Adamska Halina – Przez Zieleniak do Częstochowy
Halina Adamska, ur. ok. 1915 r., rzeźbiarka, żona architekta-naukowca, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała na Ochocie przy ul. Dalekiej. 11 sierpnia wraz z mężem oraz innymi członkami rodziny została wygnana z domu i pognana na punkt zborny na Zieleniaku, a stamtąd, nazajutrz, przewieziona do obozu Dulag 121. Jako, że szwagier pani Haliny był lekarzem, rodzinę, pod pretekstem choroby zakaźnej, po kilku dniach wyprowadzono z Dulagu i przewieziono do szpitala powstańczego utworzonego w willi „Perełka” w Milanówku. W swojej relacji Pani Halina nie tylko opisuje wypędzenie z Warszawy, ale również swoje losy po opuszczeniu pruszkowskiego obozu – długą tułaczkę po wsiach i miastach, zakończoną powrotem do stolicy po wyzwoleniu. Prezentujemy fragmenty wspomnień Haliny Adamskiej nadesłanych na konkurs „Pamiętnik Warszawiaka” w 1948 roku, wydanych w publikacji „Exodus Warszawy. Ludzie i miasto po Powstaniu 1944” [Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1992, T.1, s.144-157]. Zachowujemy zgodność tekstu z oryginałem.
Jedenastego dnia Powstania koło południa trochę przycichła kanonada. Wyszliśmy na wyższe piętro klatki schodowej, aby zobaczyć, co się dzieje. Nagle usłyszeliśmy gwałtowne kołatanie do bramy. Mąż dojrzał przez kraty twarze matki, siostry i szwagra. Zbiegliśmy pędem na dół. Jak błyskawica przeleciała mi przez głowę myśl, że widocznie nasi zwyciężyli, skoro ludzie chodzą po mieście. Jeden rzut oka na blade, zmęczone twarze wystarczył.
Szwagier w opasce czerwonego Krzyża, z białą chustką na lasce, prowadził słaniającą się matkę i moją siostrę o jakiejś zastygłej, kamiennej twarzy. Z nimi było jeszcze parę młodych dziewcząt i kuzyn męża, który dosłownie na pięć minut przed wybuchem Powstania przyjechał z Brwinowa do nas. Ponieważ do naszego domu nikogo już nie puszczano, zaniepokojony pobiegł na Filtrową i tam pozostał.
Nie padło ani jedno słowo. Ze ściśniętymi gardłami zaprowadziliśmy ich do mieszkania i kazałam zaraz przygotować coś do jedzenia. Okazało się, że tam, gdzie mieszkali w olbrzymim bloku ZUS-u na Filtrowej [Spółdzielnia Zakładu Ubezpieczeń Społecznych mieściła się przy Filtrowa 66 – przyp. red.], niemal od początku grasowali Ukraińcy będący na niemieckiej służbie. Gospodarowali tam po swojemu: pili, rabowali i gwałcili. Co chwila wpadali do mieszkań w poszukiwaniu wódki i kobiet. Matka moja chowała młode dziewczęta do szaf. Siostra i szwagier oddali swoje obrączki w zamian za dziewczęta. W pewnym momencie Ukraińcy kazali wyjść na podwórze wszystkim lokatorom, położyć się na ziemi i nad ich głowami strzelali z karabinów parę godzin. Nic więc dziwnego, że szwagier, korzystając z przerwy w ostrzeliwaniu, opuścił dom i nie wiedząc o tym, że jesteśmy na Dalekiej, tam szukał schronienia. To, że rodzina nasza takim dziwnym zbiegiem okoliczności znalazła się razem, uważam za cud po prostu. Mało było takich wybranych. Spokój nie był nam jednak sądzony tego dnia.
Jeszcze nie zdążyliśmy nic zjeść, bo chyba nawet pół godziny nie upłynęło od ich przyjścia, gdy usłyszeliśmy wściekłe łomotanie do bramy. Wpadła na podwórze gromada pijanych żołnierzy ukraińskich oraz kilku Niemców i strzelając w powietrze wrzeszczeli: „Raus, raus, alles raus!”
Dosłownie w ciągu dwóch minut opuściliśmy mieszkanie nie zdoławszy zabrać niemal nic. Już na podwórzu obskoczyli nas żołnierze zdzierając z rąk pierścionki i zegarki. Popędzono nas w kierunku Grójeckiej. Widok, jaki ukazał się naszym oczom, był okropny. Przez rozdarty bok kościoła św. Jakuba [Kościół Niepokalanego Poczęcia NMP (parafia Św. Jakuba) przy placu Narutowicza – przyp. red.] widać było ołtarz z poprzewracanymi świecami. Dookoła paliły się wszystkie domy. Niektóre już wypalone dymiły. Druty tramwajowe pozrywane, miejscami sięgały ziemi. Jezdnia zasłana walizkami, częściami garderoby, odłamkami granatów, gilzami po bombach i trupami porozrywanymi na części. Co kilkanaście kroków stały posterunki niemieckie na chodnikach, a jezdnią szedł powoli tłum ludzi z tobołami, niektórzy nieśli dzieci, prowadzili starców lub kaleki.
Przywykliśmy już do najrozmaitszych, trudnych do zniesienia ciosów. Ten krzyż był chyba najcięższy. Byliśmy pędzeni w nieznane, gdzie mogła nas oczekiwać tylko nędza, poniewierka lub śmierć. W większości wypadków rozdzieleni z najbliższymi, szliśmy z jakąś tępą rozpaczą, unosząc w piekących oczach widok nieprawdopodobnie zniszczonego, niemal zrównanego z ziemią, ukochanego miasta.
Toteż zupełnie obojętnie znosiło się rewizje po drodze na punkt zborny. Zanim doprowadzono nas do słynnego później Zieleniaka, zrewidowano mnie czterdzieści jeden razy. Nawet obrączek nie udało się nam uratować! Na niewielkim targowisku tłum ludzi, pozbijanych w gromadki, siedział na tłumokach Iub wprost na ziemi. Na twarzach rozpacz. Nad wieczorem zaczął padać deszcz. Dookoła łuny, słupy ognia, ciężki gryzący dym. Miarowy odgłos pękających pocisków uderzał wprost w serce. W ogóle ta noc była jakimś nieprawdopodobnym koszmarem. Dzieci płakały głośno, czasem rozlegały się krzyki kobiet lub strzały, gdyż żołnierze plądrowali dalej. Kilka kobiet rodziło, wołano doktorów i wodę. Wody nie było. Siedzieliśmy zbici w gromadę, zgnębieni i bezsilni, nie czując głodu i zimna.
Szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w krwawe łuny. Żegnałam miasto swojego dzieciństwa i młodości. To, co działo się dookoła, wydawało mi się chwilami złym, gorączkowym snem, z którego na pewno za chwilę się obudzę. Lecz przebudzenie było dalszym ciągiem nocnego koszmaru. O świcie wypędzono nas na Dworzec Zachodni. Tam, przy wejściu prawie; stał wózek z chlebem, który rozdawała „dobroczynna” młodzież z Hitlerjugend. Ominęliśmy ją z daleka i tylko postaraliśmy się o trochę wody, gdyż po nieprzespanej nocy męczyło nas pragnienie. Oczywiście byliśmy bardzo głodni, ale na to nie było rady.
I po kilku godzinach oczekiwania na palącym słońcu załadowano nas do wagonów i zawieziono w kierunku Pruszkowa. Po drodze na stacjach ludność podawała nam wodę, owoce, chleb. Kolejarze przed każdą stacją umyślnie zwalniali, aby można było wyskakiwać. Dużo osób w ten sposób uratowało się. My, ze względu na matkę, nie myśleliśmy nawet o tym. Przed wieczorem znaleźliśmy się w obozie. Panował tam zamęt okropny. Przerzucano ludzi z miejsca na miejsce. Szwagier, jako doktór, umieścił nas wszystkich w baraku dla rodzin lekarskich. Bez jedzenia, prawie bez wody, stłoczeni na zimnej betonowej podłodze, w nieprawdopodobnej ciasnocie, tak, że o wyciągnięciu się nie było mowy, spędziliśmy długie trzy dni. Widoków na zwolnienie nie było żadnych. Stopniowo ładowano wszystkich do towarówek i wywożono do obozów. Myślę, że gdybyśmy nie byli tak zgnębieni i wprost ogłuszeni poprzednimi przeżyciami, może trudniej byłoby znieść te potworne warunki.
Lekarze polscy ratowali, jak mogli. Wystawiali świadectwa chorób epidemicznych i tym podobne – w naszym przypadku, jak to się mówi, nic „nie brało”. Główny lekarz niemiecki odmawiał podpisu. Wreszcie zostaliśmy wciągnięci na listę chorych na czerwonkę (zdrowych zresztą co do jednego) i nocą wywieziono nas wozem poza obręb obozu. Na maleńkiej stacyjce EKD czekaliśmy na pociąg mający nas zawieźć do Milanówka do szpitala.
Świeciły gwiazdy, pachniały drzewa i kwiaty. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że świat w ogóle istnieje i że jest piękny. Tylko łuny nad Warszawą i głucho odgłos kanonady przypinały o strasznej rzeczywistości. W Milanówku, w willi „Perełka”, był szpital pełen rannych. Dano nam gorącej herbaty, jakieś jabłka. Przespaliśmy na korytarzu na gołej podłodze parę godzin. Właściwie drzemaliśmy tylko, bo ranni jęczeli strasznie. O piątej rano, umywszy się nareszcie po tylu dniach, pojechaliśmy do Brwinowa, gdzie oczekiwał nas kuzyn męża, ów niefortunny gość powstaniowy. Jako starszego człowieka, posiadającego nie warszawską kenkartę, zwolniono go z Pruszkowa na drugi dzień. Nareszcie mogliśmy odpocząć i wyspać się do woli. Mój odpoczynek był problematyczny, gdyż dostałam ciężkiego ataku serca.
Zaczęliśmy się zastanawiać, co robić dalej ze sobą. Zasoby finansowe mieliśmy wszyscy bardzo małe, a Brwinów i Podkowa były bardzo drogie. Wprawdzie RGO dawało jakieś zupy i zasiłki, ale mając chociażby grosz własny nie chcieliśmy odbierać bardziej potrzebując. Poza tym robiło się od żandarmerii i nie czuliśmy się bezpiecznie. W domu również było ciasno okropnie. Ktoś tam wspomniał, że cukrownia Guzów urządziła jakieś schronisko dla warszawiaków i dopominają się o uchodźców. Po kilku dniach pobytu zdobyliśmy furmankę i skradając się bocznymi drogami, omijając miasta i osiedla, późnym wieczorem dotarliśmy do Guzowa. Przyjęto nas serdecznie i gościnnie. W fabrycznych salach urządzono na górze sypialnię dla kobiet, na dole dla mężczyzn. Każda sala miała za parawanem umywalnię. Mieliśmy czyste sienniki i dużo powietrza. Za przykrycie służyły duże zgrzebne wory i co tam kto miał. W prywatnych domach można było się wykąpać. Mieliśmy też możność przeprania sobie czegoś. Dopiero teraz zorientowaliśmy się, jak dalece jesteśmy biedni. Ja miałam na sobie jedwabną sukienkę, białe pantofle na korku, płaszcz od deszczu i dwie zmiany letniej bielizny. Prócz tego futro, torebkę i troszeczkę drobiazgów, chusteczki do nosa, rękawiczki i tym podobne. Mąż mój, prócz ubrania i płaszcza letniego, miał jesionkę, sweter i trzy zmiany bielizny, grzebień. Po drodze kupiliśmy nóż i dwa garnuszki. Matka, siostra i szwagier byli wyposażeni mniej więcej tak samo, z tą różnicą, że siostra nie miała w ogóle zimowego okrycia. Radością moją było kilkadziesiąt fotografii, które bez przerwy, od pierwszej chwili Powstania, miałam w torebce.
W Guzowie byliśmy dwa tygodnie i trzeba było szukać szczęścia dalej, gdyż stojący w pobliżu oddział wojska zbytnio się nami interesował i ostrzeżono nas, że chcą wywieźć mężczyzn. Wobec tego pewnego dnia o świcie siedliśmy na wóz i ruszyli przed siebie. Piękna była ta droga w nieznane. Ostatnie dni sierpnia były cudownie ciepłe, droga przez lasy nieborowskie śliczna. Osiedla znowu omijaliśmy starannie. Dziwnie spokojnie i niefrasobliwie czułam się wtedy, chociaż nie miałam nic i nie wiedziałam, gdzie głowę na noc położę. Cały świat był moim domem.
Późnym już wieczorem dotarliśmy pod Skierniewice do wsi Rowiska [prawd. Stare Rowiska – przyp. red.] . Mieliśmy zatrzymać się u poleconego nam gospodarza, pana Krzemińskiego. Przyjęto nas gościnnie. Po obfitej kolacji gospodarz zaprowadził nas na strych nad oborą i tam na słomie przygotowano nam legowisko. Nie pokryta niczym słoma kłuła nas okropnie, tym bardziej, że nie miałyśmy nocnej bielizny. Ale nie to było najgorsze. W chwilę po zgaszeniu świecy zaczęły się jakieś szmery i ciche trzaski, które zbliżały się coraz więcej. Nie mogłam spać ze strachu, a potem z zimna, bo noce były chłodne. […] Z gospodarzami szybko nawiązaliśmy serdeczny kontakt. Krzemiński był mądrym i porządnym człowiekiem. Zawsze wieczorami czytaliśmy gazety i, jak w Warszawie, rozmawiało się o polityce. Gotowaliśmy sobie sami, chociaż pani Karzemińska podtykała nam to owoce, to trochę masła czy mleka, to chleb. […]
W okolicy było masę warszawiaków , bardzo szybko nawiązaliśmy kontakt z nimi i z okolicznymi dworami. Ciągle spotykało się znajomych. W odległych o 10 kilometrów Skierniewicach państwo Strakaczowie, właściciele browaru i majątku w okolicy, pomagali, jak tylko mogli. Dawali opał, mąkę, kaszę, jarzyny. Dwór ich i dom w mieście były po brzegi wypełnione uchodźcami. Szwagier był rozrywany. Ciągle go wzywano, ciągle konie przyjeżdżały po niego. Sam chory, mimo wrzodów i dużej gorączki (infekcja z Pruszkowa), nie odmawiał nigdy. Warszawiaków leczył darmo. Chorowało ich bardzo dużo, wszyscy byli wyniszczeni i niedostatecznie odżywieni, choroba więc rozwijała się łatwo. Bardzo często wzywano go do pobliskiej Dębowej Góry i Żelaznej, tam też była ochronka z Warszawy, gdzie sprawował opiekę lekarską, robił szczepienia i tym podobne.
Pobyt w Rowiskach był właściwie nie najgorszy. Niemców widywaliśmy tylko w Skierniewicach, a całe dnie spędzało się w ogrodzie lub przy domowej robocie. Najgorsze było pranie. Odchorowywałam każde i ścierałam ręce do żywego ciała. Miejscowa ludność okazywała nam dużo serca. Pamiętam, kiedyś w drodze do Skierniewic zepsuł mi się pantofel. Wstąpiłam do szewca, prosząc o reperację na poczekaniu. Wykonał ją bardzo starannie i mimo moich nalegań nie chciał wziąć ani grosza. „Niech chociaż w ten sposób pomogę warszawiakom”, mówił. Codziennie wieczorem wychodziliśmy za ogród i obserwowaliśmy niegasnącą lunę nad Warszawą. Głucho dudniły armaty. Czułam wprost wyrzuty sumienia, że jestem na wolności we względnym bezpieczeństwie, gdy tam giną.
Po miesięcznym wypoczynku zaczęliśmy się zastanawiać, co robić dalej. Pozostanie na zimę na wsi bez dostatecznego ubrania, którego nie było za co kupić, było trudnym problemem. Zarobek dla architekta na wsi był niemożliwy. Wszelkie starania o jakiekolwiek zajęcie w Skierniewicach były bezskuteczne. Wobec tego postanowiliśmy wyemigrować do miasta. Mąż mój na parę miesięcy przed Powstaniem był w Częstochowie jako członek artystycznej rady przy odnawianiu kaplicy Matki Boskiej. Napisał więc do przeora, pytając o możliwości mieszkania, zajęcia itd. Odpowiedź była przychylna, ofiarowano nam mieszkanie i pracę. Wobec tego w październiku wyruszyliśmy w drogę. Szwagier z siostrą i mamą pozostali na wsi, bo doktor chociaż na życie wszędzie zarobi. Z naszymi gospodarzami rozstawaliśmy się nad wyraz serdecznie.
Częstochowa po Skierniewicach wydała się niemal Paryżem. Elektryczność i kanalizacja olśniły mnie. Ale zaraz na wstępie spotkał nas zawód. List przeora szedł około dwóch tygodni, nasz coś koło tego. Przeor, sądząc, że zrezygnowaliśmy, oddał pokój komu innemu. Pracę również. Było to zrozumiałe ze względu na ogromną ilość warszawiaków. Znajomych spotykało się co krok. Większość była w takich jak my warunkach. Mąż mój od razu znalazł locum w klasztorze. Ze mną, jako z kobietą, było gorzej. Wszystkie wolne pokoje poza obrębem klauzury były po brzegi wypełnione uchodźcami. Ponieważ nie mieliśmy wśród częstochowian znajomych, więc zgłosiłam się do zakonnic. Jadaliśmy u ojców paulinów. Siostry zmartwychwstanki kilka dni pozwoliły mi nocować na sienniku w korytarzu. Było mi chłodno, ale mogłam się przynajmniej swobodnie umyć. Dnie spędzaliśmy, na ulicy, w ogrodzie lub na bocznych podwórkach klasztornych. W samym klasztorze panowało lodowate zimno. Wały były niedostępne, gdyż część zabudowań, tak zwane pokoje królewskie, zajmował niemiecki szpital. Na razie była pogoda, ale październik kończył się i przerażenie ogarniało nas na myśl, co będzie dalej. Straszliwie męczące było to bezcelowe włóczenie się po mieście. Naturalnie mąż mój cały dzień mógł być za klauzurą jak inni, ale nie chciał zostawić mnie samej, więc jak bezdomne psy włóczyliśmy się, z kąta w kąt. W ciągu dnia udawało mi się utrzymać pogodę ducha, nawet humor, bo widziałam zgryzotę męża. Noce były gorsze, sporo moich łez wsiąkło w klasztorny siennik. […]
Któregoś dnia matka przełożona powiedziała mi, że dziś już nie mogę nocować, bo przyjechało dużo sióstr z pruszkowskiego obozu. Dała mi list do innego klasztoru. Wzięłam swoją torbę i pled i z pośpiechem ruszyłam w drogę, bo godzina policyjna była niedługo. Miasto na bocznych ulicach było słabo oświetlone, napisów nie mogłam dojrzeć, a każdy przechodzień wskazywał inny kierunek. Wobec tego zrezygnowałam z poszukiwań i weszłam do jakiegoś sklepiku prosząc o nocleg. Właścicielka obejrzała mnie uważnie i odmówiła. Widocznie goła głowa i białe pantofle przy futrze nie wzbudzały zaufania w statecznych obywatelach. Poszłam dalej, znowu to samo. Po trzecim razie zrezygnowałam i postanowiłam spędzić noc w ogrodzie u stóp Jasnej Góry. Znałam tam jeden zaciszny kącik, gdzie siadywaliśmy z mężem w ciągu dnia. Po półgodzinie dzwoniłam zębami z zimna i ogromnym strachem napełniały mnie różne szmery i trzaski. Z daleka widziałam również Niemców. Nie wie działam, co robić. Kołatać do prywatnego mieszkania? Może znowu odmówią? W chwili, gdy namyślałam się, zegar na wieży wybił godzinę policyjną. Zerwałam się i jak szalona pobiegłam na górę klasztorną. W ostatniej chwili przebiegłam bramę, zaraz usłyszałam, jak ją zamykano. Wpadłam zdyszana do kościoła i ukryłam się w najciemniejszym kącie. Tu przynajmniej nie było Niemców. W ciszy kościelnej ogarnęło mnie ogromne poczucie bezpieczeństwa! Nie miałam zamiaru alarmować męża, bo i cóż by mi pomógł? Niech chociaż on śpi spokojnie. Gdybym wówczas znała niespotykaną wprost dobroć przeora, ojców i braci, nie wahałabym się ani sekundy, na pewno coś obmyśliliby. Ale wtedy postanowiłam działać na własną rękę.
Teren klasztoru znałam już dobrze – posiłki przynoszono mi do rozmównicy przy sali Rycerskiej. Tam postanowiłam spędzić noc ze względu na miękką, choć krótką kanapkę. Cichutko przeszłam przez kościół i – omal się nie rozpłakałam. Drzwi były zamknięte na klucz! Wobec tego weszłam do najbliższego konfesjonału, zawinęłam się w pled i próbowałam zasnąć. Nie mogłam, bo zimno było wprost nieprawdopodobne. Grube, wiekowe mury, nasiąknięte wilgocią ziały lodowatym chłodem, kamienna posadzka również! Poza tym w miarę zbliżania się godziny dwunastej ogarniał mnie dziecinny lęk, tak silny, że nie wiem, czy z zimna, czy też ze strachu głośniej mi dzwoniły zęby. Gdy zegar bił północ, ledwie mogłam powstrzymać się od zadzwonienia do drzwi klauzury. Tam byli ludzie i ciepło! Przez cały okres okupacji nigdy nie bałam się tak, jak tej nocy. O, zacni częstochowianie, niech wam Pan Bóg na Sądzie Ostatecznym odpuści ten grzech, tak jak ja wam darowałam. Wiem; że przeważnie syty głodnemu nie wierzy. Wy byliście wtedy syci!
Zapewne wreszcie zasnęłam z wyczerpania, bo obudziła mnie sygnaturka. Pobiegłam do sióstr, aby się umyć i znowu wróciłam do klasztoru. Po kolacji ściągnęłam klucz od drzwi i następną noc spędziłam zwinięta na kanapce. Było wygodnie i odrobinę cieplej niż w konfesjonale. Dziwne, że już nie bałam się wcale, widocznie cały zapas strachu wyładował się poprzedniej nocy. Tak minęły cztery dni. Mąż nic nie podejrzewał, gdyż nadal odprowadzał mnie do klasztoru, a ja w ślad za nim powracałam.
Przypadkowo mąż spotkał znajomego inżyniera, z którym miał fachowe kontakty przed wojną. Dowiedziawszy się o naszej sytuacji, natychmiast zaprosił do swego domu. Państwo Sz. zajmowali obszerne mieszkanie w centrum, ich piękną willę zajęli Niemcy. Razem z nami było pięć osób z Warszawy. Klasztor wypożyczył nam pościel. Śniadania i obiady zabieraliśmy do domu, aby uniknąć ciągłego chodzenia przez miasto. Zaczęło być bardzo niebezpiecznie, bo Niemcy stale urządzali polowania specjalnie na warszawiaków. Kenkarta warszawska była paszportem do Rzeszy. Wprawdzie inżynier Sz. wydal zaświadczenie, że mąż jest jego pracownikiem, a ja znowu miałam „ausweis” z nie istniejącej klasztornej szwalni, woleliśmy jednak nie ryzykować. Kilka razy nie mogąc ominąć Niemców użyłam z powodzeniem wypróbowanych warszawskich sposobów, ale wiedziałam, że każdy dzban nosi wodę do czasu. Toteż pójście do klasztoru na obiad i powrót zawsze były przykrym przeżyciem. Mąż mój cały dzień prawie siedział na Jasnej Górze: robił plany klasztoru, projektował przeróbki itp. Czasem pomagałam mu w tym. W domu nie miałam co robić. Sprzątnięcie pokoju zajmowało niewiele czasu, niekiedy pranie lub reparacje. Znajomych nie mieliśmy wcale. Toteż godzinami czytałam. Starałam się o jakieś lekcje czy co innego, ale nic mi się nie udawało. Rynek częstochowski był nasycony. RGO tamtejsze, ospałe jak całe miasto, nic mi w zdobyciu pracy nie mogło pomóc. Prowadziliśmy ożywioną korespondencję z rodziną i z tymi z przyjaciół, których udało nam się znaleźć. Przyjaciółka moja, Marychna P., została wysłana z Pruszkowa do Ravensbrück. O wielu ludziach – nie wiedziało się nic. […]