Bakuła Krystyna – Moje wspomnienia z czasów wojny 1939–1945
Krystyna Bakuła z d. Jabłońska (ur. 1928 r.) w czasie Powstania Warszawskiego była łączniczką w Państwowym Korpusie Bezpieczeństwa, a po jego zakończeniu zdecydowała się wyjść razem z matką Karoliną Jabłońską w grupie ludności cywilnej. Tak trafiły do obozu przejściowego Dulag 121, a z niego do obozu w Lamsdorfie i Wrocławiu, skierowane do pracy przymusowej na Dolnym Śląsku, gdzie doczekały wyzwolenia przez Armię Czerwoną, i skąd wyruszyły w drogę powrotną do Warszawy w nadziei, że opuszczony przez nie w październiku 1944 roku dom ocalał.
Moje wspomnienia z czasów wojny 1939–1945
Latem 1944 roku na ulicach Warszawy wyczuwało się jakąś niespokojną, nerwową atmosferę. Małe grupki młodych mężczyzn szybko przemieszczające się po ulicach miasta. Z drugiej strony kolumny sprzętu wojskowego oraz samochody ciężarowe z rannymi, obandażowanymi żołnierzami niemieckimi, podążające ze wschodu na zachód. To wszystko robiło niepokojące wrażenie. I stało się.
1 sierpnia 1944 roku o godzinie 17 wybuchło powstanie. Euforia. Biało-czerwone flagi uszyte naprędce z prześcieradeł i czerwonych wsyp na poduszki. Śpiewano pieśni patriotyczne i hymn Polski. To wszystko dodawało ducha. Chciało się walczyć, bić Niemców za całe zło, które nam wyrządzili, za obozy zagłady, za Oświęcim, za rozstrzeliwanie i mordowanie niewinnych ludzi, za głód i upokorzenia, za mojego ojca.
Siostra moja tego dnia po południu pożegnała się z nami i pojechała na Mokotów, bo miała przydział do jednostki w tamtym rejonie. Zostałam sama z matką. Powinnam się nią opiekować, ale też bardzo chciałam walczyć, coś dobrego robić. W naszym domu mieściła się komenda czy jakaś mała jednostka PKB, tj., Państwowy Korpus Bezpieczeństwa. Nie słyszałam wcześniej o takiej formacji. Było AK, AL, BCH. Ale o PKB nie słyszałam. Zresztą jakie to miało znaczenie. Oni przecież też walczyli z Niemcami. Komendantem tej jednostki był nasz sąsiad – Antoni Kaliński. Pewnego dnia zapytał mnie: „Krysiu czy chciałabyś być łączniczką?”. „Oczywiście tak!” – wykrzyknęłam uradowana.
Dostałam legitymację z fotografią i opaskę biało-czerwoną z literkami PKB, którą z dumą nosiłam na ramieniu. Mogłam się już swobodnie poruszać po ulicach, a raczej po przekopanych tunelach pod jezdniami, przejściach między piwnicami domów. Te przejścia były w miarę bezpieczne – na dachach bowiem siedzieli tak zwani „gołębiarze”. Byli to snajperzy niemieccy, którzy likwidowali śmiałków wychodzących na ulicę. W czasie powstania ja też stałam się dwukrotnie ich celem. Na szczęście spudłowali. Śmierć czyhała na każdym kroku.
Raz, pamiętam, skryłam się w czasie bombardowania w piwnicy czteropiętrowego domu, w który uderzyła bomba i zawaliła wszystkie wyjścia. Wybuchła panika. Krzyk, płacz, nawoływania, pył, który wdzierał się do gardła i płuc. Nie było czym oddychać. A co się działo, kiedy po pewnym czasie znaleziono niezawalone okienko w jednej z piwnicy? Ludzie się tratowali. Każdy chciał się wydostać z tego piekła jak najszybciej. Groziło bowiem zawalenie się tej piwnicy.
Dzisiaj, kiedy wspominam te sytuacje, w jakich wielokrotnie znalazłam się w ciągu dwóch miesięcy powstania, zaczynam wierzyć w przeznaczenie. Ani jednej kropli krwi nie uroniłam w tym czasie. Ani też w czasie całej wojny, a będąc w obozach niemieckich, co dalej opiszę, znajdowałam się w niej mniej groźnych sytuacjach.
Ale wróćmy jeszcze do Powstania. Euforia szybko mijała. Zaczęły docierać do nas, do Śródmieścia, wiadomości bardzo przykre – o wyparciu naszych wojsk z zajętych przez powstańców obiektów, a nawet całych dzielnic. Padła Wola, gdzie wymordowano większość ludności cywilnej, a rannych dobijano w szpitalach. Brakowało leków, środków opatrunkowych, a także żywności. Powstańcy wysyłali apele za granicę o dostarczanie broni i amunicji, bo ta się też skończyła. Były zrzuty, ale znaczna ich część trafiła w ręce niemieckie.
Rosjanie stali za Wisłą na Pradze, ale względy polityczne nie pozwalały im przyjść z pomocą powstańcom. Latały nad Warszawą tak zwane kukuruźniki, zrzucały worki z żywnością. Przeważnie była to kasza. Organizowane były też przez powstańców wyprawy do magazynów Haberbuscha na ulicy Grzybowskiej, skąd przynoszono jęczmień, który następnie mielony w młynkach i gotowany jak kasza stanowił pożywienie dla wojska. Kilka razy brałam udział w takich wyprawach. To nie było łatwe. Piwnicami docieraliśmy do wylotu ulicy Kruczej, w kierunku Al. Jerozolimskich. Tutaj ustawiona była barykada, chroniąca zarówno od strony mostu Poniatowskiego, jak i od strony Dworca Głównego. Z obu stron barykada była ciągle ostrzeliwana przez stacjonujących tam Niemców. Dla bezpieczeństwa przepuszczano przez barykadę po kilka osób. Tunelu pod Alejami nie można było przekopać, ponieważ był tam tunel kolejowy. Gdy cała grupa była już po przeciwnej stronie, ruszaliśmy dalej piwnicami i tunelami. Po dotarciu na miejsce należało zachować daleko idącą ostrożność, ponieważ za ścianą pomieszczenia, gdzie znajdował się jęczmień, byli Niemcy. Wchodziliśmy pojedynczo, boso i po cichutku wsypywaliśmy ziarno do plecaka. Taka wyprawa trwała wiele godzin.
Niejednokrotnie trzeba było przeczekać jakiś atak, bombardowanie czy ostrzał artyleryjski. Bardzo groźne i nieprzyjemne dla ucha były tzw. krowy albo szafy. Były to seryjnie po sześć sztuk wystrzeliwane pociski, dające głośny zgrzyt przesuwanej szafy albo ryczącej krowy. Wiele zniszczeń powodowały też pociski wystrzeliwane z działa kolejowego, nazywanego „grubą bertą”. Ginęli nie tylko powstańcy, lecz masowo również ludność cywilna.
Padały następne dzielnice. Starówka – doszczętnie zniszczona, skąd obrońcy, którzy przeżyli, przedostawali się kanałami do Śródmieścia. Tak samo z Mokotowa czy Czerniakowa. Przed tym jeszcze i Żoliborz padł. Oczekiwaliśmy na pomoc zza Wisły, nie przyszła. Ludzie zbierali się przy podwórkowych kapliczkach. Modlili się żarliwie. Prosili o cud. Śpiewali, zagłuszając huki bomb: „Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud, słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud. Przemień, Jezu, ten smutny czas, o Jezu, pociesz nas!”.
Coraz rzadziej otrzymywałam polecenia czy jakieś zadanie do wykonania. Powstanie upadało.
I tak 2 października 1944 roku nastąpiła kapitulacja – zakończenie walk, których dalsze prowadzenie nie miało już sensu. Niemcy wydali rozporządzenie, na mocy którego cała ludność Warszawy powinna opuścić miasto.
Zebrałyśmy z mamą co cenniejsze przedmioty, w tym ubranie nasze i ojca. Mama ciągle wierzyła, że ojciec wróci. Cały ten nasz dobytek schowałyśmy w piwnicy. Ja zakopałam tam również swoją legitymację powstańczą i opaskę. Zamaskowałyśmy wejście do piwnicy. Z sobą zabrałyśmy niewielkie tobołki z najpotrzebniejszymi rzeczami i ruszyłyśmy wraz z ludnością cywilną w nieznaną nam przyszłość. Wśród ruin i szkieletów wypalonych domów doszliśmy do Dworca Zachodniego. Stamtąd pociągiem przewieziono nas wraz z całą grupą wynędzniałych niedobitków Warszawy do Pruszkowa.
W rozległych halach opuszczonych dawnych warsztatów kolejowych spędziłyśmy dwa czy trzy dni i noce. Tutaj odbywała się segregacja ludzi na tych, którzy nadawali się do pracy, chorych, starych i dzieci. Nas zaliczono do tej pierwszej grupy. Czekałyśmy więc na transport do Niemiec, tylko nie wiedziałyśmy, czy będzie to obóz pracy, czy może koncentracyjny. Załadowano nas do bydlęcych wagonów pociągu towarowego i wywieziono w nieznanym kierunku. Po drodze była możliwość ucieczki z transportu. Pociąg zatrzymał się w okolicy niezabudowanej. Ludzie wychodzili za potrzebą. Niektórzy już nie wracali do pociągu. Była bardzo ciemna noc. Ja też chciałam uciekać, jednak mama się nie zgodziła. Bała się. Jechałyśmy dalej. Wysadzono nas na stacji Lamsdorf. Tam w jakimś prowizorycznym obozie, gdzie nie było nawet baraków, tylko namioty wysłane drewnianymi wiórami, spędziłyśmy kilka dni. Było bardzo zimno. To był już przecież październik.
Na szczęście nie trzymano nas tu długo. Wszystkich wywieziono do Wrocławia. Tu był tzw. obóz przejściowy. Na wstępie przeprowadzono dezynfekcję naszych bagaży oraz ubrań. My zaś, oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyźni, kolejno przechodziliśmy przed komisją składającą się z kilku Niemców ubranych w białe fartuchy i kilku umundurowanych. Przyglądali się nam tylko. Bardzo się wstydziłam. Byłyśmy nagie. Następnie oddano nam nasze rzeczy i zakwaterowano w zapluskwionych, brudnych barakach. Do okrycia dostałyśmy po dwa zawszone koce, a spało się na drewnianych, piętrowych pryczach. Każdego dnia rano wypędzano nas na plac apelowy. Należało stanąć w szeregu i czekać. Było wiele szeregów, bo było bardzo dużo ludzi w tym obozie. Przyjeżdżali Niemcy – przedstawiciele różnych fabryk, przedsiębiorstw i gospodarstw wiejskich. Spośród więźniów wybierali sobie ludzi, którzy im odpowiadali. Był to swego rodzaju handel niewolnikami. My z mamą nie miałyśmy wzięcia. Ja chociaż miałam 16 lat, wyglądałam najwyżej na 13–14 lat, a mama dużo starzej, niż miała. Wyniszczona chorobą (czerwonka) w czasie powstania nie robiła wrażenia osoby zdolnej do wytężonej pracy. Ludzi ubywało. Dzień podobny jeden do drugiego. Rano kolejka po śniadanie: ćwiartka chleba, maleńka porcja margaryny i jakiś napar z ziół do popicia. Nie była to kawa ani herbata. To musiało wystarczyć na śniadanie i kolację. Następnie znów stanie w szeregu i wybieranie ludzi do pracy. W południe przywożono w kotłach zupę na obiad. Ludzie z własnymi naczyniami podchodzili kolejno i Niemiec chochlą nalewał im zupę. Czasem trafiła się gęściejsza, a czasem sama lura. Miałyśmy tylko jedno naczynie o pojemności pół litra, ale udało nam się za jakąś kosztowną rzecz nabyć od współwięźnia litrową puszkę po konserwach. Pewnego razu, gdy wszyscy z kolejki dostali swoje porcje, okazało się, że trochę zupy zostało jeszcze w kotle. Ludzie rzucili się, prosząc o dolewkę. Ponieważ wytworzył się chaos, Niemiec wylał resztę zupy na głowy i plecy tłoczących się. Moja matka była jedną z ofiar, której plecy zostały zalane zupą. To, co potem nastąpiło, wprawiło mnie w osłupienie. Czekający w kolejce ludzie, rzucili się w stronę mamy. Byłam przerażona. Myślałam, że chcą jej zrobić krzywdę, a oni zbierali spływające z jej pleców resztki zupy i zjadali to. Trudno dziś opisać życie w tym strasznym obozie. Głód, brud, robactwo, niepewność jutra i niemożność umycia się. Trwało to do końca października.
Liczba więźniów malała z każdym dniem, aż pewnego razu przyjechał przedstawiciel fabryki samolotów z miejscowości Landeshut [obecnie Kamienna Góra – przyp. red.] i zabrał nas wszystkich, zatrudniając w tejże fabryce. Mama dostała zajęcie w kuchni, a ja w fabryce przy maszynie. Moja praca polegała na gwintowaniu śrub. Nie sprawiało mi to większej trudności, ponieważ jak wcześniej wspomniałam, pracowałam w Warszawie w małej fabryczce, gdzie zapoznałam się z pracą na tego typu maszynach. Dość szybko pojęłam to, co mi niemiecki majster tłumaczył. Inne moje koleżanki zbierały szturchańce i epitety takie jak „polnische Schweine”, „polnishe Banditen aus Warschau”. Praca w fabryce trwała od 7 do 18. Dostawałyśmy trzy skromne posiłki. Za pracę płacono nam, ale nic za to nie można było kupić. Nie było gdzie ani nie było kiedy. Baraki, w których mieszkałyśmy, znajdowały się w dość znacznej odległości od fabryki.
Aby zdążyć do pracy, należało wstać o 5 rano. Droga była trudna. Leżący śnieg przylepiał się do butów o drewnianych podeszwach. I szło się jak na szczudłach. Co pewien czas przystawałyśmy, aby oderwać grubą warstwę śniegu od podeszwy buta. To wszystko było bardzo męczące. Brakowało nam też snu. W takim stanie trudno było się skupić na pracy i wykonywać ją precyzyjnie. Łamały się noże skrawające. Gwint był źle wykonany, czasem nawet wskutek nieumiejętnej czy też nieuważnej pracy psuła się maszyna. To wszystko pociągało za sobą przykre konsekwencje. Wrzaski, bicie, kopanie. Aby choć chwilę odpocząć, wymykałyśmy się do ubikacji, w której część męska była oddzielona od części damskiej niską ścianką niesięgającą do sufitu. Siadałyśmy w kucki pod tą ścianą i momentalnie zasypiałyśmy. Kilka–kilkanaście minut takiego snu stawiało nas na nogi. Ta możliwość krótkiego odpoczynku nie trwała jednak długo. Gdy Niemcy zorientowali się, znaleźli na nas sposób. Z części męskiej ubikacji, ponad ścianą działową, wylali nam na głowy zimną wodę. W tej mokrej, zimnej odzieży i z mokrą głową musiałyśmy do końca dnia pracować, a potem w mróz po śniegu w takim stanie, wracać do obozu, do zimnych baraków.
W połowie grudnia 1944 roku fabryka otrzymała od wojska polecenie oddelegowania grupy ludzi do oczyszczenia ze śniegu zasypanych okopów. W tej grupie znalazła się moja matka, ja natomiast zgłosiłam się na ochotnika, bardzo prosząc, żeby mnie wysłali razem z matką. Zgodzili się. Nie byłam przecież żadnym fachowcem potrzebnym fabryce.
Tak więc zaczęła się dalsza tułaczka. Wieziono nas stłoczonych w wojskowej ciężarówce. Nie wiem, w jakim kierunku. Mijałyśmy wsie i miasteczka, o niemieckobrzmiących nazwach. Zapamiętałam jedno z nich. Oels [obecnie Oleśnica – przyp. red.]. Jazda trwała kilka godzin. Wsadzono nas w miejscowości Grosswartenberg [obecnie Syców – przyp. red.]. Zakwaterowano w drewnianych barakach, które stały tuż za ogrodzeniem cmentarza. Wspominam o tym, gdyż jako dziecko nasłuchałam się wiele strasznych opowieści o duchach i bardzo się bałam. W pobliżu nie było żadnej ubikacji, więc w potrzebie chodziło się za barak. O zmroku było strasznie.
No ale do roboty. Rano po zbiórce otrzymywałyśmy łopaty i pod wodzą kilku pilnujących Niemców wyruszałyśmy w okopy i usuwałyśmy z nich śnieg. Nasza grupa składała się z samych kobiet. Były to Polki i Ukrainki. Praca trwała do zmroku, tak że było więcej czasu na odpoczynek. Wyżywienie też było lepsze niż w fabryce – bardziej treściwe. Może nie wspominałabym tak źle tego okresu, gdyby nie wydarzenie, które nastąpiło pewnego poranka. Otóż wychodząc rano z baraku, zobaczyłam, jak umundurowany Niemiec bije po twarzy i głowie moją matkę, która po chwili przewróciła się, a on ja kopnął. Bez chwili namysłu, bez zastanowienia się, doskoczyłam do niego i zaczęłam swymi małymi piąstkami bić go po piersiach. Wówczas Niemiec wyciągnął z kabury pistolet… i w tym momencie doskoczyła do niego jedna z Ukrainek – bardzo ładna dziewczyna, znająca bardzo dobrze język niemiecki – chwyciła go za rękę i długo coś tłumaczyła. Zrozumiałam z tego tylko jedno słowo – „Kinder” – dziecko. Niemiec schował pistolet, ale długo jeszcze krzyczał na mnie, grożąc obozem koncentracyjnym. Sprawa ucichła. Do dzisiaj wspominam śliczną, niebieskooką Ukrainkę, która uratowała mi życie.
Kiedy w lutym 1945 roku ruszył front sowiecki, Niemcy w panice zaczęli uciekać na zachód. Nasi przełożeni nie zostawili nas na łaskę losu. Ostrzegali, żeby nie czekać, bo Ruscy zabijają i gwałcą kobiety. Uległyśmy panice. Dali nam wóz zaprzężony w konia jako podwodę na nasze bagaże, a my pieszo szłyśmy obok tego wozu dwa dni i jedną noc.
Po drodze mijaliśmy opuszczone całe wsie. Mieszkańcy tych wsi uciekali w popłochu, zostawiając nawet na talerzach niedojedzone obiady, a także cały swój dobytek. Głodne i niewydojone krowy ryczały w oborach. Znajdowaliśmy kurze gniazda pełne jaj. Po krótkim odpoczynku, nakarmieniu i napojeniu konia, ruszyliśmy dalej. Słychać były coraz bliższe odgłosy strzałów. Moja matka traciła siły. Chciała zostać, na szczęście w pewnym gospodarstwie znalazłam sanki. Przywiązałam je sznurkiem do wystającego z tyłu wozu jakiegoś drąga i w ten sposób, na sankach, droga stała się dla niej mniej uciążliwa. Uciekając przed Sowietami, dobrnęliśmy do Wrocławia. Tam nasi „opiekunowie” dali nam wolną rękę. „Ratuj się kto może!”. Noc spędziłyśmy w jakimś ośrodku Czerwonego Krzyża. Dostałyśmy chleb i gorącą kawę. Ale co dalej?
Trzeba wrócić do Landshut do naszej fabryki. Wrocław był z trzech stron otoczony przez Sowietów. Mieszkańcy w popłochu opuszczali miasto. My z mamą odprułyśmy od ubrania znaczek z literką „P” – Polska – (noszenie tego znaczka było obowiązkowe) i razem z tłumem Niemek poszłyśmy na dworzec kolejowy, by jednym z ostatnich pociągów odjechać na zachód. Udało nam się wtłoczyć do jadącego w pożądanym kierunku pociągu. Nie zajechałyśmy jednak daleko, bo nieopatrznie odezwałam się do matki po polsku. Usłyszała to Niemka, narobiła hałasu, że jadą tu Polacy, pewnie więźniowie, którzy uciekli z obozu i na najbliższej stacji wyrzucono nas z wagonu.
Gdy pociąg odjechał, zainteresowały się nami pracownice Czerwonego Krzyża. Wytłumaczyłyśmy, że uciekamy przed Rosjanami, że wracamy do Landshut do fabryki, która oddelegowała nas do pracy na tym terenie. Dostałyśmy ciepły posiłek i po kilu godzinach następnym pociągiem już dojechałyśmy na miejsce przeznaczenia. Tutaj okazało się, że w czasie naszej nieobecności fabryka została ewakuowana w głąb Niemiec. Przymusowi robotnicy pozostali na miejscu bez nadzoru, bez opieki, bez wyżywienia, w pustych barakach. Na łasce losu. A los nie był łaskawy. Zimno i głód. Zaczęliśmy chodzić do domów niemieckich, prosząc o jakieś pożywienie. Przeważnie zamykano przed nami drzwi. Czasem jakaś litościwa Niemka wyrzuciła kilka kartofli, czasem cebulę. Chleba nigdy nie dostałam, chociaż pokazywałam pieniądze, chcąc zapłacić. Bały się, choć muszę przyznać, że w końcowym okresie naszego tam pobytu, restrykcje w stosunku do nas złagodniały. Może na skutek zbliżających się Rosjan i końca wojny?
W tym czasie zaprzyjaźniłam się ze starszą ode mnie o dwa lata Lodzią. Ona też była z Warszawy. Po powstaniu razem z matką przywieziono ją tutaj na roboty. Postanowiłyśmy wyruszyć gdzieś dalej, szukając możliwości nabycia pożywienia. Po długim marszu zauważyłyśmy młodego mężczyznę krzątającego się wokół obejścia gospodarskiego. Zrobiłam głośną uwagę, że taki młody Niemiec i nie w wojsku. On słysząc polską mowę, podszedł do płotu i zapytał po polsku, kim jesteśmy i co tutaj robimy. Opowiedziałyśmy mu wszystko o sobie i to, że od wielu dni głodujemy. Nie mając co jeść, ruszyłyśmy dalej od obozu, szukając możliwości kupna pożywienia. Ten mężczyzna okazał się Polakiem wywiezionym na przymusowe roboty do Niemiec. Od dłuższego czasu pracował w tym gospodarstwie i poznał dobrze język niemiecki. Kiedy wyszedł zaciekawiony tą sytuacją stary Niemiec, gospodarz, nasz znajomy wytłumaczył mu, że nie jesteśmy żebraczkami, że mamy pieniądze i chcemy kupić coś do jedzenia. Zgodził się. I tak każda z nas przyniosła do domu mleko, jajka i kurę. Zapłaciłyśmy za to w sumie ponad 300 marek, bo tyle miałyśmy razem pieniędzy. Jakież było zdziwienie i radość naszych matek… Ja zmęczona i zziębnięta położyłam się zaraz na pryczę. Matka przykryła mnie kocami. Trzęsły mną dreszcze.
Od kilku dni już chodziłam z objawami przeziębienia. Miałam kaszel i katar. Spałam, budziłam się i znowu zasypiałam. Gubiłam poczucie czasu i świadomość. Pamiętam jazdę ciężarówką pełną ludzi i mnie opartą na ramieniu matki. Inny obraz który zapamiętałam, to duża sala pełna ludzi, kilku Niemców w mundurach, a ja leżałam na jakiejś ławce z głową na kolanach matki. Słyszałam chwilami głośne rozmowy, rozkazy i znów zapadałam w niebyt. Innym razem budziłam się kiedy mama masowała mi plecy. Pytałam: „Gdzie my jesteśmy?”. „Leż spokojnie – chora jesteś”.
W przebłyskach świadomości słyszałam potężne huki rozrywających się bomb. Byłam sama w całym baraku. Prosiłam gorąco Boga, że jeśli ma już nastąpić koniec mojego życia, to niech to się stanie w Polsce, a najlepiej w mojej kochanej Warszawie.
I znów niespodziewanie przyszedł ratunek. Tym razem była to kura. Tak – kura – ta sama, którą kupiłam w Landshut. Matka ugotowała z niej rosół. Nie wiem, jak jej się udało tego dokonać. Gdzie i w czym to zrobiła. Fakt, że po wypiciu dużego kubka tłustego rosołu i zjedzeniu połowy, dosłownie, kury, wyzdrowiałam.
Przez jakiś czas jeszcze nie zatrudniano mnie. W dzień pozostawałam w baraku, na noc wszyscy robotnicy schodzili do piwnicy stojącego opodal murowanego budynku cukrowni. Tam było bezpieczniej, ponieważ bombardowany w ciągu dnia teren, nocą ostrzeliwany był przez ciężką artylerię. A działo się tak dlatego, że w odległości 1–2 km znajdowało się niemieckie lotnisko, natomiast 6 km stąd zatrzymał się front sowiecki. To było piekło na ziemi. Wiele osób zginęło. Miejscowość ta nazywała się Weitzenrodau [obecnie Pszenno – przyp. red.]. To było niedaleko Schweidnitz, obecnej Świdnicy. Moja matka zatrudniona została w kuchni przyrządzającej posiłki dla żołnierzy – lotników. Dojście do miejsca pracy, tuż obok lotniska, było pod ciągłym ostrzałem. Bałam się o nią. Ja razem z Lodzią, sprzątałyśmy pomieszczenia zajmowane przez niemieckich oficerów – lotników. Pilnował nas ich adiutant. Był to dość łagodny podoficer. Raz poprosił nas o wyprucie ze swojej wojskowej bluzy niemieckiego orła i wyhaftowanie w tym miejscu jego monogramu. Zrobiłyśmy to. Wniosek był prosty – zbliżał się koniec wojny.
Pewnego dnia zabroniono nam wchodzić do jednego z pokoi. Leżał tam chory oficer. Sprzątałyśmy sąsiednie pomieszczenia. W jednym z nich zauważyłam stojącą na stoliku butelkę czerwonego wina. Była prawie pełna. Nie zastanawiając się długo, napiłam się troszkę tak prosto z butelki. Smakowało. Było słodkie. Stałam się jakaś weselsza, pogodniejsza, zaczęłam nucić polskie piosenki, a praca szła bardziej sprawnie. Po pewnym czasie postanowiłam znowu się napić. Gdy przechylałam butelkę, z tyłu doskoczyła Lodzia, chwyciła mnie za rękę i z groźną miną, jako że była dwa lata starsza, zrobiła mi wykład na temat szkodliwości alkoholu, zwłaszcza w tak młodym wieku jak mój. Poza tym przecież ten chory Niemiec zauważy, jak dużo wina ubyło w butelce. Uspokoiłam ją, że nie ma obawy, bo on też popijał. „A skąd wiesz?” – spytała Lodzia. „Bo zaznaczyłam na etykietce, ile wypiłam, a teraz jest mniej”. Na twarzy koleżanki zobaczyłam przerażenie: „Krystyna! To nie on, to ja piłam!”. Dzisiaj wspominam to zdarzenie jako śmieszną przygodę, ale wówczas porządnie najadłyśmy się strachu.
Do pomieszczeń, które sprzątałyśmy, dochodziły dźwięki muzyki, płynące z radioodbiornika znajdującego się w pokoju adiutanta. Były to przeważnie marsze wojskowe, czasem jakieś komunikaty w języku niemieckim. Trudno było coś zrozumieć, ale przynajmniej zagłuszały trochę odgłosy strzelaniny i wybuchających bomb. Adiutant codziennie około południa wychodził do kantyny na obiad. Zostawałyśmy w tym czasie same.
Pewnego dnia w czasie jego nieobecności nastawiłam radio i kręcąc gałką, chciałam poszukać jakiejś muzyki. Nagle usłyszałam polską piosenkę „Umarł Maciek, umarł i leży na desce”. Oniemiałyśmy z wrażenia, ale słyszymy dalej: „Halo, halo, tu polskie radio Warszawa. Nadajemy wiadomości południowe. Wojska polskie u boku wojsk radzieckich w ciężkich bojach zdobyły miasto (tu padła nazwa miasta) i dalej posuwają się na zachód, niszcząc nieprzyjacielskie czołgi, biorąc do niewoli wielu niemieckich żołnierzy”. Padały nazwy miast, rzek, zdobytych terenów itd. Po skończonym komunikacie strzałkę na skali ustawiłam w poprzednim miejscu, wyłączyłam radio i ściereczką wycierałyśmy razem z Łodzią kurze z mebli. Po powrocie do baraku opowiedziałyśmy to, co udało nam się zapamiętać z usłyszanych przez radio wiadomości. Stałyśmy się „bardzo ważnymi osobami”. Każdego dnia oczekiwano na nasz powrót z pracy i na zasłyszane w radiu wieści z frontu.
Pewnego razu po zakończeniu wiadomości południowych popłynęła z odbiornika piękna melodia z jeszcze piękniejszymi, wzruszającymi słowami. Tam właśnie w niemieckiej niewoli usłyszałam ją po raz pierwszy. Była to „Piosenka o mojej Warszawie”. Rozpłakałyśmy się, słysząc: „Tak chciałbym krokiem beztroskim, przemierzyć przestrzeni twej szmat. Bez celu przejść się Marszałkowską, na Wisłę popatrzeć z mostu, dziewiątką pojechać w Aleje, Krakowskim się przejść w Nowy Świat…”. Rzęsiste łzy lały nam się po policzkach ze wzruszenia po słowach: „Ja wiem, żeś Ty dzisiaj nie taka, że krwawe przeżywasz dziś dni” i dalej „lecz wierz mi, Warszawo, prócz piosnki i łzy jam gotów Ci życie poświęcić”. Wzruszenie odebrało nam poczucie czasu i świadomość, gdzie teraz jesteśmy. Płakałyśmy. Płacz przemienił się w szloch i w takim stanie zastał nas adiutant wracający z kantyny. Był wściekły. Wrzeszczał coś po niemiecku. Tupał nogami. Myślałam, że będzie nas bił. Ale nie. Pohamował się. Nie wyciągnął nawet żadnych konsekwencji, tyle tylko że w następnych dniach radio było już nieczynne. Przykro było, a nasze panie w barakach były zawiedzione, bo skończyły się aktualne wiadomości ze świata.
Życie toczyło się dalej. Atmosfera jednak stawała się coraz bardziej napięta. Głośne rozmowy Niemców, nerwowa gestykulacja, bieganina. To o czymś świadczyło. W oparciu o wiadomości uzyskane z radia, domyślałyśmy się, że nadchodzi koniec wojny. Koniec tego piekła, głodu i upokorzeń.
Pewnego dnia nasz adiutant zapytał wprost, czy nie chciałybyśmy razem z wojskiem wycofać się w głąb Niemiec, bo zbliżają się Rosjanie. Odmówiłyśmy. Dosyć już miałyśmy tułaczki. Chciałyśmy jak najprędzej wrócić do domu, do Warszawy. Byłyśmy przekonane, że nasi wyzwoliciele ułatwią nam to.
A oni? Oni załadowali całą naszą grupę na ciężarówkę, nie mówiąc gdzie i po co jedziemy. W pobliskiej wsi wysadzili nas, zakwaterowali w dużym opuszczonym gospodarstwie niemieckim i zapędzili do roboty. Olbrzymia stodoła załadowana była po obu stronach snopami zżętego zboża. Na środku stodoły stała młockarnia, a my widłami podawałyśmy te snopy do maszyny. To była bardzo ciężka praca u Niemców, trwająca od świtu do zmroku. Buntowałyśmy się. wszelkie rozmowy z Rosjanami, tłumaczenia, że jesteśmy zmęczone i wycieńczone przymusową pracą u Niemców, że wojna już się skończyła i nasza niewola też – nie dawały żadnych rezultatów. Jedyna odpowiedzią było „Do roboty!”.
Po trzech tygodniach tej harówki postanowiłyśmy uciec. Zebrała się grupa około trzynastu, może dwunastu osób, w tym ja z matką, kilka młodych Ukrainek, matka z 12-letnim synem. Przed świtem uciekłyśmy pojedynczo, poza teren gospodarstwa. Będąc już na drodze, z niepokojem oglądałyśmy się, czy ktoś nas nie ściga. Ale nie – udało się. Idąc tak, spotykaliśmy podążających w kierunku przeciwnym niż my Polaków. Oni przyjeżdżali tutaj po rzeczy, które wywozili z Niemiec do Polski i tam sprzedawali. Od nich dowiadywaliśmy się, w jakim kierunku iść oraz że najbliższe połączenie kolejowe z Warszawą jest z Opola. Mówili też, że Warszawa jest kompletnie zniszczona. Pozostałe po powstaniu domy Niemcy spalili i wyburzyli. Nie ma po co wracać.
Był już maj 1945 roku. Słońce mocno przygrzewało. Droga była trudna. Byliśmy bardzo zmęczeni. Matka coraz częściej przystawała na krótki odpoczynek, ale potem trzeba było gonić grupę. Przechodząc przez jakąś wieś, zauważyłam stojący na podwórzu drewniany mały wózek, taki na kształt wozu drabiniastego z dyszlem. Weszłam do tej zagrody i z pewną siebie miną, mimo protestów Niemki, nawrzeszczałam na nią, posłałam jej parę choler po polsku, zabrałam wózek i poszłam. Byłam dumna z siebie. Teraz ja zarekwirowałam ich własność. Włożyłyśmy do wózka nasze tobołki, a na płaskim terenie mama siadała na wózek i ciągnęłam ją. Czasem zatrzymywaliśmy wojskowe ciężarówki, jadące w naszą stronę, które chętnie podwoziły nas parę kilometrów. Po drodze mijaliśmy zgliszcza dopalających się miast i ludzi z resztkami dobytku. Takie same jak my ofiary wojny.
Zaczynało się nowe życie bez huku bomb, bez łapanek, obozów i rozstrzeliwań. Ale do domu było jeszcze daleko. Nie umiem sobie dziś przypomnieć, jak długo trwała ta nasza wędrówka, gdzie spędziliśmy noc i co było naszym pożywieniem.
W ostatnim dniu przed dotarciem do Opola zatrzymaliśmy się na poboczu drogi, by trochę odpocząć i się posilić. Naszą dość liczną grupą zainteresował się oficer rosyjski. Wysiadł on z ciężarówki, która stanęła opodal. Zapytał, kim jesteśmy, co tu robimy i dokąd zmierzamy. Towarzyszące nam Ukrainki opowiedziały mu o naszym losie i dalszych zamiarach. On zaproponował, że zawiezie nas do Opola, a nawet do Częstochowy, bo tam właśnie jadą ze swoim kierowcą. Chętnie skorzystałyśmy, dziwiąc się, jaki to dobry człowiek. Szybko rozlokowałyśmy się na platformie ciężarówki i w drogę. Po przejechaniu pewnego odcinka trasy samochód zatrzymał się w pobliżu lasu. Pan oficer kazał wyjść z samochodu młodym Ukrainkom i razem z kierowcą poszli wszyscy w stronę drzew. Nietrudno było się domyślić, w jakim celu tam poszli. Dziewczyny wróciły zapłakane. Nie mogły się uspokoić. Szlochały.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do Opola. Radość nasza mieszała się z niepokojem. Co będzie dalej? Rosjanie oznajmili nam, że przenocujemy w Opolu, a w dalszą drogę wyruszymy rano. Powiedzieli nam, że teraz pójdą do miasta, przyniosą coś do jedzenia i jakieś ciepłe okrycie, może pierzyny, żeby nam nie było zimno w nocy. Kiedy się oddalili, wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że należy uciekać. Zabraliśmy nasze rzeczy i poszliśmy na dworzec kolejowy w Opolu.
Nasza grupa się rozproszyła. W poczekalni dworcowej stało biurko, przy którym urzędował pracownik PUR-u, tj. Polskiego Urzędu Repatriacyjnego. Tam zarejestrowałyśmy się z matką jako powracające z Niemiec przymusowe robotnice. Dostałyśmy odpowiednie dokumenty i już należało tylko czekać na pociąg do Polski. Muszę tutaj nadmienić, że proponowano nam pozostanie w Opolu. Obiecano trzypokojowe mieszkanie oraz pracę. Urzędnik z PUR-u bardzo zachęcał. Mówił, że wielu Polaków z Warszawy pozostało. Zajęli piękne wille opuszczone przez Niemców i są zadowoleni. Matka nawet się zastanawiała. Widziałam, że ma ochotę zostać. Stwierdziłam stanowczo: „Chcesz, to zostań sama. Ja jadę do Warszawy”.
I tak następnego dnia rano siedziałyśmy już w pociągu jadącym do Tarnowskich Gór, a tam przesiadłyśmy się do pociągu zmierzającego już bezpośrednio do Warszawy. Myśli kłębiły mi się w głowie. A może nasz dom jest zniszczony? Gdzie wtedy pójdziemy? Za co będziemy żyć? Te czarne myśli przeplatały się z nadzieją, że może ojciec wrócił z jakiejś tułaczki czy obozu, a domu naszego nie zniszczyli. Może zacznie się normalne, spokojne życie w wolnej Polsce. Już wkrótce miałyśmy się przekonać.
Tymczasem pociąg nasz dojechał do stacji Warszawa Zachodnia. Wysiadłyśmy. Żadnej komunikacji miejskiej nie było. Przed dworcem stały furmanki zaprzężone w konie, które kursowały Alejami Jerozolimskimi. Nie pamiętam, czym zapłaciłyśmy za przejazd. Ogrom zniszczeń przedstawił się naszym oczom. Wysiadłyśmy na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami. I tu wahanie. Same gruzy dookoła. Mama kierowała się w stronę Ogrodu Saskiego. Ja tłumaczyłam, że ulica Piusa XI (dzisiaj Piękna) jest w przeciwnym kierunku. Dopiero widok jedynej ocalałej wieży kościoła Zbawiciela przekonał ją. Szłyśmy wydeptaną wśród gruzów wąską ścieżką. Mijałyśmy fragmenty wypalonych i zrujnowanych budynków, na których ścianach widniały napisy po rosyjsku „Min niet”, to znaczy, że teren rozminowano. Wisiały też przyczepione do murów karteczki w nadziei, że może ktoś z bliskich również poszukuje rodziny. Przecież o siostrze nie miałyśmy żadnej wiadomości od pierwszego dnia powstania. Matka nieraz opłakiwała ją, będąc w obozie w Niemczech.
Kiedy dobrnęłyśmy już do celu, zdumienie i radość przeszły wszelkie nasze oczekiwania. Nasz dom stał tak, jak go opuściłyśmy po upadku powstania, a w mieszkaniu zastałyśmy całą i zdrową siostrę. Ona wróciła z tułaczki zaraz po wyzwoleniu Warszawy. Nie przechodziła takiej gehenny jak my.
Dalsze moje losy potoczyły się podobnie jak innych Polaków, którym udało się przeżyć tą okrutną wojnę. Po kilkumiesięcznym odpoczynku i odbudowaniu sił u rodziny na wsi podjęłam pracę w biurze i równocześnie rozpoczęłam naukę w wieczorowej średniej szkole.
Chcę jeszcze wspomnieć o jednym charakterystycznym w tamtym czasie wydarzeniu. Otóż starając się o pracę, napisałam podanie, a w krótkim życiorysie nadmieniłam, że brałam udział w powstaniu jako ochotniczka. Dyrektor zapytał, czy mam świadków, którzy potwierdzają ten fakt. Odpowiedziałam, że mam legitymację. „A to proszę przynieść i zapiszemy koleżankę do ZBoWiD-u (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację)”. Piwnica, gdzie schowałyśmy nasz dobytek, została doszczętnie okradziona, ale zakopana w ziemi legitymacja ocalała. Pokazałam ją następnego dnia dyrektorowi, a on czytając, spoważniał. Złożył ten dokument z szacunkiem, oddał mi i przykazał, żeby to dobrze schować i nikomu nie pokazywać, a w życiorysie nie wspominać o powstaniu. Tak zrobiłam. Legitymację przechowałam do 1953 roku. Pod naciskiem matki, która żyła w ciągłym strachu o mój los, moje życie – legitymację spaliłam.
Dopiero po roku 1989 dowiedziałam się o szczegółach działalności Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Dzisiaj szczerze żałuję, że zniszczyłam ten dokument, ale w dobie ciągłych represji, aresztowań i wywózek na Sybir posiadanie takich dokumentów było rzeczywiście bardzo niebezpieczne.