menu

Adamczyk Janusz – „Jak trafiłem do obozu Dulag 121 w Pruszkowie”

Adamczyk Janusz – „Jak trafiłem do obozu Dulag 121 w Pruszkowie”

Janusz Adamczyk (ur. 1934 roku) w okresie okupacji mieszkał z rodziną w Wawrze (obecnie dzielnica Warszawy) przy dzisiejszej ul. Widocznej. Jako 10-letni chłopiec obserwował wybuch Powstania z poza Warszawy i był świadkiem toczących się walk na obrzeżach stolicy. Wygnany wraz z rodziną z domu przebywał oraz pracował przymusowo w punktach zbornych na terenie Anina, Grochowa oraz Pragi. W połowie września został pognany wraz z matką i siostrą przez gruzy Warszawy do Dworca Zachodniego, a następnie przewieziony do obozu Dulag 121. Z Pruszkowa wysłano rodzinę transportem do Kielc, gdzie zostali przyjęci przez miejscowych gospodarzy, jednak ze względu na doskwierający głód, postanowili odnaleźć dalszych krewnych w okolicach Starachowic. Tam doczekali wyzwolenia i w lutym 1945 roku powrócili do Wawra. Spisane wspomnienia pan Janusz Adamczyk przesłał w latach 80. do Pana Edwarda Kołodziejczyka – dziennikarza i autora „Tryptyku Warszawskiego”, książki poświęconej losom ludności cywilnej powstańczej Warszawy. Relacja została przekazana do archiwum Muzeum Dulag 121 przez Edwarda Kołodziejczyka w 2011 roku.

Miałem wówczas 10 lat.

Przed rozpoczęciem Powstania Warszawskiego zamieszkiwałem w Wawrze przy ul. Patriotów (wówczas Widoczna). Ulica ta znajdowała się przy torach kolejowych Warszawa-Lublin oraz szosie biegnącej do Otwocka. W miejscowości tej przeważała zabudowa parterowa, o wąskich piaszczystych ulicach z mocno zarośniętymi posesjami. Dość dużo było placów niezabudowanych, bez ogrodzenia. Rejon ten obfitował w wydarzenia znane z publikacji. Pierwszy masowy mord ludności cywilnej w Polsce. [W nocy z 26 na 27 grudnia 1939 r. w odwecie za zabicie dwóch żołnierzy niemieckich rozstrzelanych zostało 107 mieszkańców Wawra – przyp. red.] Akcje na Urząd Graniczny mieszczący się przy ul. II Poprzecznej w Aninie. Rozwałki rodzin przechowujących Żydów. Rozstrzeliwanie ludzi z konspiracji. Wykolejanie pociągów. Masowy mord Żydów prowadzonych z getta w Rembertowie do Otwocka. Obecna ulica Kajki (d. Królewska) zasłana była trupami. Niemcy strzelali głównie do tych, co nie mieli siły iść. Widziałem zwożone furmankami trupy do ogromnego dołu przy ul. Kajki i obecnej ul. Zorzy.

Prawie codziennie okradane były pociągi towarowe z transportem niemieckim. Było sporo rodzin, które się z tego procederu utrzymywały. Gang, któremu przewodził Franek ps. Morda, posiadał dokładne dane, kiedy będzie przejeżdżał transport, co będzie wiezione, czy jest obstawa transportu. Inni działający z doskoku narażeni byli na niewiadome. Wpadali często w pułapki. Padało sporo trupów. Wyjątkowym sprytem wykazywał się 18-letni chłopak (Berycki). To, czego on dokonywał, nie wiem czy wykonałby obecnie najwyżej kaskader. Miał do perfekcji opanowane wskakiwanie do jadącego pociągu, bieganie po dachach podczas jazdy, wchodzenie do wagonu górnym okienkiem, wyskakiwanie. Popisywał się nawet wyskakiwaniem z pociągu elektrycznego między stacjami na hałdę piasku przy szybkości 70-80 km/ godz. Poniósł śmierć pod kołami wagonu. 

Od rodzin można było kupić węgiel oraz żywność. Żywność pochodziła również od „szmuglarzy” dowożących z rejonu Karczewia i Otwocka kolejką wąskotorową.

Przez całą okupację na wakacje przyjeżdżał do swojej ciotki, mieszkającej w sąsiedztwie, Andrzej. Przyjechał również w lipcu 1944 r. Andrzej był starszy od nas o 3-4 lata. Zbieraliśmy się w gęstych krzakach, gdzie opowiadał nam w jaki sposób w Warszawie walczy z Niemcami – rozwiesza afisze, odezwy, roznosi ulotki, maluje na murach znaki Polski Walczącej. Opowiadał, jak został złapany przez konfidenta, a potem uciekał w pasiakach ulicami. Pomogli mu i schowali go ludzie. Pokazywał nam swój pistolet, rozbierając go i składając. „A co wy! Wy nic nie robicie?”. Stanęła mi wówczas przed oczami matka i pas wiszący w szafie. Starsi unikali rozmów o konspiracji w obecności dzieci.

Andrzej w moich oczach urósł do bohatera. Któregoś dnia powiedział stanowczo – „idziemy odkręcić na tablicach drogowych przy przejeździe kolejowym światła odblaskowe.” Ustalił co trzeba zabrać: śrubokręty, obcęgi, młotki. „Pss……. nic nikomu!” Poszliśmy. Przed złapaniem ratowaliśmy się ucieczką.

Któregoś dnia przyszedł pożegnać się. Powiedział, że musi wracać do Warszawy. Wzywają go. Może jeszcze przyjedzie, wakacje przecież nie skończyły się. Andrzeja już nigdy nie widziałem. Zginął w Powstaniu. Wywarł na mnie nieopisane wrażenie.

Pod koniec lipca 1944 r. zaczęto odczuwać atmosferę zbliżających się wielkich wydarzeń. Żołnierze niemieccy z rodzinami w popłochu opuszczali teren. 

W Aninie dominowały wille, znajdowało się tutaj kilka miejsc wydzielonych, gdzie przez całą okupację zamieszkiwali żołnierze wraz z rodzinami. Rejony te ogrodzone były drutami, przy wjazdach stały budki wartownicze. Obszar taki znajdował się między ulicą I Poprzeczną, II Poprzeczną, Benedykta Hertza i Stradomską oraz Wydawniczą, Ukośną i III Poprzeczną. Dzieci jednego z zamieszkałych tam oficerów SS przychodziły na górkę, zjeżdżać na sankach. Moi starsi koledzy uniemożliwiali im zjeżdżanie. Kiedyś skierowano sanki na drzewo. Szczególnie mocno rozbiła się dziewczynka. Wszyscy czuli nienawiść – chłopiec chodził w mundurze Hitlerjugend. Od tej pory dzieci przychodziły z ojcem. Dzieci polskie musiały wówczas opuścić górkę. Radość była duża, kiedy podglądaliśmy jak rodzina ta pakowała się na samochód ciężarowy, a głośne nawoływania świadczyły o pośpiechu i atmosferze zdenerwowania.

W ostatnich dniach lipca w rejonie tym pojawiła się duża jednostka ukraińska, szukająca przeprawy przez Wisłę. Jednostka ta kursowała kilkakrotnie między mostem w Świdrach Wielkich a mostami w Warszawie, nie mogąc doczekać się na przeprawę. 

W tym okresie do działalności przystąpili saperzy. Całkowitej dewastacji uległ tor kolejowy. Lokomotywa ciągnęła potężny hak, rozrywając podkłady kolejowe. Wysadzone zostały: stacje, mostki nad kanałami oraz szyny kolejowe na połączeniach. Zniszczeniu uległy pobliskie budynki, gdyż lecące kawałki szyn wybijały dziury w ścianach. Od huku wyleciały okna. Całkowitej dewastacji uległa linia telefoniczna biegnąca wzdłuż torów kolejowych. Żołnierze niemieccy wywiercali świdrami otwory w słupach, w które zakładali ładunki wybuchowe. W ten sposób wszystkie słupy zostały złamane na wysokości 1 m. Przewody w pewnych odległościach zostały poprzecinane nożycami. Podobny los spotkał wszystkie dorodniejsze drzewa stanowiące punkty charakterystyczne w terenie. W kilkanaście godzin teren zmienił całkowicie swój wygląd – pozostało pobojowisko.

Żołnierze niemieccy całkowicie opuścili teren. Z oddali dochodziła kanonada wystrzałów. Zbliżał się front. Ludność oczekiwała wyzwolenia. Nad Warszawą pojawiły się łuny pożarów oraz dochodziły odgłosy wybuchów. Z dachu budynków można było zlokalizować miejsca pożarów, gdyż widoczne wieże kościoła na Placu Zbawiciela oraz „drapacz chmur” stanowiły punkty odniesienia. Nikt jednak nie kojarzył tego z wybuchem Powstania. Zagadką było również to, że ojciec nie powrócił do domu. 

W nocy zapanowała radość, gdyż słychać było silniki czołgów i głosy w języku rosyjskim. Nad ranem po wyjściu z piwnicy panowała całkowita cisza, nie słychać było ani strzałów, ani wybuchów. Stan taki utrzymywał się przez 2 dni. Niesamowita cisza, aż denerwująca.

Po tym okresie w rejon zaczęły ściągać doborowe jednostki niemieckie, głównie piechota i artyleria. Żołnierze tych oddziałów byli wyjątkowo wrogo nastawieni do ludności cywilnej. Wszyscy traktowani byli jako „polscy bandyci”. Osoby spotkane na ulicy były zabijane. Jednostki artylerii okopały się w miejscach osłoniętych drzewami, piechota poszła do przodu. Linia frontu przebiegła tuż nad stacją kolejową Międzylesie w stronę Wisły. Kościół w Zerzeniu [dziś osiedle dzielnicy Wawer w Warszawie – przyp. red.] był w rękach niemieckich, a cmentarz w rękach radzieckich. Na froncie panowała cisza poza sporadycznym ostrzałem jedynie w godzinach rannych oraz wieczornych.

Duch bojowy w jednostkach niemieckich z każdym dniem topniał. Żołnierze niemieccy początkowo za 1 pierścionek, potem za 2 pierścionki, świadczyli usługi przeprowadzenia przez linię frontu. Doprowadzili do kanału w rejonie pól sadulskich i dalej idąc kanałem, można było przedostać się na drugą stronę frontu. Nie stronili również od kradzieży i alkoholu. Przebrani w damskie bluzki i kapelusze, z metalowymi prętami kursowali po okolicy, szpilkując miejsca i poszukując zakopanego dobytku miejscowej ludności. Czynności te wykonywali wyjątkowo sprawnie, gdyż większość rzeczy zakopanych odnaleźli. Odnalezione rzeczy były skrupulatnie segregowane, wartościowe, pakowane do walizek i wysyłane prawdopodobnie do rodzin pocztą polową. Wystąpienie w obronie kradzionych rzeczy równało się śmierci. Wyjątkowo groźni byli ci żołnierze, którzy znajdowali się pod wpływem alkoholu – strzelali do wszystkiego, co się ruszało, nawet do gałęzi poruszanych wiatrem. Pamiętam, że postrzelony w pobliżu pies leżał przez 2 doby, skowycząc zanim zdechł.

Artyleria niemiecka wystrzeliła kilka pocisków, w niedługim czasie przeleciał nisko samolot radziecki, poczem rozpoczął się ostrzał i to dość celny, gdyż jeden z pocisków trafił w działobitnię zabijając załogę. Artyleria zmieniła stanowiska. Jedno z dział zajęło stanowisko w kępie drzew w pobliżu naszego budynku. W krótkim czasie załoga w akompaniamencie strzałów podeszła pod budynek krzycząc, aby wyjść z domu. Wyszła babcia, mająca 88 lat, mówiąca po niemiecku, mama i ja. Siostra była ukryta pod węglem w piwnicy. Żołnierze splądrowali mieszkanie, ale widząc, że im nie grozi z naszej strony niebezpieczeństwo, zabrali patefon na korbkę z płytami. Babcia w rozmowie nalegała, aby, jeśli muszą, strzelali trochę ciszej, bo ja się okropnie boję. Wprowadziło to ich w dobry humor – zaczęli się śmiać. Od żołnierzy tych dowiedzieliśmy się, że „bandyci polscy” działają w Warszawie, a cały teren traktowany jest jako wyjątkowo niebezpieczny, opanowany przez bandy. Poczuliśmy się bezpieczniejsi. Może jeszcze parę dni uda się przeżyć. 

Następnego dnia pojawiła się żandarmeria z miejscowej komendantury. Zlikwidowana została grupa żołnierzy-przemytników, którzy za pierścionki przeprowadzali do linii frontu, wprowadzona została dyscyplina w szeregach wojska. Jednocześnie rozpoczęło się wysiedlanie ludności cywilnej z tego terenu. Matka już wcześniej spakowała wszystkie niezbędne rzeczy dla każdego członka rodziny w osobne paczki. Ja swoje wyposażenie miałem spakowane w ładną walizkę. Znajdowało się w niej zapasowe ubranie, buty, swetry, pończochy, bielizna. W ostatniej chwili, jak zostaliśmy wyrzuceni z domu, zabrałem dziecinny rower, żółtą damkę, aby wieźć na niej bagaże. Babcia została odłączona od nas – dostała się pod opiekę sióstr, znajdowała się w budynku przy ul. Grochowskiej, gdzie mieścił się wydział weterynarii.  

Ludność przesiedlona została na teren Anina, w rejon zamknięty ulicami obecnie Bronisława Czecha, Kajki, Marysińskiej i IV Poprzecznej. Rejon ten był ogrodzony solidną warstwą drutów kolczastych. Na teren ten przybywało coraz więcej ludzi z miejscowości bezpośrednio przyfrontowych – Międzylesia, Anina, Wawra itd. Znaleźliśmy miejsce na maleńkiej werandzie osłoniętej dachem. Zaczęło się okropne wyczekiwanie, co dalej. Krążyły plotki, że wszyscy na rozstrzał, do obozów koncentracyjnych itd.

Na terenie tym działała komendantura niemiecka znajdująca się przy ul. Kajki, w skład której wchodziły oddziały żandarmerii. Codziennie odbywała się segregacja ludności. Osoby w sile wieku rozłączane były od swoich najbliższych i wywożone do obozów koncentracyjnych. Pozostali – starcy i kobiety z dziećmi, zostali na miejscu. Tłoczno było w tym ograniczonym terenie, a wydostanie się poza teren groziło śmiercią.

Zaczynał się głód. Osoby wysiedlone mogły zabrać tylko rzeczy osobiste, które mogły same unieść. Z każdym dniem drobne ilości pożywienia wyczerpywały się. Niemcy namawiali do pracy, za którą można było otrzymać kawałek chleba i kawałek margaryny. Zapewniali, że wszystkie osoby udające się do pracy powrócą na teren. Wreszcie wprowadzili przymus. Głód był coraz dotkliwszy, szczególnie wśród osób wysiedlonych. Każdy przypominał sobie, że w domu została jeszcze w schowku mąka, kasza, tłuszcz itd. Niektórzy postanowili przedostać się po żywność. Po opuszczeniu terenu zostali zastrzeleni. 

Za zgodą matki poszedłem do pracy. Niemcy wybranych chłopców załadowali do samochodu i zawieźli w okolice frontowych okopów. Eskortujący nas niemiec mówił po polsku. Poinstruował nas w jaki sposób należy przenosić i układać „pudełka”. „Pudełka” [prawdopodobnie miny – przyp. red.] roznosiliśmy i układaliśmy według szachownicy przed okopem. Talerze z dwoma uchwytami roznosiliśmy parami. „Pudełka” roznosiliśmy z samochodu, dobrze ukrytego w terenie leśnym. Potem rowami strzeleckimi dochodziło się do rowu biegnącego równolegle do linii frontu, aby wyjść i na terenie otwartym ułożyć.

W rejonie tym znajdowały się ogrody pełne owoców oraz dorodnych pomidorów. Zbieraliśmy spady z drzew, jedząc ile umieściło się w żołądku. Chcieliśmy zerwać z drzewa. W chwili, kiedy kolega podsadzał mnie na jabłoń usłyszałem strzał i posypały się liście. Z planu więc zrezygnowaliśmy, zadowalając się spadami. W tym dniu zabity został jeden z żołnierzy niemieckich, w tym miejscu, gdzie przebywaliśmy. Żołnierz, który nas eskortował powiedział, że za mocno wychylił się z okopu. Po powrocie otrzymaliśmy pół bochenka chleba i kawałek margaryny. Przywiozłem za koszulą trochę jabłek i pomidorów.

W następnym dniu zostałem zatrudniony wraz z matką. Pod eskortą szliśmy do pracy w rejon wsi. Zostaliśmy zatrudnieni przy dowództwie odcinka w zagrodzie p. Gołaszewskich przy obecnym Trakcie Lubelskim. Matka zmywała stertę brudnych talerzy i garnków oraz prała ubrania wojskowe, ja rąbałem drzewo i obierałem ziemniaki. Mimo że przechodziliśmy koło naszego domu, prowadzący nas niemiec nie pozwolił wstąpić, aby zabrać pozostawione pożywienie. W rejon frontu prowadzeni byliśmy odkrytym terenem, polami ciągnącymi się od stacji Anin, aż po Wisłę (obecnie teren zabudowany jest domkami jednorodzinnymi). Od czasu do czasu słychać było wystrzał i świst kuli w powietrzu. Idąc, matka kazała mi chować się za prowadzącego Niemca.

Następnego dnia poszliśmy również do pracy, trafiając w to samo miejsce. Prowadzący niemiec pozwolił na zabranie po drodze z domu resztek pożywienia. Wzięliśmy wówczas trochę kaszy, mąki oraz matka wykopała słoik smalcu. Na tym wikcie można było przeżyć kilka dni. 

W dniu tym miały miejsce różne wydarzenia.

Do dowództwa odcinka doprowadzona była kobieta, która przeszła linie frontu. Była przesłuchiwana. Tłumaczyła się, cały czas płacząc, że zostawiła swoje dzieci na Pradze i chciała się do nich dostać. Teren gdzie pracowaliśmy znajdował się w odległości około 500 m od linii frontu (obecnie ul. Lebiodowa przy Trakcie Lubelskim).

Z wieży kościoła w Zerzeniu zestrzelony został obserwator, nad czym Niemcy okropnie ubolewali. 

Na terenie przyfrontowym wykonywane były pośpiesznie prace fortyfikacyjne. Niemcy dużo uwagi kierowali na bardzo dokładnym minowaniu tereniu. W rejonie tym były bardzo solidnie wykopane bunkry. Dwie warstwy okrąglaków i 50-80 cm ziemi stanowił strop bunkrów. Wnętrza wyposażone były wyjątkowo bogato w dywany, meble. Bunkier położony najbliżej zagrody, gdzie mieściło się dowództwo, zaopatrzony był nawet w pianino. Sytuacja więc nie wróżyła jakiejś szybkiej zmiany.

Tego dnia kilkakrotnie przelatywały na bardzo niskiej wysokości myśliwce wzajemnie ostrzeliwując się. To głównie były myśliwce niemieckie z tego terenu. Wystrzały, błyski ognia z luf oraz ryk silników robiły duże wrażenie. Na powrót czekaliśmy więc do zmroku. 

Przez następne dni, mając jedzenie, nie chodziliśmy do pracy. Ukrywaliśmy się przed koniecznością pracy. Przebywanie na terenie wydzielonym było jednak również niebezpieczne. Ostrzeliwana była pociskami szosa biegnąc do Miłosnej (obecnie Bronisława Czecha). Sporadycznie pociski trafiały w mocno przeludniony teren. Zobaczyłem wtedy porozrywane ciała ludzkie. Usłyszałem po raz pierwszy ryk „katiusz” [radzieckie wyrzutnie rakietowe – przyp. red.] przelatujących gdzieś w rejon Pragi.  Zacząłem wtedy wyłapywać uchem moment wystrzału pocisku i kierunek jego lotu. Niebezpieczeństwo stanowił wystrzał, po którym następowała cisza – oznaczało to, że pocisk leci w ten rejon. Natomiast gwizd pocisku po wystrzale świadczył o locie defilującym. Wiedziałem więc, kiedy paść na ziemię, chroniąc się przed odłamkami.

Po kilku dniach rozpoczęła się ewakuacja ludności z tego terenu w rejon Grochowa. Ludzie przepędzani byli do stacji kolejki wąskotorowej Wawer, która w normalnych czasach kursowała między Karczewem a Jabłonną. W tym okresie uruchomiona była kursując od stacji Wawer na Pragę. Ludzie ładowani byli do wagonów na stacji Wawer i wywożeni w rejon Placu Szembeka [plac Piotra Szembeka w dzielnicy Praga-Południe – przyp. red.], tam też otrzymywali „wolność”. Nie mieliśmy nikogo znajomego w tym terenie, toteż zatrzymaliśmy się w jakiejś piwnicy po węglu na ul. Osieckiej. Głodno tu było, chłodno, wilgotno i brudno. Warunki życia były jednak zgoła odmienne. Ludzie chodzili swobodnie po ulicach. Istniał handel. Można było kupić żywność za złoto. Nikt nie wiedział, że front znajduje się kilka kilometrów dalej. 

Dowiedziałem się, że w rejonie pętli tramwajowej na Gocławku znajdują się ogródki, gdzie są warzywa, owoce, a bardziej w lewo pola uprawne, a więc ziemniaki. Poszedłem więc przynieść coś do jedzenia. Wyprawa zakończyła się dość smutno. W rejonie pętli tramwajowej znajdowała się dobrze zamaskowana duża jednostka artylerii niemieckiej. Natknąłem się na teren stanowisk. Zostałem zatrzymany, straszony zastrzeleniem. Niemcy stwierdzili, że jestem złodziejem (posługiwali się w rozmowie znanym mi zwrotem określającym kradzież). Pokazałem, że nie mam nic w kieszeniach, a jestem głodny. Strzelili mi nad głową z karabinu i otrzymałem solidnego kopniaka. Utykając wróciłem do matki i siostry. Nie przyznałem się do otrzymanego kopniaka. Poznałem jednak teren, a miejsce niebezpieczne następnym razem omijałem. Przynosiłem pożywienie i deski rozbitego baraku na opał. 

Po kilku dniach z rejonu tego Niemcy zaczęli również wysiedlać ludność. Wysiedlaniu  podlegał teren do Placu Szembeka. Ludzie grupowani byli na ul. Grochowskiej. Po kilku godzinach oczekiwania masa ludzka pod eskortą pędzona została ulicą Grochowską w stronę Pragi. Co jaki czas odbywał się postój, odpoczynek. Można było wtedy niezauważonym skierować się do bramy – uciec. Na którymś z postoi skręciliśmy do bramy. Matka jednak nie znalazła możliwości schronienia. Nikt nie chciał przyjąć do siebie 3 osób. Ktoś poczęstował nas talerzem gorącej zupy. Trzeba było wmieszać się w pędzony tłum. Wieczorem doszliśmy na ul. 11 listopada, gdzie zamknięto nas na terenie koszar wojskowych. Teren umocniony był bunkrami, solidną warstwą drutów kolczastych, na narożnikach wieżyczki obserwacyjne. Przedsmak typowego obozu – więzienia. Codziennie o świcie pobudka, wypędzanie z hal garażowych, ustawianie w szeregach, przeliczanie, potem do kuchni po kawę i kawałek chleba. Po południu znów zbiórka, ustawianie, przeliczanie i przemarsz po porcję zupki obozowej z kaszy jaglanej lub kiszonej kapusty, a może jarmużu, o smaku niezjadliwym. Czymś trzeba było jednak zapełnić żołądek. 

Z obozu tego istniała możliwość wykupu osób za złoto. Stawka wynosiła 3 pierścionki. Do nas dołączyła młoda dziewczyna, rówieśnica mojej siostry. Matka jej w chwili wysiedlania była w innym miejscu, pozostała więc poza drutami. Dziewczyna ta wierzyła, że matka wykupi ją. Matka miała jednak tylko 2 pierścionki. Przetarg więc szedł i kiedy targ został ubity i na następny dzień dziewczyna miała być wypuszczona, obóz uległ likwidacji. Ludzi przepędzono do Szpitala Przemienienia Pańskiego [obecnie Szpital Praski pw. Przemienienia Pańskiego – przyp. red.]. Wszystkie pomieszczenia wraz z klatką schodową i górną kondygnacją piwnic oraz dziedzińcem wewnętrznym zapełnione były ludźmi. Przed szpitalem rozlokowana była duża jednostka artylerii. Po południu rozpoczął się ostrzał jednostki. Pociski trafiały również w szpital. Pomimo grubych murów byli zabici wśród ludności. Obsługa dział pochowała się do piwnic szpitala. 

Powtarza się sytuacja z poprzedniego obozu. Pobudka o świcie. Kawa i kawałek chleba z margaryną na śniadanie. Ustawianie ludzi, przeliczanie. Już na następny dzień nastąpił, jednak wymarsz do pracy. Wszystkie rzeczy osobiste należało pozostawić na miejscu. Wymarsz do pracy nastąpił przez most Kierbedzia na drugą stroną Wisły. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że będziemy kopać okopy nad samym brzegiem Wisły, między skarpą a torem kolejowym prowadzącym do elektrowni (obecnie tor ten jest zlikwidowany). Mówiący po polsku żołnierz zapowiedział, że jakiekolwiek oddalenie się z miejsca pobytu, kwalifikować będzie do rozstrzelania. Nie wolno było nawet głośno rozmawiać. Poczym nastąpiło rozdanie łopat i do roboty. Żołnierze wytyczyli granice rowów oraz pojedynczych stanowisk. Efekty pracy po całym dniu były mizerne. Ludzie kopali, a w momencie jak Niemcy nie widzieli – zasypywali. Powrót nastąpił wieczorem. Na miejscu ustawianie w szeregach, przeliczanie. Czynność ta powtarzana była kilkakrotnie, gdyż liczącym na ogół nie zgadzał się stan. Po tym zabiegu ogon do kotła po zupkę z kaszy jaglanej i spać.

Przeżycia dnia i widok Warszawy z bliska powodował koszmarne sny – rozgniatany byłem gąsienicami czołgów, rozstrzeliwany pod murem na Wybrzeżu Kościuszkowskim, przygniatał mnie walący się budynek itd. Wstawałem więc obolały od twardej podłogi i niewyspany. Przez następne dni podczas przeliczania zasypiałem na stojąco. I znowu ten koszmarny widok Warszawy niszczonej, dogorywającej. Z tego miejsca, gdzie przebywaliśmy wydawało się, że zniszczenie jest całkowite, że nie ma istot żyjących. A jednak dochodziły odgłosy strzałów i wybuchów. Wydawało się dziwnym, dlaczego to gruzowisko niszczone jest jeszcze bombami przez lotnictwo niemieckie. Samoloty nadlatywały z kierunku zachodniego (4 sztuki) ustawiały się w powietrzu w koło, poczem lotem nurkowym schodziły w dół, odczepiała się bomba, samolot z rykiem silników piął się w górę. W kolejności następne. Osiem bomb i odlot. Po godzinie następny nalot, lecz inny rejon. Ogromna groza – lecz same niewiadome. Dlaczego bombardują stertę gruzów. Wszystko mogą. 

Mijały dni, aż nadszedł 13 września 1944 r. Od samego rana na niebie pojawiły się samoloty radzieckie. Początkowo nisko podlatujące myśliwce. Potem pojawiła się w szyku duża ilość bombowców z osłoną myśliwców. Myśliwce, krążące na dużej wysokości, błyskały odbitymi promieniami słońca. Dzień był bezchmurny i bezwietrzny. Odezwała się niemiecka artyleria. Wreszcie zaczęły strzelać wszystkie działa, czterolufowe strzelające bardzo szybko i te strzelające rzadko, dużego kalibru. Jedno z takich stało przy nasypie mostu kolejowego. Widać było błysk, pojawiał się dym, potem słychać było huk, po jakimś czasie na niebie pojawiał się podwójnej wielkości obłok i słychać było cichy huk wybuchu w powietrzu. Tymczasem samoloty kilkakrotnie zatoczyły duże koło wylatując z rejonu Saskiej Kępy wzdłuż Wisły, by skręcić w kierunku Jabłonnej. Spokoju pilotów, idealne ustawienie w szyku, nie zakłócił ostrzał artylerii. Nie widziałem, żeby któryś z samolotów został strącony. Od huku drżała ziemia, na niebie pojawiła się chmura od obłoków rozrywających się pocisków. Była to chyba demonstracja siły przed wydarzeniami. Po południu rozpoczął się ostrzał mostów i lewego brzegu Wisły. Kilka pocisków trafiło w teren, na którym przebywaliśmy. Byli ranni i zabici. Pod wieczór wszystko uciekło, późno wróciliśmy na teren szpitala.

14 września bardzo wcześnie przyprowadzeni zostaliśmy do kopania okopów w to samo miejsce. Zmęczenie moje i osłabienie było tak duże, że chwiałem się na nogach. Matka kazała mi schować się i przespać pod ubraniami w miejscu, gdzie ludzie rozbierali się i układali ciepłe palta zabrane na poniewierkę wysiedleńczą. Niezauważony wcisnąłem się pod stertę palt, zrobiłem otwór, aby widzieć, co się dzieje w okolicy. W tym momencie nadszedł niemiec, zebrał grupę chłopców moich rówieśników i kazał im wyrywać płyty chodnikowe, przenosić w rejon okopów i układać według jego poleceń.

Rozpoczął się ostrzał terenu. Pierwszy pocisk trafił w Niemca, rozszarpując go na kawałki. Zginęło moich dwóch kolegów, jeden został ranny. Wybuch zrzucił ze mnie palta. Odczekałem chwilę aż opadną odłamki, poderwałem się, aby wskoczyć do okopu szukać matki i siostry. Potworny kurz i piasek w powietrzu uniemożliwiał widoczność. Wiedziałem, że za chwilę poleci następny pocisk, gdyż artyleria strzelała seriami po trzy sztuki. Padłem więc osłaniając rękoma oczy. Nastąpił wybuch trochę dalej. Odczekałem chwilę, zobaczyłem zarys okopu, poderwałem się wskakując do niego. Poczułem się bezpieczny, ale gdzie matka i siostra. Zacząłem się przedzierać między ludźmi w poszukiwaniu. Wyjątkową tchórzliwość wykazywali żołnierze niemieccy. Porzucili karabiny i przyjęli pozycje leżące na dnie okopu. Przechodząc z satysfakcją stanąłem na plecach jednego z nich. Znalazłem matkę i siostrę. Ranna została jednak dziewczyna, która miała być wykupiona za pierścionki. Dziewczyna przez cały dzień leżała bez jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Ostrzał ustał – zapanowała cisza.

W godzinach południowych nastąpił potężny wybuch. W okolicach Szpitala Przemienienia Pańskiego rozbił się w górę słup dymu i kurzu, rozłożył się w kształcie grzyba, poczem zaczął opadać na znaczną część Pragi. Podświetlony promieniami słonecznymi różowego koloru kurz świadczył o wysadzeniu w powietrze budynku z cegły. Po dłuższym czasie kurz opadł. Nie widać już było wież kościoła św. Floriana. Po południu ostrzał rejonu mostów wzmógł się. Pociski trafiały w miejsce gdzie znajdowaliśmy się. Trafiały również w koryto Wisły powodując podwójne gejzery wody wylatujące w powietrze. Czasami występował pojedynczy – to niewypał. Jeden z pocisków trafił w skartowanie mostu powodując metaliczny łomot, poczem odbity rykoszetem trafił w wodę. Dawało się odczuć grozę sytuacji. Wśród ludności cywilnej było sporo zabitych i rannych. Niektórzy nie wytrzymywali nerwowo – krzyczeli, inni modlili się. Nadszedł wieczór, ostrzał ustał z oddali słychać było wybuchy. Niemcy mówili, że prawdopodobnie front ruszył, a mosty są zaminowane i w każdej chwili mogą wylecieć w powietrze, w związku z tym na drugą stronę Wisły nie przejdziemy. Koczowaliśmy do północy, poczem Niemcy zebrali wszystkich formując kolumnę. Zapowiedzieli, że nie wolno rozmawiać, zapalać zapałek, palić papierosów itd. Przechodzić będziemy przez teren zagrożony. Kolumna obejmowała około 2 tys. ludzi. Ruszyliśmy nad Wisłą, potem w kierunku Dworca Gdańskiego, torami kolejowymi w rejon Powązek, gdzie zamknięci zostaliśmy na terenie ogrodzonym. Były to magazyny kolejowe. Kolumna dotarła nad ranem do miejsca przeznaczenia w stanie skrajnego wyczerpania. Szczególnie dawał się we znaki odcinek przemarszu torami kolejowymi. Ludzie w ciemnościach przewracali się, rozbijając kolana i ręce.

Bagaże nasze pozostały w Szpitalu Przemienienia Pańskiego. Niemcy obwieścili, że jeżeli tylko będzie możliwość, mosty nie zostaną zostaną wysadzone – bagaże dostarczą. I oto ku zdziwieniu wszystkich 16 września rano przyjechały samochody z bagażami. Z odległości zobaczyłem swój rower. Był bagaż matki i siostry. Mój bagaż zaginął. Zostałem więc w tym, co miałem na sobie. 

19 września przeprowadzeni zostaliśmy na Dworzec Zachodni. Szliśmy ulicami Woli, dzielnica była bardzo zniszczona. Masa gruzu na ulicach – ciężko było przejść, w niektórych miejscach rower musiałem przenosić. Ulica Bema zasłana był spalonymi ciałami ludzkimi. Wzdłuż całego przemarszu znajdował się dużo pozostawionych słoików, woreczków, toreb, garnków z zawartością żywności, znajdowały się również całe bagaże. Świadczyło to, że już przed nami tą trasą pędzeni byli wysiedleńcy. Ludzie głodni byli, nikt jednak nie brał pozostawionego pożywienia. Panowała opinia, że może być zatrute. Na niektórych odcinkach gruz z ulic uprzątnięty był na boki. Przejeżdżały tędy samochody z wojskiem na dużej szybkości. Trzeba było uważać, aby nie zostać przejechanym. Kilka osób zostało potrąconych, pozostali bez opieki. Na Dworcu Zachodnim ładowani byliśmy do pociągu elektrycznego. Panowała w tym momencie jakaś atmosfera ulgi. Wydawało się, że Niemcy wywiozą nas poza Warszawę i wypuszczą. Każdy zdawał sobie sprawę, że tym pociągiem można było dojechać najwyżej do Żyrardowa. 

Pociąg dojechał do Pruszkowa. Znaleźliśmy się w obozie Dulag 121.

Zapędzono nas do dużej hali warsztatowej o betonowej posadzce. Były w niej kanały rewizyjne. Znalazłem gdzieś płyty supremy [płyty wiórowo-cementowe – przyp. red.] Przyniosłem je. Matka odkryła, że po powierzchni tych płyt spacerują wszy. Płyty te posłużyły do przykrycia roweru, gdyż Niemcy kontrolujący kazali odstawić go do dowództwa obozu. W tym okresie rower stał się dla mnie najważniejszą i najdrogocenniejszą rzeczą. A może jeszcze uda mnie się na nim pojeździć? Okazało się, że dla osób będących w pobliżu najważniejszym przedmiotem był leżak, leżał na nim jakiś stary chory mężczyzna. W narożniku hali ktoś zbudował sobie budkę z płyt supremy, kawałków desek i dykty. Wszyscy podziwiali jego zapał. 

Po raz pierwszy zobaczyłem osoby z opaskami Czerwonego Krzyża. Ludzie z opaskami byli wyjątkowo mili, służyli pomocą. Przychodzili, bandażowali osobę na leżaku, przynosili jakieś lekarstwa, pocieszali. Panowało potworne zmęczenie ludzi, głód, u wielu osób stan podgorączkowy. Otrzymaliśmy zupkę obozową.

Nadeszła noc. Jakieś potworne krzyki ludzi niewytrzymujących nerwowo, przeplatanych jękiem chorych. Część osób modliła się na głos. W momencie, kiedy zasypiałem, zaczynały się okropne sny.

Na następny dzień – tragedia! Siostra została od nas odłączona. Siostra była niska, wątła, do tej pory udawało się. Matka mówiła, że ma 15 lat.  W Dulag 121 została rozszyfrowana. Niemiec brutalnie odepchnął matkę i mnie, siostrę zabrał ze sobą. Trafiła do innej hali. Następnych kilka dni – rozpacz, nie mogliśmy nawet z siostrą zobaczyć się. I otóż któregoś dnia siostra przyszła z opaską Czerwonego Krzyża. Po kryjomu zdjęła opaskę i pozostała z nami. Przyniosła wiadomość, że jesteśmy przewidziani tego dnia do wywozu w Polskę. Zaplotła warkoczyki, założyła buty na płaskim obcasie, twarz częściowo ukryła pod chustką. 

Koło południa ludzie z tej hali zostali wypędzeni i ładowani do pociągu towarowego podstawionego na bocznicy. Przyszła kolej na nas. Dostaliśmy się do wagonu z siostrą, przemyciliśmy również rower. Wagony, którymi mieliśmy podróżować w nieznane, były brudnymi węglarkami o wysokich burtach bez dachu. Przy ładowaniu ludzie wzajemnie podsadzali się – do podłogi wagonu było dość wysoko, powyżej 15 m. Niemcy ponaglali krzykiem do pośpiechu. Po załadowaniu niemiec mówiący łamaną polszczyzną, zapowiedział, że próba opuszczenia wagonu będzie karana zastrzeleniem. Zaryglowane zostały drzwi wagonu i pociąg ruszył.

Po dwóch dobach znaleźliśmy się w Kielcach. 28 września. Byłem bardzo zmęczony. Większą część czasu podróży skurczony na walizce matki, mimo zimna, przespałem. W rejonie Piotrkowa obudziły mnie wybuchy. Bombardowany był teren przy stacji kolejowej. Ludzie załatwiali się do puszki pośrodku wagonu. Ze wstydu wstrzymywałem. Koło Częstochowy na postoju, niemiecka eskorta pociągu otworzyła wagony pozwalając na wyjście celem załatwienia się. Od Częstochowy pociąg jechał już bez eskorty niemieckiej.

Na stacji w Kielcach powitali nas przedstawiciele RGO oraz ludność cywilna. Służba sanitarna udzielała pomocy chorym. Ze stacji zabrani zostaliśmy w gościnę przez p. Głuszków. Zajmowali oni parter piętrowej dużej willi. Otrzymaliśmy od nich pokój z wyposażeniem z osobnym wejściem. Wolność, warunki sielankowe. Głód jednak dawał o sobie znać. Chodziłem do RGO po zupkę. Jeden posiłek dziennie, bardzo skąpy. Matka sprzedała pierścionek starczyło na kilka bochenków chleba. 

Państwo Głuszkowe zaprosili nas na obiad w niedzielę. Był rosół i kura. Obiad wykwintny, biały jak śnieg obrus, sztućce, po kilka talerzy przed każdym. Rosół w wazie. Kasza manna krojona w kostkę. Każdy otrzymał kilka kostek kaszy, łyżkę wazową rosołu. Na drugie danie kawałek kury, po dwa ziemniaczki, łyżeczkę przetworów z gruszek. Tak, jak jadało się w dobrych domach. Pamiętam do dzisiaj smak tego obiadu. Porcja jednak była na tyle mała, że wstałem od obiadu głodny. Zjadło by się może coś gorszego, byle dużo do zapchania żołądka. Ludzie Ci nie zdawali sobie zupełnie sprawy w jakich warunkach znajdowaliśmy się przez dwa miesiące, co przeżywaliśmy i w jakich warunkach znajdujemy się.

Rozpatrzyliśmy wszystkie możliwości zdobycia pożywienia, aby przetrwać. O jakiejkolwiek pracy za pieniądze czy za pożywienie, nie było mowy. Pozostała tylko możliwość żebrania. Matka przypomniała sobie, że ktoś z bardzo dalekiej rodziny ze strony ojca mieszka w Wąchocku koło Starachowic. Zdecydowaliśmy się więc na wyjazd w połowie października do Wąchocka, do państwa Połeć. Pan Połeć był zawiadowcą stacji kolejowej Wąchocka. Mieli maleńki dwuizbowy domek drewniany położony przy szosie Starachowice-Skarżysko Kamienna. Przyjęli nas mile. 

Chodziłem do rzeźni niemieckiej, gdzie po wielogodzinnym oczekiwaniu można było otrzymać dwa jajka, kawałek wątroby, płucka, wymię (około 1-1,5 kg). Chleb kartkowy, marmolada z marchwi na śniadanie. Można było żyć.

Matka zapisała mnie nawet do szkoły. Ponieważ jednak odbiegałem poziomem od swych miejscowych rówieśników, wkrótce przestałem chodzić do szkoły. Zajęcia obejmowały 1 godzinę rachunków, 1 godz. czytania i 1 godz religii. Ja wówczas umiałem nieźle rachować i dobrze czytałem. Musiałem również oszczędzać buty, które zaczęły się niszczyć. Nie mogłem więc zbyt dużo chodzić. Przy ładnej pogodzie jeździłem więc na rowerze. Poznałem całą okolicę. Wiedziałem, gdzie w lesie znajdują się ziemianki, w których przebywali partyzanci. W Wąchocku w nocy chodzili partyzanci, w dzień – Niemcy. Życie było spokojne. 

Od czasu do czasu ktoś został ogolony za donos lub współpracę z Niemcami. 

W połowie listopada miejscowy oddział saperów składający się głównie ze Ślązaków rozpoczął prace fortyfikacyjne. Brana była miejscowa ludność do kopania okopów. Żołnierze mówili po polsku. W niedużej odległości od budynku, gdzie mieszkaliśmy, kopany był potężny rów przeciwczołgowy. Wyszedłem popatrzeć. Jeden z żołnierzy podszedł do mnie, poprosił, żebym mu przyniósł wody do napicia. Zapytał, czy jestem z Warszawy. Kazał mnie wmieszać się między ludzi, jak skończą pracować i będą szli po „repetę”. Od tej pory chodziłem razem z ludźmi po pracy do rzeźni, gdzie otrzymywało się kawałek kiełbasy i pół bochenka chleba. Jak się później okazało, oddział ten współpracował z partyzantką. 

Partyzanci wiedzieli już wcześniej o planowanych szykanach w stosunku do ludności i o planowanych obławach leśnych. W Starachowicach stacjonował duży oddział konny własowców, który raz w tygodniu na 2-3 dni jeździł na akcję leśną. Oddział ten w sile powyżej 500 koni powracał z akcji nierzadko mocno przerzedzony.

W grudniu zaobserwować można było znaczny ruch wojsk niemieckich. Przejeżdżające oddziały często zatrzymywały się w Wąchocku na postój nocny, żołnierze przychodzili na kwatery. Z rozmów można było zorientować się, że Niemcy przygotowują się do walki. A więc znów przedsmak wielkich wydarzeń. Wykonane umocnienia na skraju Wąchocka napawały pesymizmem. Czyżby miała powtórzyć się sytuacja z Wawra? Pierwsza linia frontu, wysiedlenie, dalsza tułaczka.

18 stycznia ruch wojsk zmniejszył się. W nocy ustał zupełnie.

19 stycznia przejechało szosą jeszcze kilka samochodów. Około godziny 8.00 zatrzymał się samochód przed chałupą, w której mieszkaliśmy i zabrał idących dwóch żołnierzy. Krótka rozmowa. Niemcy wsiedli na samochód, przyjmując pozycje strzeleckie. Wyszedłem przed chałupę. Od strony Starachowic z odległości 2-3 kilometrów widać było nadciągające wojsko. W niedługim czasie przed chałupą pojawiły się czujki wojsk radzieckich. Wreszcie nadciągnęło wojsko. Radość ogromna, jesteśmy naprawdę wolni!

Do Wawra powróciliśmy 9 lutego przez Skarżysko, Radom, Garbatkę, Dęblin, Piławę, skąd na piechotę do Karczewia i kolejką wąskotorową do Wawra. Budynek, gdzie mieszkaliśmy uległ całkowitej dewastacji, zginęło wszystko co posiadaliśmy. Na miejscu była Babcia, która przetrwała na Pradze. Głód znowu dawał o sobie znać. Ubranie było zniszczone, chodziłem w damskich śniegowcach na obcasie. Na święta Wielkiej Nocy mieliśmy po jednym jajku na osobę i klusek, ile kto chciał. Powrócił ojciec z niewoli. Zacząłem chodzić do szkoły. Życie wracało do normy.

Fragment rękopisu wspomnień Janusza Adamczyka. Ze zbiorów Muzeum Dulag 121 / Archiwum Edwarda Kołodziejczyka




Powiązane hasła

”None

Skip to content