menu

Bąk Bożena z d. Ostrowska – Wygnani z Wiśniowej

Bąk Bożena z d. Ostrowska – Wygnani z Wiśniowej

Bożena Bąk z d. Ostrowska, ur. w 1938 r. w Warszawie, 1 sierpnia 1944 r. poszła wraz z matką, Janiną Ostrowską, w odwiedziny do zaprzyjaźnionej rodziny państwa Koniarskich, mieszkających na Mokotowie przy ul. Wiśniowej. Tam przeżyła prawie dwa miesiące powstańczych walk, a pod koniec września 1944 r., wraz z mieszkańcami okolicznych domów, została wypędzona do obozu przejściowego w Pruszkowie. W grupie wygnanych znajdowała się m.in. Alina Królikowska, lekarka, która po przybyciu do dulagu zgłosiła się do służby medycznej, co umożliwiło wyjście na wolność jej rodzinie i znajomym. Oprócz Janiny Ostrowskiej oraz jej córki, Bożeny, obóz opuścili wówczas: Lucjan i Krystyna Królikowscy oraz Aniela [?] Koniarska wraz z przybraną córką Marysią [właśc. Sabiną Indych] – przygarniętą przez rodzinę sierotą pochodzenia żydowskiego. W nadesłanej w 2021 r. do Muzeum Dulag 121 relacji pt. „Lusterko wsteczne” Pani Bożena Bąk opisała nie tylko swoje wojenne przeżycia, a także losy swoich dziecięcych towarzyszek, mieszkanek ul. Wiśniowej –  Krystyny i Marysi.

Ludzie młodzi żyją chwilą, dniem dzisiejszym, intensywnie i szybko; rzadko zastanawiają się nad przeszłością. W miarę upływu lat spojrzenie na życie się zmienia. Zaczynamy wspominać i sięgać do przeszłości. Interesuje nas „skąd nasz ród”. I zdarza się tak, że nie mamy już kogo zapytać o sprawy sprzed lat, zdarzenia z dzieciństwa.

Urodziłam się w Warszawie na początku 1938 roku i tam przeżyłam pierwsze siedem lat. Były to lata znaczące – wybuch wojny w 1939 roku i trudne lata okupacji. Mieszkałam z mamą (ojciec na froncie) przy placu Unii Lubelskiej, a właściwie wejście było od Bagatela 15. Z okien widziało się pomnik Lotnika. Ważne to miejsce, bo często odbywały się tu egzekucje na Polakach wyprowadzanych z pobliskich katowni przy alei Szucha. Czy mała dziewczynka mogła to pamiętać? Niestety tak. Niestety, dlatego że zostawiło to głęboki ślad w psychice dziecka; przez długie lata budziłam się z krzykiem w środku nocy.

Naturalnie mama starała się zapewnić mi bezpieczeństwo i rozrywki. Najczęściej były to spacery w pobliskim parku Ujazdowskim. Chodziłam też do przedszkola, a po południu dwa razy w tygodniu na rytmikę i balet. Z naszego mieszkania często odwiedzałyśmy z mamą jej przyjaciół – państwa Koniarskich z ulicy Wiśniowej 61 (już Mokotów). Wizyty były częste, bo tam bawiłam się z ich córką Marysią, moją rówieśniczką.

Tak też było 1 sierpnia 1944 roku, w dniu wybuchu powstania. W zamierzeniu było pójście obu pań z dziewczynkami do pobliskiego klasztoru na nabożeństwo. W zakonie była bowiem rodzona siostra pani Koniarskiej (ważne!). Już nie ruszyłyśmy się z Wiśniowej, bo właśnie wybuchło powstanie i w rezultacie najbliższe miesiące spędzałyśmy z tą rodziną; mieli jeszcze dorosłego syna – Zygmunta, to też ważne!

Co chwilę ktoś wpadał z ulicy z informacjami, co dzieje się na zewnątrz. Od pierwszych godzin walki były zacięte, bo w pobliżu przebiegała granica między powstańcami a Niemcami. I aż dziw, że ostały się niektóre domy. Dom sąsiedni był okazałą willą, w holu której wisiał portret Hitlera, a na strychu tej willi ukrywał się przez jakiś czas pan Koniarski; w myśl zasady, że pod latarnią najciemniej. Kiedy tam bowiem z rewizją wkraczali Niemcy – salutowali sprężyście i odstępowali od zwykłych czynności. Albo potem, albo przed tym pan Koniarski ukrywał się na działkach.  Zawiłości tej sytuacji nigdy nie rozumiałam.

Łączyła nas także wielka tajemnica, którą zrozumiałam dopiero później: Marysia była żydowskim dzieckiem, przemyconym przez mury getta. Po adoptowaniu jej przez państwa Koniarskich została ochrzczona za sprawą wspomnianej zakonnicy; miała szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo oraz kochającą rodzinę. Jej dramat rozpoczął się dopiero, gdy odnaleziony wuj wyrwał ją z tej rodziny i wywiózł do Ameryki. Pisała rozpaczliwe listy do ukochanych rodziców, gdyż wuj oddał ją do domu dziecka, gdzie zachorowała na gruźlicę. Bardzo tęskniła!

Trzecią dziewczynką do zabawy była młodsza od nas o ponad dwa lata Krysia Królikowska, która z rodzicami mieszkała także przy Wiśniowej.

Kiedy wyrzuceni z tego „wiśniowego gniazda” znaleźliśmy się całą gromadą w koszarach na Rakowieckiej, mężczyzn zgromadzono na dziedzińcu do rozstrzelania, a kobiety z dziećmi zebrano w pomieszczeniu o zakratowanych oknach. Najpewniej byliśmy tam wszyscy razem. Mieli wystrzelać zgromadzonych na dziedzińcu mężczyzn, a nas wysadzić w powietrze. Rozległ się płacz i lament, każda z kobiet wypatrywała swoich bliskich. Byli tam też obaj panowie Koniarscy – Franciszek i Zygmunt. Jedna z kobiet wyjęła obrazek z matką Boską, który wszyscy dookoła całowali – żegnając się z życiem.

Nieoczekiwanie akcję przerwał kurier na motocyklu przywożący jakiś rozkaz. Mężczyźni zostali pognani w nieznanym kierunku, a nas wypuszczono do płonącego miasta. Dokładnie pamiętam, co wtedy powiedziałam: „mamusiu, zostało nam tylko niebo, tam nie ma pożaru”. Długo po wojnie prześladował mnie ten ogromny ogień.

Z ulicą Wiśniową łączą się takie wspomnienia. W pobliżu znajdowała się fabryka cukierków, i kiedy ją zbombardowali, to cukier w postaci gęstniejącej melasy płynął całą szerokością. Potem to zastygło, a ludzie odrąbywali i używali do jedzenia. Po stronie przeciwnej (do Krysi domu) Niemcy prowadzili młodego chłopaka, mężczyznę. Zobaczyła to matka i z krzykiem rzuciła się w stronę syna. Naturalnie ugrzęzła w melasie. Niemcy ją zastrzelili. Mogło być odwrotnie – gdyby syn wyrwał się Niemcom i to jego spotkał ten los. Każda z wersji jest tragiczna. A najtragiczniejsze to odrąbywanie cukru coraz bliżej zwłok. Głód! Nie przypuszczałam, że tamte przeżycia będą budziły jeszcze takie emocje.

W zakamarkach pamięci mam jeszcze taki obraz: pani Alina Królikowska (mama Krysi) i pani Koniarska postanowiły uszyć mojej mamie sukienkę, ponieważ jej leciutka żorżetowa uległa zniszczeniu od noszenia na plecach warzyw i owoców z nieodległych działek i poletek doświadczalnych. To był towar potrzebny i pożądany, kiedy owoce były w rozkwicie (sierpień), a dostępność do nich żadna. Mama była młodą (1914 r.), zdrową i odważną kobietą, więc wypadło na nią. Nic dziwnego, że sukienka nie wytrzymała. Pani Alina ściągnęła swoje zasłony z okna, a p. Koniarska miała umiejętność szycia. I sukienka, jak nowa – można było walczyć o następne zdobycze.

Inny okruch wspomnień to zdjęcie pani Aliny w długiej sukni. Mama przechowywała tę fotografię z pietyzmem, jako jedną z niewielu powstańczych pamiątek. A dla mnie, później już dorastającej panienki – ta długa suknia była magnesem i świadectwem minionego czasu.

Ciągle mi się coś kołacze po głowie. Pamiętam na przykład, jak pani Koniarska poszyła każdemu z nas – także dzieciom – plecaczek z maglownika (młodzież zapewne nie wie, co to takiego), a także przerobiła swoje poduszki na wąskie prostokąty, byśmy mieli na czym spać. Już od jakiegoś czasu bowiem mówiło się o naszym wyjściu z Warszawy.

Po upadku powstania, Niemcy urządzili ewakuację mieszkańców. Pogonili nas do obozu przejściowego w Pruszkowie, uprzednio zabierając naszych mężczyzn, pana Franciszka i Zygmunta. W dniu rozpoczęcia wędrówki gospodyni na obiad gotowała kopytka. Nie zdążyliśmy ich zjeść, więc wrzuciła wszystkie do metalowej miednicy, by zabrać ze sobą. Dziwne to było, ludzie ratowali najcenniejsze rzeczy, a tu miska kopytek położona na drewnianym wózeczku.

Uciekinierzy taszczyli ten swój dobytek, idąc coraz wolniej w szerokiej jak rzeka kolumnie. Co jakiś czas widać było porzucone walizki, koszyki i tobołki, bo sił było za mało. Jakaś kobieta podniosła z takiej otwartej walizki zgrabny bucik z wężowej skórki. Był tylko jeden. Jej córka, trochę starsza od nas, podbiegła kilka kroków, bo zobaczyła bucik do pary. Wtedy padł strzał – Niemiec zabił dziewczynkę, a zmartwiałej matce nie pozwolił zatrzymać się, by uściskać ukochane dziecko. Czy my, sześcio- i czterolatki, mogłyśmy to zrozumieć? Jeszcze przez wiele lat, na pewno nie.

W obozie byliśmy dwa albo trzy tygodnie. Trzymaliśmy się razem gromadką 11-osobową. Były z nami trzy Belgijki, dwie dorosłe córki z matką. Nic o nich nie wiem ponad to, że mówiły łamaną polszczyzną. Pamiętam, że było głośno, wilgotno i cały czas półmrok. Słychać było jęki osób chorych i rannych. Bardzo przeżyłam selekcję, kiedy oddzielano dzieci od matek, by zabrać je do zniemczenia.

Sąsiadka Koniarskich – pani Królikowska była lekarzem i zgłosiła się dobrowolnie do pracy w obozie. W zamian za to była możliwość wyjścia na wolność jej rodziny (podała, że moja mama jest jej siostrą). Wtedy mama wykazała się inicjatywą i całą grupę umieściła na wsi u naszej dalszej rodziny (wieś pod Skierniewicami).

Mieszkaliśmy wszyscy w stodole na sianie (przydały się nasze poduszeczki). Z tego okresu dobrze pamiętam wysokiego, smukłego pana Królikowskiego i przyklejoną do niego Krysię, najczęściej na kolanach u taty. Pan Lucjan do naszego wspólnego koczowania wniósł, jak posag, duże wiaderko łoju, który urozmaicał nasze potrawy gotowane na palenisku z cegieł na wolnym powietrzu. Moja ciotka w tajemnicy przed wujem dokarmiała nas-dzieci w swojej kuchni, serwując zacierki na mleku z ziemniakami; często jedyny ciepły posiłek.

Pani Alina, pracująca w obozie, w miarę możliwości przyjeżdżała do nas, by zobaczyć się z córką i mężem oraz zaopatrzyć nas w leki, które były potrzebne podczas nadchodzącej jesieni. Tak dotrwaliśmy do końca wojny. Drogi nasze się rozeszły w trzy różne kierunki; żyłyśmy odtąd w rożnych miejscach i okolicznościach.

W 1946 roku wyjechałam z mamą na tzw. Ziemie Zachodnie kolejno do Dzierżoniowa, Polanicy-Zdroju i Legnicy. Tam w 1956 roku zdawałam maturę, a potem był Wrocław (mikrobiologia).

Bywały momenty, że wracałam myślą do tamtych lat, ale brak było możliwości i determinacji, by rozpocząć poszukiwania. Zrozumiałam, że albo teraz albo nigdy. Skoro Internet stwarza niesamowitą szansę, to grzechem byłoby tego nie wykorzystać.

Najpierw zaczęłam szukać Krysi Królikowskiej; na szczęście zachowała rodowe nazwisko. Po wielu kombinacjach znalazłam wzmiankę o rodzicach Krysi i wspomnieniu o nich zamieszczonym w Tygodniku Mazowieckim. Dotarłam do redakcji i po wyłuszczeniu sprawy dostałam numer telefonu. Przy okazji chcę podziękować pani, która mi zawierzyła pomimo ochrony danych osobowych. Telefon i pierwsza rozmowa z Krysią po przeszło siedemdziesięciu latach. W wyobrażani widziałam małą dziewczynkę, ale ona nie pamiętała mnie zupełnie. Natomiast przytoczone fakty i osoby zaraz wywołały odzew. Obie byłyśmy podekscytowane i obiecałyśmy sobie jak najwięcej wiadomości o naszym życiu. Poczta komputerowa w tych dniach była przeciążona, a my podniecone i ciekawe siebie nawzajem.

Z obszernego listu w formie tradycyjnej dowiedziałam się, że Krysia to osoba wspaniała, człowiek wielu talentów. Wraz z listem dostałam najnowszy tomik poezji oraz adres bloga do poprzedniej i aktualnej twórczości. Jestem szczęśliwa, że poznajemy się chociaż w ten sposób z nadzieją, że spotkamy się osobiście. Myślę, że Krysia napisze więcej o sobie.

Po sukcesie odnalezienia Krysi – zaczęłam szukać trzeciej bohaterki sprzed laty – Marysi, która okazała się Sabiną Indych, kiedy oficjalnie wróciła do swojego nazwiska.

Moja mama po wojnie utrzymywała kontakty z Warszawą (pani Koniarska) i USA (Marysia). Często dowiadywałyśmy się, co dzieje się na Wiśniowej poprzez listy od Marysi. Kontakty jednak stawały się coraz rzadsze, potem ustały, bo ja zmieniałam mieszkania i zapodziałam jej adres. Po latach, na początku lat 60-tych odnalazłam Marysię. Wymieniłyśmy swoje aktualne zdjęcia. Ja moje zdjęcie ślubne, a ona swego męża i małego synka; dziś powinien mieć 56-58 lat. Przesłałam też wówczas Marysi nasze wspólne fotografie z dzieciństwa, nie robiąc kopii. Bardzo mnie o to prosiła, bo wuj nie pozwolił jej przechować żadnych pamiątek po tych czasach. Już na początku lat 60-tych pisanie po polsku sprawiało Marysi trudność, a z moim angielskim też nie porozumiem się należycie. Po śmierci państwa Koniarskich jedynym łącznikiem był Zygmunt. Lecz z nim także zerwała kontakty, bo przystał do komunistów, jak twierdziła. Faktycznie po wojnie wstąpił do milicji. Coś mi się zdaje, że wtedy już nazywała się Litchmann, a mąż i jego rodzice pochodzili z Polski, a później znowu zmieniła nazwisko – może powtórny ożenek?

Bardzo chciałam rozwikłać wszystkie zagadki i zobaczyć przyjaciółkę sprzed lat chociażby na zdjęciach. Po kilkudniowym przeczesywaniu Internetu znalazłam taki zapis: „Mrs. & Mr. Francziszek Koniarski and their son Zygmund of Warsaw, Poland sheltered me for four years. I was six years old when I joined them. A nun christened me, changing my name from Sabina Indych to Marisia Tereska Koniarska so as not to arouse the neighbors’ suspicions. Because they made this sacrifice, I survived. I’m grateful to the Koniarskis and know their grandchildren and future generations will be proud of these brave people.” — SABINA PELTIER, South Plainfield, N.J. [Państwo Koniarscy oraz ich syn Zygmund (sic!) z Warszawy (Polska) udzielali mi schronienia przez cztery lata. Kiedy do nich dołączyłam, miałam sześć lat. Ochrzciła mnie zakonnica, zmieniając imię z Sabina Indych na Marisia Tereska Koniarska (sic!), żeby nie wzbudzać podejrzeń sąsiadów. Ponieważ poświęcili się, przeżyłam. Jestem wdzięczna Koniarskim i wiem, że ich wnuki i przyszłe pokolenia będą dumne z tych dzielnych ludzi. – tłum. red.] I to był klucz do dalszych poszukiwań. Wreszcie zwycięstwo! Marysia mieszka w Stanach Zjednoczonych; odpowiedziała na portalu społecznościowym!

Po wymianie adresów i telefonów starałyśmy się nadrobić stracony czas. Trudność jest taka, że Marysia już nie mówi i nie pisze po polsku. Ale z ochotą podjęła się pisać o sobie jak najwięcej. Jej spojrzenie na pierwszy okres pobytu na Wiśniowej okazało się nieco inne od mojego. Po przekroczeniu z mamą murów getta znalazły się na Wiśniowej 61. Uprosiły panią Koniarską, by zostawić Marysię na krótki czas. I kiedy mała dziewczynka zapatrzyła się na żółtego kanarka w klatce stojącej na oknie – mama jej zniknęła. Wtedy widziały się ostatni raz. Po powrocie do domu pan Koniarski zrobił awanturę o pozostawione żydowskie dziecko. Takie zachowanie, chociaż można potępiać – to też należy rozumieć. Ludzie kłócą się z dużo błahszych powodów. A tu chodziło o życie najbliższej rodziny i domowników. Marysia musiała zasypiać w kuchni pod kocem pełna leku i obawy o swoje jutro. Każdego wieczoru płakała cichutko w poduszkę i, co gorsza, moczyła łóżko, co też nie przysparzało jej sympatii.  Prawie każdego wieczoru pan Koniarski przynosił wiadomości z okupowanego miasta. Aż któregoś dnia opowiedział o wybuchu powstania w getcie, potem o jego upadku. Wszyscy zginęli! Marysia została sierotą.

Opiekunowie zapytali, czy chce być ich córką i czy będzie uczyć się religii. I wtedy zrozumiała, że nikt nie odda jaj na gestapo, że tu odtąd będzie jej dom. Z tego okresu ją właśnie pamiętam najlepiej.  Dlatego widziałam spokojną i zadbaną dziewczynkę. Z czasem przybrani rodzice i brat Zygmunt bardzo ją pokochali. Dlatego, kiedy odnaleziony wuj załatwiał formalności, by Marysię odebrać – było to wielką tragedią dla obu stron.

Wuj okazał się bardzo troskliwy i opiekuńczy, kiedy przez rok byli razem, najpierw w obozie przejściowym na terenie Niemiec, a potem już w Ameryce. Ten rok Marysia uważa za najszczęśliwszy w swoim życiu. Potem choroba (gruźlica), dom dziecka, rodzina zastępcza. Po krótkim kursie maszynopisania – rozpoczęła pracę w wieku 15 lat. Powoli zaczynała samodzielne życie. Bardzo wcześnie, w wieku 18 lat, wyszła za mąż i urodziła syna. Na ślubie nie było wuja, bo Marysia weszła do rodziny katolickiej. To ta rodzina wypełniła jej tęsknotę za rodzicami. Utrzymywała z nią kontakt nawet wtedy, gdy po kilkunastu latach straciła męża. Teraz Marysia nosi kolejne nazwisko; ma kochającego męża, dzieci, wnuki i prawnuki. Wiedzie życie spokojne i bezpieczne. Te wszystkie wiadomości pochodzą z listów Marysi. Mam też pozwolenie na ich publikację. Poprzez te kontakty zmieniłam także nieco obraz Polski widziany oczami Amerykanów. Marysia chwali wygląd naszych miast, ubiorów kobiet i wystroju sklepów (zdjęcia, filmiki i slajdy).

Mam takie ciche marzenie, żeby dawne trzy małe dziewczynki mogły po latach jako starsze panie spotkać się w Warszawie przy Wiśniowej 61. Tam przeżyłyśmy straszny, okrutny czas, ale to nasze niepowtarzalne życie. Jednocześnie zachęcam do robienia notatek i zachowania zdjęć ze swojego życia, żeby kiedyś nasze dzieci i wnuki mogły dokumentować rodzinną sagę.

Na zdjęciach (od góry): (1) Bożena (po prawej) i Marysia tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. (2) Marysia z wujem po wojnie. Z arch. pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content