menu

Barszczewski Adam – Budki Szczęśliwickie

Barszczewski Adam – Budki Szczęśliwickie

Barszczewski Adam, ur. w 1932 r., w czasie okupacji mieszkał w Budkach Szczęśliwickich nieopodal Warszawy (dziś część dzielnicy Włochy). W 1944 r. był świadkiem toczonych w stolicy walk, wypędzeń ludności cywilnej oraz pomocy niesionej wygnanym przez mieszkańców podwarszawskich miejscowości. „[…]Podobno czas pozwala na zapomnienie, na złagodzenie bólu i żalu. Względna to prawda. Choć tyle lat minęło od mego dzieciństwa, naznaczonego bolesnymi osobistymi przeżyciami i wojną, tkwi w pamięci jak ostry cierń, żal za beztroską, zabawą, radością.” – pisał na wstępie swoich wspomnień. Prezentujemy fragmenty relacji Barszczewskiego Adama opublikowanej po raz pierwszy w wydawnictwie Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo („Moje wojenne dzieciństwo”, tom nr 5, wspomnienie pt. „Budki Szczęśliwickie”).

[…] Wybuchło Powstanie Warszawskie. Przez pierwsze 2 lub 3 dni Niemcy nie podejmowali prac ziemnych w zakresie budowy fortyfikacji. Jednakże, chyba po 3 dniach – znów zrobiono zbiórkę i wyznaczono nam zadania. Kopaliśmy teraz rowy strzeleckie i łącznikowe na uprawnych polach panów Dyry, Bieńkowskiego, Styczka i na niektórych działkach (Kurowskich, Sucharskich, Barszczewskich) we wsi Budki Szczęśliwickie, które dochodziły do zabudowań ulic we Włochach (ul. Jakubowskiego, Staromiejskiej).

Do wsi Szczęśliwice ściągały i kwaterowały duże jednostki wojskowe armii niemieckiej – prawie wszystkie gospodarstwa zostały zajęte na kwatery. Przybyło dużo artylerii przeciwlotniczej, która rozlokowała się na szczycie fortu i w pobliżu dawnego mostu kolejowego linii radomsko-krakowskiej, a najwięcej w pobliżu dworca kolejowego Warszawa Zachodnia.

Na Bateryjce i w jej okolicy rozkwaterowała i okopała się duża jednostka ciężkiej artylerii dalekosiężnej – wojska niemieckie zajęły wszystkie budynki przy ul. Włochowskiej, Kołomyjskiej, wysiedlając tamtejszych gospodarzy i mieszkańców.

Do Włoch przybyły również duże zgrupowania wojsk niemieckich – zostały zajęte przez nich wszystkie budynki szkolne, w tym i nasza szkoła. Cały włochowski park zajęły tabory armii Własowa[1] i brygady Kamińskiego[2]. Zachowywali się jak dzicz, zdobywając sławę głównie z gwałtów i kradzieży. Nagromadzenie sił niemieckich wokół Warszawy i w pobliskich jej okolicach (Włochy, Ursus, Pruszków, Okęcie) powodowało coraz częstsze kontrole wśród mieszkańców, co nie gwarantowało osobistego bezpieczeństwa, tak sądzili niektórzy, a wśród nich był i mój ojciec.

W dniu 8 sierpnia 1944 roku, wraz z trzecią moją Macochą Malwiną i dwójką jej dzieci oraz moją siostrą – opuścili dom na Budkach Szczęśliwickich, udając się na tzw. „rajzę” w bezpieczne okolice. Parę dni mieszkali w Tworkach k/Pruszkowa u naszego kuzyna, który pracował tam w Szpitalu Psychiatrycznym. Następnie wyjechali na wieś w okolice Grodziska Mazowieckiego, gdzie przebywali u jakiegoś dalekiego krewnego szwagra mojego ojca. Nie pamiętam już nazwy wsi, choć tam byłem dwukrotnie w odwiedzinach. Wieś leżała za Grodziskiem w kierunku Jaktorowa.

Na okopy Niemcy na razie nas nie brali. Życie toczyło się niby normalnie, lecz w naszej osadzie inna była jego treść. Słyszeliśmy dochodzące od strony Woli, Ochoty odgłosy walki Powstańców, a przeciw nim nieustanną kanonadę armat niemieckich, tzw. ryczących krów, czyli wyrzutni pocisków rakietowych i ciągle regularne z dokładnością zegarka co 15 minut startujące z lotniska Okęcie eskadry sztukasów bombardujących powstańcze pozycje i ludność cywilną. Samoloty latały zupełnie bezkarnie- tuż nad dachami domów, dokładnie widać było nawet odrywające się bomby spod ich kadłubów.

Codziennie rano z kolegami (Tadkiem, Zdzichem i Stasiem) chodziliśmy na działkę Zdzicha i patrzyliśmy z niej na gmach tzw. drapacza chmur (Prudentialu), na którym powiewała dumnie flaga niepodległej Polski. Tylko z tej działki można ją było widzieć, gdyż w najbliższej perspektywie nie było żadnych zasłaniających drzew ani budynków oraz nie było tu już nasypu kolejowego. Powiewała tak chyba do końca Powstania.

Z chwilą wybuchu walk powstańczych przestała kursować kolejka EKD, tak bardzo związana z historią najnowszej Warszawy i jej najbliższych okolic.

Znaleźliśmy się w prawdziwym kotle. Z Woli, objętej powstańczymi walkami, od czasu do czasu udało się komuś przedrzeć przez linię wroga i dotrzeć do naszej osady, poprzez okalające pola i zarośla oraz nieczynną wagonownię szczęśliwicką. W taki sposób dotarła nie znana mi bliżej kobieta z Woli, którą babcia nakarmiła. Przespała się ona u nas na wolnym łóżku siostry. Pamiętam jej straszliwe opowieści, które nie mieściły się mi zupełnie w głowie, dotyczyły rozstrzeliwania niewinnych osób. Mówiła wówczas o rozstrzeliwaniu w kościele św. Wojciecha, o setkach cywilów, w tym starców, dzieci, niemowląt, o podobnej kaźni w fabryce papieru na ul. Wolskiej u Franaszka, o wyrywaniu złotych zębów z ust, obcinaniu palców, gdy złota obrączka lub pierścionek nie chciały zejść z palca, o gwałceniu na oczach mężów żon, córek na oczach rodziców. Były to sceny wprost nie do uwierzenia. Dokonywali tego głównie żołnierze armii Własowa i Kamińskiego.

Najprzyjemniejsze, przynajmniej dla mnie, wspomnienia okupacyjne pozostawili żołnierze węgierscy, stacjonujący w okolicach Włoch. Odróżniali się oni od żołnierzy niemieckich mundurami, a przede wszystkim od własowców tym, że przymykali oczy „nie widząc” uciekinierów, którzy zdołali wyrwać się z Woli czy Ochoty. Częstowali swymi przydziałami aprowizacyjnymi ludzi i nas, dzieci. Właśnie od Węgrów otrzymałem cukierki, kawałek czekolady, duży kawałek węgierskiej paprykowanej kiełbasy, a przede wszystkim chleb, którego nie mieliśmy.

Wyróżniali się jeszcze i tym, że niedbale pełnili służbę, nie bardzo interesując się bronią, która była łatwa do zabrania.

Trwające Powstanie uniemożliwiło zaopatrywanie się w warszawskim browarze w poprodukcyjne wysłodki jęczmienne, służące do karmienia krowy. Hodowcy dość szybko przestawili się na używanie w miejsce ich zużytego przy produkcji bimbru tzw. zacieru, który pochodził z grubo mielonego ziarna żyta. Bimbrownicy sprzedawali go, ale trzeba było zabierać w beczkach i wozić taczkami. Ta czynność spadła na mnie, 3 razy w tygodniu woziłem zacier z bimbrowni, znajdujących się na ul. Jakubowskiej we Włochach chyba do samego wyzwolenia. Tymczasem Niemcy zaczęli palić zabudowania, znajdujące się po drugiej stronie torów kolejowych linii radomskiej (granica ówczesna miasta Warszawy dochodziła do torów kolei radomskiej). Najpierw spalono ocalałe domy w okolicach Dworca Zachodniego PKP, na Bateryjce, ul. Pomnikowej, Mszczonowskiej i gospodarstwa znajdujące się przy

ul. Włochowskiej, później domy na Kołomyjskiej. Ludność zamieszkała w naszej wsi wpadła w panikę, bo rozeszła się informacja, że będą też palone nasze domy – panika dosięgła także moja babcię – zaczęła pakować pierzyny i kołdry i inne drobne przedmioty w płachtę, po czym szybko pobiegła do państwa Cyranowiczów, mieszkających we Włochach przy ul. Jakubowskiej – uzyskała ich zgodę na przeniesienie tych rzeczy do ich domu i przeprowadzenie krowy. Wspólnie z babcią kilkakrotnie robiliśmy kursy tam i z powrotem, przenosząc na plecach do państwa Cyranowiczów nasz dobytek, później babcia zaprowadziła krowę, wiążąc ją w ogrodzie u tych państwa. Pomimo, że przenieśliśmy tam najważniejsze przedmioty, noc przespaliśmy we własnym domu – babcia chodziła tylko przez 3 dni do państwa Cyranowiczów – aby nakarmić i wydoić krowę.

W ciągu tych 3 dni Niemcy podpalili jeszcze stojące przy torach kamienice tzw. Fideljusa, obejścia państwa Kartasiewiczów i Wnorowskich i dom byłego sołtysa pana Malickiego. Ludność tych domów uciekła z niewielkimi tobołkami w kierunku wsi Salomea, Opacz i Włochy, pozostawiając dobytek swego życia, który został spalony. Mieszkańcami ul. Włochowskiej czy Mszczonowskiej byli bogaci ludzie, gdyż mieli oni gospodarstwa przeważnie ogrodnicze. W tym czasie jeszcze z pól nie zebrano warzyw, ziemniaków, kapusty, selerów i innych – to wszystko musieli zostawić. Pamiętam jak dziś, że w okolicach dzisiejszego parku wypoczynkowego w Szczęśliwicach było duże gospodarstwo warzywnicze, wyposażone w olbrzymią szklarnię, a na polu była ogromna plantacja dojrzałych już pomidorów. Jako dzieci chodziliśmy tam na pomidory (po wyrzuceniu mieszkańców i spaleniu ich domów).

Po trzech dniach wróciliśmy do swego domu, przenosząc uprzednio wyniesiony dobytek od państwa Cyranowiczów.

Pisałem już o podjętych przez Niemców pracach wzmacniających system obrony przeciwlotniczej wokół Dworca Zachodniego. Coraz częściej działka przeciwlotnicze zakłócały nocny spoczynek, a reflektory przeszukiwały niebo. W połowie sierpnia 1944 roku zajadle zaczęły strzelać wszystkie armaty przeciwlotnicze – bowiem w tym dniu przelatywały samoloty alianckie z Zachodu z pomocą dla walczącej Warszawy. W tym huraganowym ogniu został trafiony jeden z brytyjskich Liberatorów i spadł na pole orne niedaleko ul. Mszczonowskiej. Dzisiaj jest tam usytuowana stacja diagnostyczna i salon samochodowy pana Kiljańczyka i obok buduje się przedsiębiorstwo Bayera.

Widziałem samolot rozbijający się o ziemię, biegnących w kierunku rozbitej maszyny Niemców z miejsc, gdzie stały ich baterie dział – nie widziałem jednak żadnego spadającego na spadochronie człowieka. Wszyscy zginęli.

Chciałbym tu sprostować, że kamień, upamiętniający to tragiczne wydarzenie nie powinien być tam, gdzie jest obecnie (rondo przy Dworcu Zachodnim), bo tam nie spadł samolot – a winien być przeniesiony obok pomieszczeń salonu samochodowego, bowiem napis na kamieniu w obecnej sytuacji głosi nieprawdę, stwierdzając „w tym miejscu w dniu 15 sierpnia 1944 zginęła śmiercią lotnika załoga Liberatora Ew 264 z 178 Dywizjonu Bombowego Brytyjskich Sił Powietrznych – niosąc pomoc powstańczej Warszawie”.

 Coraz więcej groźnych wiadomości przedostawało się od nielicznych osób, które w drugiej połowie sierpnia w niewiadomy sposób wydostały się z warszawskiego piekła. Pamiętam taką rozmowę pani Kołakowskiej z babcią. Przez 3 dni i noce wędrowała do pani Kołakowskiej jej kuzynka, ukrywając się na okolicznych łąkach i polach uprawnych w zagonach ziemniaków i kapusty. Opowiadała o tragedii ludzi, zapędzonych przez zbirów Własowa, na tzw. Zieleniaku (dzisiejsza hala Banacha). Rozgrywały się tam dantejskie sceny, podobnie jak na Woli, gwałty, rabowanie kosztowności i rozstrzeliwanie ofiar pod murem zieleniaka lub na podwórkach domów, które podpalano.

Coraz częściej w nocy budził nas huk artylerii niemieckiej, strzelającej z działek przeciwlotniczych do samolotów alianckich lecących do Warszawy.

Wreszcie nadszedł moment, że w biały dzień, w godzinach południowych, niemieckie armaty przeciwlotnicze otworzyły szalony ogień – wybiegliśmy z domu, gdyż obok huku dział narastał też szum silników lotniczych. Zobaczyliśmy wówczas niesamowity widok, jak od strony Włoch nadlatywały olbrzymie samoloty w szyku prawie zwartym, nawet na niezbyt dużej wysokości. Łatwo było rozpoznać na skrzydłach i kadłubach ich znaki przynależności, a były to białe gwiazdy lotnictwa amerykańskiego i kolorowe – lotnictwa brytyjskiego.

W okolicach fabryki E. Ortweina wyrzucono pierwsze spadochrony, mające białe czasze, które powoli spływały do ziemi. Dwa z nich spadły niedaleko od nas, na działce pani Łepakowej.

Zauważyłem trafienie jednej maszyny, która już się paliła i zaczęła schodzić coraz bardziej do ziemi w kierunku kościoła św. Wawrzyńca na Woli. Tam spadła na ziemię. Samolotów naliczyłem około 50.

Na wysokości Dworca Zachodniego zaczęto zrzucać dalsze ładunki, lecz zauważyłem też, że spadochrony tam zrzucane były różnokolorowe. Utkwił mi też w pamięci taki szczegół. Pod semaforem kolejowym stał transport żołnierzy niemieckich, którzy, widząc tę nawałę lotniczą, w popłochu opuszczali wagony i kryli się na łąkach przytorowych. Samoloty jednak nie zawracały po dokonaniu zrzutów i leciały dalej na wschód. Zaczęło się wkrótce „polowanie” Niemców na leżące pojemniki i spadochrony. Do naszej wsi, Budki Szczęśliwickie, na motocyklu z koszem przyjechała niemiecka żandarmeria połowa z charakterystycznymi blachami na piersiach – zatrzymała motocykl na wysokości zabudowań pani Grochowskiej i Ciarków. Jeden z żandarmów skierował umocowany na przyczepie lekki karabin maszynowy na leżący na działce państwa Łepaków pojemnik, zaś dwóch pozostałych z automatami w rękach w pochylonej postawie bojowej zbliżało się do niego z dwóch stron. Na ich okrzyk „Hände hoch!” nikt nie odpowiedział i nie wykonał tego rozkazu. Niemcy doszli do pojemnika, podnosząc go do góry i odpięli zaczepy. Pojemnik zawierał zwykły piasek, który wysypał się na pole – zabrali więc tylko czaszę spadochronu i odjechali. Były to chyba pojemniki próbne, bo po cóż by była ta „zabawa” z piaskiem w pojemniku. Nie wiem, ile samolotów zdołało przekroczyć linię Wisły na wschód. Naliczyłem wówczas, może niedokładnie, że 5 maszyn otrzymało jakieś trafienia w silniki, gdyż świadczył o tym ciągnący się za niektórymi czarny dym. Była to największa operacja zrzutowa dla Warszawy, jaką zapamiętałem.

Był już wrzesień – nasza szkoła nadal zamknięta. Trwały naloty niemieckich sztukasów z lotniska Okęcie. Na Warszawę z regularnością 15-30 minut spadały śmiercionośne ładunki, zaś z okolic toru kolejowego na Okęciu – największe działo kolejowe, tzw. gruba Berta, ostrzeliwało też regularnie różne cele w mieście. Pociski tego działa wcale nie są mniejsze od bomb lotniczych. W pogodny dzień, widać było nawet tor lotu takiego pocisku. Mieszkający na ul. Jakubowskiej kolejarz pan Cyranowicz opowiada straszne historie o ludziach z Warszawy, których z zajętych dzielnic Niemcy zaczęli wysyłać wagonami towarowymi do Pruszkowa. Niektóre osoby były opuchnięte z głodu, bez bagażu, gdyż zabrali im go konwojujący własowcy.

W połowie września zza Wisły słychać było coraz bliższą kanonadę artyleryjską. Pan Cyranowicz opowiadał nam, że Rosjanie są już na Pradze. Przekonaliśmy się o tym sami, gdyż wkrótce na baterię niemieckich dział, stojących na fosie fortowej, spadło kilkanaście pocisków, a jeden z nich rozerwał się na sąsiadującej z nami działce wujka Wróblewskiego. Dalszym widocznym faktem było ostrzelanie, bezkarnie dotychczas latających, niemieckich sztukasów bombardujących Warszawę.

Niemcy zaczęli niszczyć pasy startowe na lotnisku Okęcie. Miasto było przez nich jeszcze bombardowane, ale sztukasy teraz wykonywały jeden lub dwa naloty dziennie. Lecąc gdzieś z kierunku Sochaczewa – częstokroć nie dolatywały nad cel, gdyż artyleria z Pragi stawiała zaporę ogniową. Włączyło się też do ich zwalczania lotnictwo myśliwskie Rosjan, które coraz częściej przelatywało nad pozycjami niemieckimi zgrupowanymi wokół Dworca Zachodniego, Bateryjki, fortu Szczęśliwickiego i Włoch. Wówczas to zobaczyłem po raz pierwszy rosyjskie samoloty myśliwskie z czerwoną gwiazdą, kiedy zaatakowały transport niemiecki, zdążający po torach z kierunku Żyrardowa do Dworca Zachodniego. Załadowany był czołgami i artylerią. Był on na wysokości zakładów Mechanicznych E. Ortweina we Wiochach, kiedy para myśliwców rosyjskich, zniżywszy się, oddała serię z działek pokładowych w lokomotywę – przestrzeliwując jej kocioł, z którego ze świstem uchodziła para. Para myśliwców po oddaniu tych strzałów zrobiła nawrót i lecąc wzdłuż całego składu, oddała serię z broni maszynowej, wzbiła się następnie w górę i odleciała na wschód.

Coraz częściej w nocy artyleria niemiecka strzelała i rozświetlała niebo reflektorami, chociaż warkotu samolotów nie było słychać. Powodem były rosyjskie tzw. kukuruźniki, które mogły część lotu odbywać przy wyłączonych silnikach – jako chłopcy daliśmy im nazwę „parkotni”.

Szkoła nadal była zajęta przez Niemców. Uruchomiono częściowo naukę w prywatnych mieszkaniach (u państwa Czechów i Pawlickich). Trwała ona właściwie dorywczo z uwagi na przyfrontowe warunki. Nasz wychowawca pan Franciszek Maguza – najczęściej robił wprowadzenie i kazał uczyć się w domu, spotykając się z nami od czasu do czasu również w swoim mieszkaniu.

W końcu września pojechałem do rodziny, ukrywającej się na wsi pod Grodziskiem Mazowieckim. Ojciec i macocha pakowali się, my z siostrą poszliśmy pod Jaktorów do prywatnej piekarni, aby zaopatrzyć się w chleb. Idąc skrajem szosy, byliśmy świadkami wzmożonego ruchu samochodów ciężarowych i pojazdów opancerzonych. Tak doszliśmy do piekarni, gdzie musieliśmy czekać na dopiekający się chleb. Czekając cały czas słyszeliśmy dochodzące do nas niedalekie odgłosy toczącej się walki. Strzały armatnie przeplatały się z seriami broni maszynowej i pojedynczymi strzałami z lasów jaktorowskich. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Dopiero wybiegająca roztrzęsiona kobieta zaczęła opowiadać, że Niemcy mordują partyzantów, których zaskoczyli na torach kolejowych, gdy ci szli z pomocą do Warszawy lub z Warszawy, już nie pamiętam.

Po tym wydarzeniu byłem jeszcze kilkakrotnie w Jaktorowie, kupując tam chleb, który przywoziłem na Budki Szczęśliwickie. W tych wyprawach towarzyszył mi Tadek Szymański.

Był październik 1944 roku Warszawa kapitulowała po raz drugi w mej pamięci, raz w 1939 roku teraz po stłumionym Powstaniu. Jakże zbiegły się daty i miejsca, gdzie przeżyłem te kapitulacje. Dworzec Zachodni stał się etapem w dalszej nędznej wędrówce wysiedlonych mieszkańców Warszawy. Stąd nieprzerwanie szły ich transporty do pobliskiego Pruszkowa, do tzw. obozu Dulag 121, który znajdował się w tamtejszych Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego[3]. Dzień i noc kursowały pociągi pomiędzy Warszawą Zachodnią a Pruszkowem. Tak było w okresie „szczytów”, po kapitulacji większych enklaw powstańczych w Warszawie.

Załadunek, jak opowiadał pan Cyranowicz, na Dworcu Zachodnim trwał 10 minut, jazda do Pruszkowa 20 minut, rozładunek 10 minut, powrót pociągu 20 minut – czyli jeden kurs trwał 60 minut. W godzinę ładunek „żywego towaru”, obóz i dalej i jeszcze i jeszcze. Warszawa nie umarła – szła na wygnanie, którego pierwszym etapem był Pruszków. Podwarszawskie Włochy stanowiły w tym okresie główny węzeł komunikacyjny pomiędzy Warszawą a Pruszkowem. Tędy jechały transporty kolejowe, tędy szły kolumny piesze. Jedynie transporty kolejką EKD omijały tę miejscowość, ale za tonie mniejsze tłumy ciągnęły wzdłuż jej torów do Opaczy – skąd też jechały do Pruszkowa. Niebagatelny udział w niesieniu pomocy wywożonym mają mieszkańcy wsi Budki Szczęśliwickie, Szczęśliwie, Salomei, Rakowa, Opaczy, Ursusa, Tworek, jednakże mieszkańcy Włoch mieli chyba największy. W czasie transportu pomagali na różne sposoby, tu jako pierwszy powstał Społeczny Komitet Niesienia Pomocy, którym kierował pan Skowroński. Istniało też Stowarzyszenie Dobroczynne„Caritas”, ale przede wszystkim pomagali indywidualni mieszkańcy. Na terenie przemarszu rozdawano napoje, owoce, pomidory, chleb. Polscy maszyniści, wiozący transporty do Pruszkowa, zatrzymywali na moment pociągi we Włochach i Piastowie – to wystarczyło na wrzucenie do odkrytych wagonów kosza jabłek, pomidorów, kromek chleba itp.

Ja też nosiłem jabłka zrywane w bezpańskich sadach za torami kolejowymi. Właściciele zostali wygnani, a domostwa ich zostały spalone. Sady były pełne owoców. Zorganizowano też we Włochach punkt żywnościowy, zbierano prowiant, odzież i środki opatrunkowe. Szukano miejsc noclegowych, pozwalających ukryć przez jakiś czas tych, których udało się wyciągnąć z transportu w czasie przemarszu lub tych, co uciekli na własną rękę. Mieszkańcy Włoch, jak też naszej wsi Budki Szczęśliwickie, walnie przyczynili się do uratowania wielu, w tym też udział ma nasza rodzina (o tym później). Mieszkańcy Włoch i osad przyległych pomagali chętnie, zgłaszając się do pomocy – wiele osób zwerbował ówczesny proboszcz ks. Chruścicki.

Członkowie komitetu pracowali bezinteresownie. Nosili opaski Czerwonego Krzyża, a na terenie dworca i w punktach drogowych nosili dodatkowo białe fartuchy. Mając zapas białych fartuchów, opasek potrafili wyciągnąć z transportu wiele osób, ratując przed obozem w Pruszkowie. Mieszkańcy Budek Szczęsliwickich, Włoch i okolic serdecznie i śmiało przyjmowali uciekinierów do swoich mieszkań – dzieląc się z nimi tym, co mieli. Tunele pod torami we Włochach były zamknięte i strzeżone przez Niemców, lecz byli to wermachtowcy. Duża ich część pochodziła z Lotaryngii, byli z reguły narodowości francuskiej. Za łapówki lub „wałówki” kupowano więc u nich „niewidzenie” i ukrywano w tunelach uciekinierów wyrwanych z transportu, aby przeprowadzić ich później w bezpieczne miejsca. Najwięcej osób udało się wyrwać z transportów pieszych. Należy podkreślić ofiarną pracę lekarzy i całej miejscowej służby zdrowia. Pamiętam, że aktywnie uczestniczyła w tej akcji lecząca nas pani dr Zofia Ornoch, lekarka dziecięca, lecząca mnie również – pani dr Janina Dąbrowska i inni.

Po zakończeniu ewakuacji ludności Warszawy Niemcy przeprowadzili we Włochach na Budkach Szczęśliwickich obławę na mężczyzn w wieku 18-45 lat. Wszystkich odstawiono do Pruszkowa i szybko wywieziono na roboty przymusowe do Niemiec lub innych obozów. Z tej łapanki wrócili nieliczni. W ten sposób złapany został nasz sąsiad i krewny Józef Kurowski, który zginął w obozie w Niemczech. Ojciec mój w chwili tej obławy, gdy Niemcy weszli do domu Piotra Sucharskiego, gdzie mieszkała rodzina J. Kurowskiego, szybko schował się w piwnicy i tak ocalał.

O niezniszczeniu Włoch i okolic, w tym Budek Szczęśliwickich, zdecydował fakt napływu rannych i chorych żołnierzy Wehrmachtu, których zza Wisły po ofensywie radzieckiej przywożono do szpitali i na kwatery do zarekwirowanych szkół.

[…] Bezpośredni udział naszej rodziny w ratowaniu życia innych to podjęcie decyzji o przechowywaniu u nas Żyda po Powstaniu Warszawskim.

Sprawa wyglądała następująco – w dniu 3 października 1944 roku w godzinach popołudniowych zjawił się w naszym domu wujek Stanisław Ptaszek, który szedł w transporcie pieszym ewakuowanych z Warszawy wraz z innym mężczyzną, liczącym około 24 lat. Człowiek ów był ubrany w czarny skórzany płaszcz, brązowe bryczesy i czarne buty oficerskie z cholewkami, jego twarz spowita, z wyjątkiem oczu, bandażem. Wujek Ptaszek długo rozmawiał z moim ojcem. Zapowiadając, że jutro się znów pokaże, udał się na ul. Jakubowską we Włochach, gdzie się chował (a po wyzwoleniu w 1945 mieszkał w domu Stahlów na tejże ulicy). Osobnik z zabandażowaną twarzą pozostał u nas. Wówczas posiadał dokumenty na nazwisko Marian Budzyński, był Żydem. Na drugi dzień zabraliśmy się z ojcem i „Marianem” do kopania schowków dla jego ukrycia. Schowków było trzy, dwa w zasadniczej piwnicy po jej bokach jeden pozostał do dziś), a trzeci w dużym pokoju, po uprzednim wycięciu desek podłogowych tuż przy drzwiach, prowadzących do pokoju. Jako najmłodszy kopałem dół w pokoju. Ojciec z wujkiem i „Marianem” wyrzucali wiadrami ziemię do ogrodu. Pracę przerwała nam niespodziewana wizyta nowych „gości”, którzy wyglądali jak zesłańcy z Syberii. Byli to uciekinierzy z transportu do Pruszkowa – wujek Franek Kowalski z ul. Wspólnej i Janek Orzechowski, jego kuzyn. Przyszli brudni, zarośnięci, głodni, w długich tramwajarskich, zimowych kożuchach i filcowych butach. Zapoznali się wówczas z ukrywającym się u nas Żydem „Marianem”. Zatrzymali się na krótko – dwa dni. Ich dalsza trasa wiodła do Głogowa, skąd pochodził Janek Orzechowski, gdzie mieli się spotkać z pozostałą rodziną. Przeprowadziłem ich bocznymi drogami polnymi do kolejki EKD, omijając posterunki żandarmerii niemieckiej i doprowadzając do pierwszego przystanku kolejki do Pruszkowa. Poczekałem, aż wsiedli do nadjeżdżającego składu w kierunku Grodziska. Nasz ukrywający się „Marian” nie mógł poruszać się swobodnie, gdyż miał zbyt wyraziste rysy semickie. Praktycznie w dzień nie wychodził w ogóle z mieszkania. Dopiero po zapadnięciu zmroku mógł pospacerować po obejściu i działce.

Niemieckie kontrole z uwagi na strefę przyfrontową były dość częste. „Marian”, bo tak go będę nazywał dalej, był człowiekiem o na ogół wesołym usposobieniu, lecz nie ujawniał wiadomości o swym pochodzeniem. Z jego półsłówek wynikało, że pochodził z bogatej rodziny, miał przy sobie pewną kwotę dolarów, mówił, że uczestniczył w Powstaniu w Getcie i później w Warszawskim. Był ranny (rana była już zagojona) w okolicach prawej strony klatki piersiowej.

Nasze życie wówczas było skromne. Najczęściej jedliśmy zupę z własnych jarzyn, ziemniaki okraszone słoniną, a mleko od babcinej krowy dopełniało nasze menu. Marian, nie przyzwyczajony do tak prostego jedzenia, często dawał mi pieniądze na zakup wędlin czy mięsa, sera i ryb. Często jeździłem do Jaktorowa po chleb, przywoziłem też stamtąd mąkę, z której babcia piekła ciasto. U naszej ciotki – Marii Wróblewskiej – po sąsiedzku ukrywana była też Żydówka, pani „Ala”. Marian poznał ją któregoś dnia i od tego momentu spotykali się wieczorem, prowadząc rozmowy w ogrodzie.

[…] „Marian” przeżył okupację – później był w Wojsku Polskim w stopniu oficerskim i mieszkał w Łodzi, gdzie często widywał go wujek Franek Kowalski, który po wyzwoleniu osiedlił się w tym mieście. Natomiast pani „Ala”, która też przeżyła okupację, w 1946 roku wyjechała do Izraela. Tam założyła rodzinę – wyszła za mąż, mieszka w Hajfie przy ul. Rech Herelija 31. Miała córkę, która jak wynikało z jej ostatniego listu pisanego do ciotki, była uczennicą tamtejszego gimnazjum. To był ostatni jej list, który trafił do ciotki – ciotka też już nie żyje. […]


[1] Właśc. roa, rosyjska armia wyzwoleńcza – z ros. Russkaja Oswoboditielnaja Armija, kolaboracyjna jednostka w służbie armii niemieckiej. W formacji służyli głównie jeńcy sowieccy. Naczelnym dowódcą ROA został gen. Andriej Własow. Od jego nazwiska, żołnierzy tej formacji nazywano potocznie własowcami (Źródło: Zeszyty Muzeum Dulag 121. Relacje Świadków, nr 2., Pruszków, 2020)

[2] Właśc. rona, rosyjska wyzwoleńcza armia ludowa – z ros. Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija, kolaboracyjna jednostka sformowana w 1942 r. przez Bronisława Kamińskiego, w której skład wchodzili Rosjanie siłą do niej wcieleni, ochotnicy, a także jeńcy sowieccy własowcami (Źródło: Zeszyty Muzeum Dulag 121. Relacje Świadków, nr 2., Pruszków, 2020).

[3] Właśc. Warszawy Kolejowe – zakłady napraw wagonów towarowych znajdujące się w pobliżu osady fabrycznej Pruszków na terenie ówczesnej wsi Żbików od 1897. Po wojnie do 1997 r. nosiły one nazwę Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego.

Powiązane hasła

”None

Skip to content