menu

Bielecka Halina – Zburzone dzieciństwo

Bielecka Halina – Zburzone dzieciństwo

Halina Bielecka, ur. 1930 r., podczas okupacji mieszkała wraz z rodzicami oraz trzema braćmi na warszawskim Śródmieściu. Najstarszy brat został pojmany podczas ulicznej łapanki i wysłany do Niemiec, gdzie zginął w obozie Neuengamme. W 1943 roku zmarł ojciec dziewczynki. W dniu wybuchu Powstania wówczas 14-letnia Halina Bielecka przebywała w internacie w dzielnicy Koło. Po paru dniach została odnaleziona przez matkę, z powodu toczących się walk nie były jednak w stanie wrócić do domu, ani połączyć się z resztą dzieci. Po paru dniach tułaczki zostały wygnane z mieszkania przy ul. Furmańskiej i pognane – początkowo pod obstrzałem – do obozu Dulag 121. Stamtąd trafiły na roboty do miejscowości Orschesleben, a następnie Freiburg. Prezentujemy Państwu fragment wstrząsających wspomnień Pani Haliny Bieleckiej. Całość relacji została opublikowana w wydawnictwie Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo („Moje wojenne dzieciństwo”, tom nr 10, wspomnienie pt. „Zburzone dzieciństwo”).

[…] 1 sierpnia 1944 roku wybucha Powstanie Warszawskie. Ja nie wiem co się dzieje. Nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, co to jest Powstanie. W internacie bieganina i zamieszanie. Wyskakujemy przed budynek i widzimy w oddali nad miastem ogień palących się domów i wybuchy pocisków. Najstraszniejszy był widok wieczorem. Kierowniczka i wychowawczynie zabraniają nam oddalać się z internatu. Ja naturalnie płaczę i chcę do domu – do matki. Kierownictwo likwiduje internat. Przenosimy się – każda ze swoim dobytkiem – do pobliskiej szkoły i tam, w schronach, nocujemy.

Na drugi, czy trzeci dzień Powstania odwiedziła mnie matka. Była bardzo brudna, w letniej, pogniecionej sukience, z torebką pod pachą. Powstanie zastało ją tak, jak wyszła z domu (na Starym Mieście). Już do domu nie wróciła. Ucałowałyśmy się i już byłam szczęśliwa, że jestem z nią. Zjadła z nami jakiś posiłek i powiedziała kierowniczce internatu, że mnie zabiera. Odradzano jej. Proponowano, żeby przeczekała, żeby została jeszcze, aż to się skończy. Nikt nie wyobrażał sobie, że Powstanie będzie trwało 63 dni! Dopytywałam się matki, co dzieje się z moim braciszkiem, ale ona nie umiała nic na ten temat powiedzieć. Któż to mógł wiedzieć, co mogło się dziać tam gdzie on przebywał…

Wyruszamy ulicami do domu. Idziemy do jednej ulicy – nie puszczają. Idziemy do drugiej ulicy – strzelają. Krążymy po różnych podwórkach, przez jakieś ogródki, potem przez cmentarz. Raz czołgamy się, żeby przejść dosłownie jakiś kawałeczek, to znów biegiem przez jakieś rowy, pod kulami. I tak kilka godzin błądzimy różnymi drogami. Ja mam przy sobie swój dobytek, czyli walizeczkę z ubraniami, którą trzymam kurczowo. Dostałyśmy od kierowniczki internatu koc i też nie rozstajemy się z nim pomimo ciepła. Nadchodzi wieczór, a nam daleko jeszcze do domu. Dopiero ul. Młynarska. Zatrzymujemy się w schronie na noc – bez jedzenia i picia. Na drugi dzień wychodzimy i idziemy okrężnymi ulicami. Możemy się poruszać tylko tam, gdzie są powstańcy. Już dwa dni krążymy, żeby dostać się na Nowy Zjazd lub do ciotki na ulicę Furmańską.

Do domu nigdy już nie doszłyśmy, ponieważ na wiadukcie prowadzącym na Most Kierbedzia byli Niemcy i strzelali z góry. Dostanie się tam było więc sennym marzeniem. Znajdujemy się na ul. Czerwonego Krzyża i Topiel. Pomagamy przy budowie barykady, noszeniu worków z piaskiem oraz jakichś mebli, które ludzie wyrzucają z mieszkań. Czekamy na sytuację, która pozwoli nam przebiec na drugą stronę ulicy, a tam już niedaleko do ciotki na Solec. Bardzo dużo ludzi czeka razem z nami. Nie wiemy, czy są tam Niemcy, bo strzałów nie słychać. Na usilne prośby czekających, a szczególnie jednej kobiety z 5-letnią dziewczynką, postanowiono: niech pierwsza idzie dziewczynka, niosąc białe płótno na kiju. Ona mieszkała najbliżej i bardzo chciała się dostać do domu. My z matką miałyśmy iść zaraz za nimi. Kobieta wyszła zza barykady, podniosła wysoko białą flagę i trzymając dziecko za rękę zrobiła może dwa-trzy kroki. A tu nagle cała seria strzałów. Kobieta pada, a dziewczynka stoi nad matką i zaczyna płakać. Będący w pobliżu powstańcy wołają: „wróć, wróć…!” I dziewczynka cofa się. Powstańcy ściągają kobietę jakimiś kijami, ale niestety nie żyje. Stojących w pobliżu ogarnia rozpacz. Dziecko strasznie płacze, krzyczy „mamusiu…”. Ktoś się wreszcie nim zaopiekował. Ja naturalnie w szloch. Przecież to mogło się stać z nami. Z przejścia na drugą stronę ulicy rezygnujemy. Pozostajemy dalej na ulicy Topiel i czekamy, aż sytuacja się zmieni. Niedługo czekamy. Powstańcy uprzedzają wszystkich przebywających w okolicznych domach na ul. Topiel, że powinni opuszczać mieszkania ponieważ Niemcy w nocy będą wysadzać most, czy też go bombardować i będzie tu niebezpiecznie. W każdym razie – nie mamy co tu dłużej robić. Ruszamy w odwrotnym kierunku, w stronę Furmańskiej, gdzie mieszka ciotka. Idziemy przez podwórka, klatki schodowe, piwnice. Dochodzimy do ul. Karowej, ale tu przeszkoda, gdyż jest ona pod obstrzałem od Krakowskiego Przedmieścia.

Dowiadujemy się, że ma być podkop pod ulicą. Organizuje się chętnych do pomocy przy kopaniu. Pomagamy przy wynoszeniu ziemi w kubłach. Czeka dużo ludzi chcących przejść tym kanałem do swoich domów. Nareszcie gotowe. Ustawiamy się kolejno. Naturalnie żadnych tobołów, ani bagaży ze sobą nie można brać, bo nie ma tyle miejsca w podkopie. Wchodzimy do podkopu na czworakach – jeden za drugim. Ja nie chcę się rozstać ze swoją walizeczką, ale muszę ją zostawić. Co się dało związałam w węzełek, resztę na siebie i w drogę. Wlekliśmy się na kolanach jeden za drugim, jak żółwie. Trwało to jak wieczność, a każdy się bał, żeby tam nie zostać na zawsze. Czołgający ponaglają się wzajemnie. Niektórym robi się słabo z wycieńczenia i zdenerwowania. Nareszcie powietrze i prześwit. Jesteśmy na drugiej stronie ulicy. Już bezpiecznie, tylko kawałek drogi, przez podwórka i do ciotki. Wchodzimy do mieszkania i rzucamy się sobie w objęcia. Ciotka z dorosłą córką siedzą na tobołkach, przygotowane w każdej chwili do ewakuacji. Dają nam czegoś rozgotowanego – jakiejś kaszy. Nareszcie pod dachem w domu. Układamy się do snu, ale tylko leżymy wyprostowane. Nikt oka nie zmrużył. Po tym przejściu podkopem pozostał mi uraz na całe życie.

Rano wpadają wojska ukraińskie – własowcy. Każą wszystkim opuszczać mieszkania i wychodzić na podwórko. Każda z nas bierze, co tylko można. Jest nas już więcej, więc ciotka daje nam jakieś platery, ubrania, co cenniejsze rzeczy, no i trochę żywności. Córka ciotki wkłada na mnie swoje futro, odwracając je do góry podszewką. Tak stoimy, nie wiedząc co dalej będzie z nami. Ukraińcy wbiegają do mieszkań, patrzą czy ktoś nie został, czy nie ma mężczyzn, powstańców – i podpalają je. Widzimy, że cała ulica to wielki pochód. Ukraińcy nas popychają, krzyczą coś i pędzą pod górę ul. Bednarską. Dochodzimy do ul. Krakowskie Przedmieście, a tam strzelają w nasze szeregi. Padają zabici i ranni. Niektórzy zatrzymują się, aby ich ratować, ale konwojenci krzyczą, żeby biec. Przebiegamy, a oni chowają się za nami. Tak pędzone, przybiegamy na obecny Plac Zwycięstwa. Ja roztrzęsiona – spazmatycznie plączę. Poza tym jest mi gorąco, oblewa mnie pot i nie mam już siły biec. Trzymam się kurczowo matki. Jakoś szczęśliwie strzelanina na chwilę ustała i dochodzimy do Hal Mirowskich. Tam stoją własowcy. Ustawiają ludzi – lustrują, przeglądają torebki i bagaż ręczny. Zabierają co cenniejsze przedmioty, zrywają z palców pierścionki i obrączki. Wyszarpują kolczyki z uszu. Ludzie płaczą i błagają, a oni – butni – tylko krzyczą i drą dokumenty osobiste.

Już bez żadnych bagaży jesteśmy w kościele przy ul. Leszno. Tu jest punkt zborny. Stąd partiami pędzą ludzi gdzieś dalej. W kościele widok jest zastraszający. Ludzie leżą na ołtarzu, w konfesjonałach, krzyczą jeden do drugiego, kłócą się, płaczą i modlą, nawołują, z błędnymi oczami oczekują (może na jakiś cud?). Ja, cala w szlochach. Ktoś matce podaje krople Walerianowe dla mnie na uspokojenie. Chwila odpoczynku.

Znów Ukraińcy każą wychodzić z kościoła, ustawiać się w szeregi i tak pędzą ul. Leszno. Po drodze widać dogorywające domy, leżą ponadpalane ludzkie zwłoki, konie i inne zwierzęta. Pełno kluczy od mieszkań. Ostatnia droga z Warszawy usiana kluczami. Domy poza nami. Wszystko stracone… I teraz dokąd dalej? Do Fortów Bema, do pociągu i do Pruszkowa. Oglądamy się jeszcze przy wejściu do wagonu na ostatnie budynki. Chyba niejeden zastanawia się, czy jeszcze tu wróci i zobaczy znów swoje miasto. Jestem coraz dalej od mojego braciszka. Nie wiemy, co tam u niego się dzieje, gdzie on teraz może się znajdować. Czy on coś przeczuwa, czy wie co się z nami dzieje?

Jedziemy niedługo – tylko do Pruszkowa. Tu dopiero cała „pielgrzymka” z Warszawy. Ludzie się gubią i odnajdują, całują i płaczą. Każą nam się ulokować w wielkich halach, gdzie kto może. My rozkładamy się jak najbliżej wyjścia, aby w razie czego móc się ratować. Nocujemy na zimnym betonie. Rano selekcja. Spisują ludzi do transportu do Niemiec – na roboty. Bardzo wiele osób ryzykuje ucieczkę z Pruszkowa lub załatwia sobie zwolnienie. Moja matka ze mną – roztrzęsioną nerwowo – nie może się rozstać ani na chwilę, bo ja jej nie daję odejść od siebie. Gdzie ona może myśleć o jakiejś ucieczce!

Ładują nas do wagonów towarowych, ryglują drzwi i cały skład pociągu gotowy. Wyruszamy. Dokąd…? W Skierniewicach ktoś otwiera drzwi wagonu, mamy trochę powietrza. Ludzie ze stacji podbiegają do naszego transportu, chcą coś podawać do picia, jedzenia, a my im jakieś, napisane naprędce, karteczki z nazwiskami do rodzin i adresami. Niemcy nie pozwalają, strzelają i odganiają. Ruszamy dalej. Pociąg wlecze się, przystaje, ale już można odsunąć drzwi, zrobić szparę dla powietrza. Swoje potrzeby fizjologiczne załatwiamy podczas jazdy pociągu. Tak jedziemy dwie doby. Wreszcie zatrzymujemy się. Odczepiają część wagonów i wysiadamy. Jakiś budynek – jak się okazało cegielnia – otoczony wałami. Ktoś, kto zna język niemiecki dowiaduje się, że tu nas będą segregować i wysyłać do różnych miejsc pracy.

Bocznica kolejowa w Pruszkowie – transport więźniów obozu Dulag 121. Fot. z arch. MPW

Dają nam jakiejś zupy i chleba. W cegielni każą nam się ulokować. Tam są takie „przedziały”, „kojce”, jest słoma, więc my z ciotką i jeszcze jakaś znajoma z Warszawy sadowimy się na piętrze w jednym z takich „przedziałów”. Nie wiemy ile tu nas będą trzymać. W pobliżu przepływa strużka, czy jakiś strumyczek. Ludzie rzucają się do tej wody. Jedni piją, a drudzy myją się i piorą. Przecież już dziesięć dni jesteśmy bez mycia i czesania. Nocujemy w cegielni, ale co to za spanie, jeśli ktoś koło nas przeraźliwie jęczy, ktoś kaszle, pluje i siusia. Pomimo wyczerpania sen nie przychodzi. Na świecie lato w pełni. Jak to dobrze, że ciepło, bo ten budynek jest bez okien i drzwi. Ludzie zaczynają masowo chorować.

Na drugi dzień stawiamy się w kolejce do lekarza, Niemca mówiącego po polsku.  Kobiety radzą, żebym się nie pokazywała, bo podobno tu będzie selekcja. Tylko zdrowe i silne kobiety będą potrzebne, a z resztą nie wiadomo co zrobią. Zostawią tu…? Zabiją? A zatem, znów lęk. Moja matka staje przed lekarzem. Uznają, że zdrowa i że pójdzie pracować do fabryki czekolady. Ja słyszę i w duchu powtarzam: „czekolady, wafli, czekolady, wafli…” Tworzą grupę 150 kobiet. Tych niby zdolnych do pracy – to znaczy takich nieułomnych, bo zdrowa to z nich żadna już wtedy nie była. Ładują nas na jakąś platformę samochodową. Dokąd jedziemy? Najpierw do dezynfekcji, czyli do „mykwy”. Ja ukrywam się za kobietami. Jakoś mnie ukrytą przewożą. Każą rozebrać się do naga w „mykwie” i do parówki, takiej bez wody. Bardzo tam było duszno. Matka mdleje, jak wiele innych kobiet. Tam nas trzymają i wynoszą resztki naszych ubrań. Po dezynfekcji jest to kupa łachów. Część ubrań podarta. Po „mykwie” i „dezynfekcji” znów nas ładują do wagonów. Ja ciągle się chowam, bo boję się, że mnie oddzielą od dorosłych. Wysadzają nas na stacji Freiburg (Świebodzice). Tu pędzą do baraków – jest ich cały kompleks za drutami. Przyjmuje nas jeden bardzo elegancki pan, ale nie w mundurze. Jest to podobno dyrektor fabryki. Jest z nim dolmetscherka, która nam mówi, gdzie kto będzie pracował. Na mój widok robią zdziwioną minę – „a skąd to dziecko tu się wzięło? Przecież ona nie będzie mogła pracować w fabryce!”. „Ile ty masz lat?” – pytają, a ja mówię, że już 15 (a przecież wyglądam na 12-13). Niemiec powątpiewając kręci głową na moją odpowiedź. Dokumentów żadnych nikt nie miał.

Moją matkę przydzielają do fabryki, gdzie myje różnej wielkości szkiełka (cały dzień ręce w wodzie). Ciotkę do działu jakichś lamp. I tak te wszystkie kobiety rozdzielają po różnych działach fabryki. Część z nich idzie faktycznie do fabryki czekolady, ale niestety nie ja i nie moja matka. W duchu myślę sobie – jaka to szkoda, najadłabym się tej czekolady tyle, że by mi chyba do końca życia wystarczyło.

Nocujemy w baraku w pomieszczeniach po kilka osób – na słomie. Rano pobudka. Wydają nam buty – drewniaki, jakieś szare ubrania i do przyszycia literki „P” na materiale. Dolmetscherka każe nam się ładnie uczesać, ubrać, ale nie w te ubrania, które dostałyśmy, tylko lepsze. Jedna od drugiej coś z ubrania pożycza. Robią nam zdjęcia do dowodów osobistych czy przepustek. Przy zdjęciach próbują nas rozśmieszać. W pobliżu widać następny barak (ale za drutami), skąd dobiegają obcojęzyczne rozmowy. Są to mężczyźni. Kiwają do nas, wołają. Chyba od wielu miesięcy nie widzieli naraz tyle kobiet. Lecz my widząc ich za drutami wcale nie jesteśmy wesołe. Po zdjęciach każą nam się ustawić w czwórki i prowadzą do fabryki. Przychodzi po nas werkschutz z karabinem i wprowadza na teren fabryki. W zakładzie jest też stołówka, w której pracują przydzielone tam kobiety. Rozprowadzają nas po działach. Mnie odsyłają do baraku biurowego i każą sprzątać w pokojach. Robię to bardzo sumiennie, bo boję się, że mnie zabiorą od matki. Pracujące tam Niemki rozczulają się nade mną. O coś wypytują, ale ja nie mam do nich zaufania. Przynoszą mi jakieś ubrania, bo moje jest już w strzępach, czasem coś do zjedzenia. Zagadują łamaną polszczyzną (a więc chyba ślązaczki), ale pomimo tego niby „ludzkiego traktowania” ja ich nie lubię.

Na drugi dzień przenoszą nas – w tym samym Freiburgu – do wielkiej sali (chyba dawnej kaplicy) bliżej fabryki. U góry pod sufitem napis w języku gotyckim i malowidło Pana Jezusa z rozłożonymi rękami. Nareszcie każda dostaje swoje łóżko, siennik papierowy i z wiórami i takąż poduszkę oraz koc. My z matką zajmujemy pryczę blisko wyjścia. Ja naturalnie „na piętrze”. WC jest na podwórku (ale podwórko odgrodzone drutami). Na posesji obok – ogród. Jest już wrzesień, a tam na drzewach jabłuszka uśmiechają się do nas i nęcą swoją rumianością. Ale nie można nawet tych z ziemi podnieść. Niemiec miał prawo zabić nas za to.

Pamiętam bardzo dobrze, jak nas pędzono na nasze niedzielne kopanie, a stojący na chodnikach Niemcy pluli na nas i dzieci wołały „polnische schweine”. Tak się wtedy jakoś okropnie czułam, że gdybym miała siłę, to za poniżenia nie wiem, co bym im zrobiła!

Życie obozowe wchodzi w nawyk. Codziennie pobudka i do pracy. Posiłki na terenie fabryki. Rano kromka chleba z margaryną lub buraczaną marmoladą, kawa. Na obiad zupa brukwiowa lub bobowa, kartofle w obierkach. Na kolację kromka chleba. I tak w kółko.

Kobiety zaczynają chorować. Nie chodzą do pracy. Chorych jest coraz więcej. Dolmetscherka upomina, że te, które nie będą pracować i będą chorowały zostaną wysłane tam, skąd się nie wraca. Poskutkowało. Przestały chorować i szły do swoich zajęć, chociaż naprawdę niedomagały. Ich organizmy były aż nadto wycieńczone. Ciekawe, że kobiety przestają chorować na comiesięczne przypadłości. Podobno dostawałyśmy coś do jedzenia, powodujące zatrzymanie miesiączki. Niemcy również mieli spokój, bo nie musieli zaopatrywać nas w bardzo cenny materiał opatrunkowy.

Święta Bożego Narodzenia spędzamy w niewoli. Dolmetscherka przynosi nam do obozu choinkę i ubieramy ją jakimiś białymi papierkami. Mamy w naszym obozie „księdza-kobietę”. Odmawiamy z nią codziennie rano i wieczorem modlitwy. Śpiewamy po cichu kolędy.

Zbliżający się front daje nam się we znaki. W nocy alarmy i wypędzanie nas w pole – jak najdalej od zabudowań. W oddali widać nad Wrocławiem wybuchy bomb i pożary. Nad polami warkot przelatujących samolotów. Te nocne pielgrzymki dają nam się we znaki, bo już była zima. Zakładamy koce na głowę i jak jakaś karawana idziemy w pole, od czasu do czasu potykając się o zamarznięte grudy ziemi. Wartownik nas pilnuje i po skończonym alarmie prowadzi do obozu.

Matka spytała się dolmetscherki, czy wolno nam wysyłać listy. Dowiadujemy się, że na teren Niemiec tak, ale do Polski, do Warszawy – nie, bo już Warszawa nie istnieje. Pisze matka list do średniego brata, przebywającego u bauera. Do starszego nie mamy adresu, nie wiemy gdzie przebywa. O Boże, Boże… Często popłakujemy sobie i myślimy, co się dzieje z moim najmłodszym braciszkiem. On, taka sierotka, nie wie, czy my żyjemy. Czy on żyje – też nie wiemy. Matce serce się ściska i tylko prosi Boga, aby dał nam siłę przetrwać te okropności.

W lutym dowiadujemy się, że ewakuują fabrykę i nas z nią, gdyż front się zbliża. Znów podróż. Ładują nas do wagonów. Jedziemy. Znów odczepiają nas gdzieś lub doczepiają. Dwa dni – podczas trwających nalotów – siedzimy w tych wagonach na różnych stacjach i bocznicach. Gdzie się znajdujemy – tego nie wiemy. Od czasu do czasu przychodzi Niemiec, otwiera wagon, załatwiamy swoje potrzeby fizjologiczne, dają nam jakąś zupę, potem zamykają i czekamy. Znów jedziemy trochę. Wysadzają nas na małej stacyjce. Potem dowiadujemy się, że to m. Grósreschen. Jakaś mała filia fabryki AEG. W barakach z powybijanymi szybami lokujemy się na słomie, bez prycz. Tam w fabryce zatrudniają nas do prac porządkowych. Wyczuwa się jakąś dezorganizację. Już nami się tak bardzo nie zajmują. Nie mamy naszego wartownika z karabinem, tylko dolmetscherkę. Na wyżywieniu też się to odbija, bo już nie dostajemy posiłków trzy razy dziennie, tylko dwa lub raz. Jesteśmy świadkami częstych nalotów. Już nas w pole nie wypędzają. W pobliżu spadają płonące samoloty. Możemy iść, gdzie nam się podoba, nikt by się z tego powodu nie martwił. Ale gdzie? Na świecie wiosna radosna, sionko świeci dla wszystkich jednakowo, dla tych barbarzyńców i dla nas – umęczonych, bezbronnych. W okolicy słychać bicie dzwonów, ale nam do kościoła nie wolno chodzić. Jest Wielkanoc. Jesteśmy ledwie żywe, ledwie powłóczymy nogami. Brak sił i coraz słabsze wyżywienie są wyraźnie odczuwalne.

W połowie kwietnia znów przychodzi werkschutz i każe przygotować się do podróży. Dokąd – nie wiemy. Znów na stację. Do wagonów i jedziemy chyba ze dwa dni. Znów pod bombami i nalotami. Wysadzają nas i prowadzą do jakiejś zbombardowanej fabryki. Lokują nas w opuszczonych barakach. Miasto wymarłe, cisza. Prowadzi nas jeden Niemiec do fabryki AEG. Jest zburzona. Każe nam ją odgruzowywać. Fabryka wyludniona. Nie wiadomo co będzie dalej. Nikt nas nie pilnuje. Raz dziennie przynoszą nam zupę w kotle i rozdają chleb. Co będzie z nami dalej? Wszystkie kobiety podniecone. Nie wiemy, czy ta cisza to na dobre czy złe, jak przed burzą.

17 kwietnia 1945 roku w godzinach popołudniowych w Orschesleben (tak się nazywało to miasto), na szosie widocznej z naszych baraków, słychać pojedyncze strzały i pokazują się czołgi. Nikt nas nie pilnuje. Wśród kobiet robi się wrzawa. Któraś dostrzega, że na czołgach nie swastyki, lecz białe gwiazdy. Nie wiemy, jakie to wojska, ale na pewno nasi wyzwoliciele. Machamy rękami, ale pierwsze z czołgów jadą dalej. Następne jednak się zatrzymują i usiłujemy z nimi nawiązać kontakt. Wiemy już, że są to Amerykanie. Rozdają nam czekoladę, papierosy, jakieś konserwy i jadą dalej.

Czołgi przejechały. W mieście cisza, jakby wszystko wymarło. Podchodzimy bliżej zabudowań – dalej cisza. Nie wiemy – może Niemcy się tylko pochowali i zaraz zaczną strzelać. I jeszcze niepewne wracamy do swoich baraków. Przed wieczorem przychodzi do nas, do baraków, jeden oficer amerykański i rozmawia z dolmetscherka. Dowiadujemy się, że jesteśmy już wyzwolone. Jednak dolmetscherka uprzedza kobiety, że tutaj będzie niedługo dużo wojska. Będą Murzyni, którzy mogą do nas przyjść, więc kobiety nie powinny się z nimi „zadawać”. Mnie, jako najmłodszej, kazały się schować i nie wychodzić, aż wszystko się uspokoi. Przed wieczorem rzeczywiście przyszli do nas żołnierze amerykańscy, w tym i Murzyni, ale jak się okazało, atmosfera była bezpieczna i przyjazna. Matka uznała więc, że mogę wyjść ze swojego schowka. Wyszłam do żołnierzy, którzy bardzo się nade mną litowali. Mówili, że oni też gdzieś tam daleko pozostawili swoje dzieci i rodziny. Dostałam bardzo dużo słodyczy, czekolady, gumy do żucia. Na te swoje 15 lat byłam bardzo słabo rozwinięta fizycznie, więc tym bardziej wzbudzałam w nich litość. Bardzo wielu z nich mówiło łamaną polszczyzną. Opowiadali na tym wspólnym „wieczorze wolności”, że oni i ich rodziny również są z Polski, tylko, że Polskę opuścili jak byli małymi dziećmi. Tym bardziej było to wzruszające, że intonowali nam polskie piosenki, które razem śpiewaliśmy.

Mamy się przenieść z tych baraków, w których mieszkamy, do „prawdziwych” domów. Przeprowadzamy się do samego miasta i tam zajmujemy kilkupokojowe wille. Zajmujemy pokoje po kilka kobiet w każdym. Jedne salon, inne sypialnię i nareszcie mieszkamy jak ludzie. Mieszkania ogołocone były ze wszystkich rzeczy, które Niemcy zdążyli jeszcze wywieść. Pozostały tylko meble. My z matką zajmujemy sypialnię. Śpimy na pięknym podwójnym łóżku z piernatem. Ach, jaka rozkosz! Myjemy się i dostajemy jakieś paczki z konserwami i nareszcie cieszymy się wolnością

Przychodzą do nas polscy powstańcy, wyzwoleni również przez Amerykanów z obozów i oflagów. Rzucamy się sobie w objęcia, dopytujemy się – my ich, oni nas – czy wiedzą coś o Warszawie, o znajomych, gdzie mieszkali itp.

W Orschesleben tworzy się dowództwo naszych żołnierzy, wyzwolonych z oflagów. Przeprowadzają nas do koszar poniemieckich i tam w kilku budynkach lokują wszystkich Polaków, którzy przebywali na robotach, czy w obozach. Leczą nas i odżywiają. Jednak długo tam nie jesteśmy. Przewożą nas pociągami do Hameln do jeszcze większych koszar. Organizuje się duże zgrupowanie Polaków z naszym dowództwem, jednakże pod ogólnym zarządem okupacyjnych władz alianckich. Dostajemy przydziały różnych materiałów, leków i żywności. Nareszcie odżywiamy się normalnie i szybko powracamy do sił i zdrowia. Po kilku miesiącach dowiadujemy się, że można wyjeżdżać, gdzie kto chce i że są organizowane transporty do Polski. My oczywiście chcemy do Polski, do mojego braciszka.

Decydujemy się na powrót. Z Hameln dojeżdżamy wojskowym transportem samochodowym aż do Szczecina. Tu rejestrują nas jako repatriantów, wydają jakieś dokumenty na przejazd pociągiem i po 100 zł. Jedziemy do Warszawy. Nie będę opisywać, co tam zastałyśmy. Mojego wzruszenia również nie jestem wstanie opisać. Naszego mieszkania nie ma. Dowiadujemy się, że średni brat żyje. Był w Warszawie, szukał nas i zostawił adres. U rodziny na Pradze zatrzymujemy się na kilka dni. Matka niezwłocznie jedzie do Olina […]. Tam dowiaduje się, że zakład zlikwidowany, a dzieci zostały uznane za sieroty i oddane do sierocińca prowadzonego przez zakonnice. Matka jedzie tam natychmiast i tu wzruszenie nie do opisania, które można wyrazić tylko łzami. Jest! Żyje mój braciszek! Ujrzawszy matkę woła: „Moja mamuńka po mnie przyjechała – już nie jestem sierotką!”. Niestety najstarszy brat nie wrócił. Zginął w obozie koncentracyjnym w Neuengamme pod Hamburgiem. Okazało się, że z więzienia, do którego dostał się po próbie ucieczki został przewieziony do tego właśnie obozu. Średni brat, który był na robotach rolnych, nie mając gdzie wracać, osiedlił się na stały pobyt na Pomorzu Zachodnim. On właśnie stał się dla nas – rozbitków bez dachu nad głową – przystanią na pierwsze miesiące pobytu w Kraju.

Dziękujemy Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo za zgodę na publikację materiałów.

Powiązane hasła

”None

Skip to content