Bartosiewicz Bożenna z d. Kordowska – Po Powstaniu Warszawskim
Bożenna Bartosiewicz z d. Kordowska, ur. w 1937 roku, podczas wybuchu Powstania mieszkała wraz z rodziną na warszawskim Żoliborzu przy ul. Mickiewicza. Do obozu przejściowego w Pruszkowie trafiła po kapitulacji Powstania wraz z matką Ireną Kordowską, babcią Marią Bielecką, ciocią Janiną Bielecką oraz z Wandą i Alicją Nikiforow. Po selekcji wraz z matką, babcią i ciocią zostały wysłane transportem w niewiadomym kierunku. W czasie drogi u podróżnych zrodziło się przeświadczenie, że jadą do Auschwitz, co poskutkowało nieudaną próbą ucieczki. Pociąg zatrzymał się jednak w lesie na terenie Generalnego Gubernatorstwa, gdzie warszawiacy zostali wypuszczeni. Rodzina dostała się do wsi Jankowice koło Białynina, gdzie doczekała końca wojny. Swoje wspomnienia dotyczące pobytu w pruszkowskim obozie i wywózki Pani Bożenna Bartosiewicz przekazała Muzeum Dulag 121 w 2019 roku.
Opowiadam to, co widziałam oczyma dziecka, a więc prawdę, jaka wyryła się w mojej duszy. Miałam osiem lat. Pamiętam olbrzymią wysoką betonową halę. Na cemencie porozkładane rodziny. Jak placki. (…) Na umoszczonym z płaszczy legowisku przespaliśmy jakoś noc. Rano z przerażeniem stwierdziłam, że łazi po mnie mnóstwo maleńkich robaczków. Były wszędzie, na ubraniu, we włosach… i gryzły. Mama powiedziała, że to wszy. Zdjęłam sukienkę i bieliznę, by strzepnąć je z siebie, ale one były czepliwe i nie dało się ich pozbyć. Tak przesiedzieliśmy jakieś dwa dni.
Potem stanęliśmy w kolejce do segregacji. Ciocia Wanda z Alą zostały skierowane na roboty do Niemiec, a ja z mamą, babcią i ciocią Janią do transportu. Załadowano nas do odkrytych wagonów towarowych długiego pociągu. Przez peron przebiegły siostry z Czerwonego Krzyża, pytając o dzieci. Dały mi puszkę skondensowanego mleka. Zapamiętałam jego smak już na zawsze. I pociąg ruszył w dżdżystą noc, wioząc nas nie wiadomo dokąd. Niespiesznie toczył się po torach. Zatrzymywał się w polu i w małych zagajnikach. Niemieccy konwojenci, chyba mieli czarne mundury, z karabinami w rękach, pozwalali ludziom wysiadać, by załatwiali swe potrzeby, przy drzewach, krzaczkach. Potem gwizdek i wracaliśmy do wagonów. Mijając stacje kolejowe, pociąg jakby nabierał pary i przejeżdżał przez nie na całej szybkości, tak że trudno było odczytać nazwy miejscowości, jakie mijaliśmy. Ciocia Jania powiedziała do mamy — Irenko, oni nas wiozą do Oświęcimia. Przy następnym postoju uciekniemy. Lepiej zginąć od kuli… – Cała rodzina podjęła tę decyzję. Nie było innego wyjścia.
Niełatwo było wydostać się z wagonu. Do pokonania dwie wąskie belki, potem piaszczysty lub żwirowy dość stromy nasyp. Potem jeszcze rów, jakie bywają przy torach. Zwykle dzieciom i starcom pomagali inni „pasażerowie”. Powoli weszłyśmy do rzadkiego lasku. Po paru metrach zaczęłyśmy uciekać w głąb zagajnika. Rozproszeni ludzie poszli w nasze ślady. Wtedy rozległy się okrzyki, jakże znane i napełniające trwogą, do dziś powracające w koszmarach szczekające — Halt! Halt! — padły strzały, nie wiem, czy tylko w powietrze… Wszyscy bez słowa zaczęli zawracać do wagonów. My też.
Niemcy coś krzyczeli — nie rozumiałam. W wagonach zapanowała złowieszcza cisza. Staliśmy ze dwie godziny. Niemcy szwargotali coś ze sobą. Być może ktoś pertraktował z nimi. Teraz powiedziałabym, że gdzieś dzwonili. Czy mieli jakąś łączność? Nagle rozległy się wrzaski — Raus! Raus! Raus! — i sami otwierali wagony. Z lękiem opuściliśmy pociąg, a oni wskazywali kolbami na lasek — Raus! Raus! Raus! Spodziewaliśmy się strzałów w plecy, ale nic takiego nie nastąpiło. Szliśmy, zapadając się w miękki mech obsypani złotymi listkami. Szliśmy ku wolności? Nikt nie strzelał. Cud?
Las nie miał końca. A potem niekończąca się piaszczysta droga. Kręciło mi się w głowie i całe otoczenie wydawało mi się jak ze snu. Ocknęłam się, jedząc zupę z miski. Tak dobrej zupy w życiu nie jadłam.
– Mamo, co to za zupa?
– To żurek.
– Jak się skończy wojna, to nie będę jadła żadnej innej zupy, tylko żurki.
Gospodarz wrzucił do izby chyba cały wóz słomy i kazał odpoczywać. Nie pamiętam, czy byli tam jeszcze oprócz nas inni ludzie. Wycieńczone, zasnęłyśmy kamiennym snem. Rankiem zabrano słomę i wtedy mama stwierdziła z rozpaczą, że nie może znaleźć swego różańca, poświęconego w Rzymie przez papieża Piusa Xl, który mama otrzymała od kogoś w darze. Jego paciorki podobne były do ziaren ryżu, był dla mamy bezcenną relikwią, odmawiała na nim często koronkę do Miłosierdzia Bożego w starszej wersji niż dziś: „Przebaczenia i miłosierdzia przez zasługi Twoich świętych ran”. Mama z iskrą ostatniej nadziei zapytała gospodarza, czy nie znalazł różańca, sprzątając słomę. Strapiony chłop orzekł, że wywiózł już całą słomę na pole i zwalił na stertę. Po paru godzinach przyniósł jednak mamie różaniec. Powiedział, że gdy miał już wprowadzać wóz do szopy, zobaczył na nim różaniec, który zaczepił się za jakiś szczebelek. Dla nas miało posmak cudu.
Zawsze podsłuchiwałam rozmowy mamy z ciocią. Słyszałam, jak ciocia powiedziała, że jest tak wyczerpana biegunką, że nie pójdzie z nami dalej, tylko że już zostanie u tego gospodarza. Poskarżyła się na swoje dolegliwości gospodyni. Ta poradziła jej jedzenie ulęgałek z rosnącego na podwórzu drzewa. Ciocia, zdziwiona, zaczęła jeść te ulęgałki i po dwóch dniach była w stanie ruszyć z nami w dalszą tułaczkę. Tak dotarłyśmy do jakiejś stacyjki kolejowej.
Dzięki litości kolejarzy dojechałyśmy do Rogowa w Łódzkiem, stamtąd powodami chłopskimi, z wieloma przerwami, do Białynina, a potem do malej wioski Jankowice. W tej małej wioseczce, nie słysząc ani jednego wystrzału. Nie oglądając na oczy ani jednego żołnierza niemieckiego, doczekałyśmy końca wojny. Po wyzwoleniu wyjechałyśmy na Ziemie Odzyskane, do Drawska Pomorskiego, gdzie mama dostała pracę i mieszkanie.