menu

Bielecka Julia – Wspomnienia z pracy na terenie obozu Dulag 121

Powiązane hasła

Bielecka Julia – Wspomnienia z pracy na terenie obozu Dulag 121

Julia Bielecka, ps. „Magdalena”, ur. 23 I 1900 r. w Dołkowcach na Białorusi, pruszkowianka, doktor medycyny. Od września do listopada 1939 roku pracowała jako lekarka w szpitalu polowym, zorganizowanym w blokach kolejowych na pruszkowskim Żbikowie. W czasie II wojny światowej służyła w Wojskowej Służbie Kobiet i pracowała jako lekarz w grodziskich i warszawskich szkołach. Z chwilą utworzenia obozu Dulag 121 zgłosiła się do pracy na jego terenie, gdzie pomagała więźniom jako lekarka obozowa od 8 sierpnia 1944 roku aż do momentu likwidacji obozu w styczniu 1945 roku. Swoje wspomnienia dotyczące przede wszystkim warunków i pracy na terenie obozu Dulag 121 spisała w lutym 1945 roku.

Wspomnienia

Wrzesień 1939

Od pierwszych dni września (6 czy 7) pochłonęła mnie praca w zorganizowanym wysiłkiem całego społeczeństwa miasta Pruszkowa szpitalu Czerwonego Krzyża dla rannych. Była to całkowita improwizacja. Szpital zorganizowano w świeżo wykończonych blokach mieszkalnych wybudowanych przez PKP dla pracowników kolei. Na wyposażenie składały się łóżka, pościel, bielizna, sprzęty zwożone i znoszone przez mieszkańców Pruszkowa, tak samo zaopatrzenie w żywność – od worków cukru, mąki, kaszy dostarczanych przez najbliższe sklepy, do konfitur, soków i domowych wypieków, znoszonych przez ofiarne gospodynie. Stanęłam do pracy w roli trochę samozwańczego komendanta – trudno, w tym momencie byłam jedynym lekarzem w zespole, który zgłosił się do pracy. Później dopiero zgłosił się pełnomocnik PCK, zaakceptował i zatwierdził mnie na tym stanowisku. Czy otrzymałam jakiś oficjalny papierek, nie pamiętam, ale raczej chyba nie i moja „nominacja” odbyła się raczej „po rodzinnemu”; wyglądało to mniej więcej tak: „To pani jest komendantem szpitala? Tak? To świetnie. Proszę więc nadal kierować szpitalem i proszę być ze mną w kontakcie”. Miły uśmiech , pożegnalny uścisk dłoni…

Zespół pracowników był bardzo różnorodny: 1 studentka V roku medycyny, 1 stary felczer (tytułowany „panem doktorem”), 2 czy 3 dyplomowane pielęgniarki, 2 uczennice liceum po kursie PDOK (Przysposobienie do obrony kraju – wchodzące w program I klasy liceum), gromadka ochotniczek po kilkutygodniowych kursach PCK lub też bez żadnych kursów, trochę… ludzkich hienek, które szukały własnej korzyści choćby tak niewielkiej jak żywienie się z rodziną kosztem szpitala. Około 10 września dołączyło do nas parę osób z rozbitego pociągu sanitarnego: lekarz por. dr  Edwin Wojciechowski, pielęgniarka (nazwiska nie pamiętam) i bodajże intendent pociągu. Przybycie dra Wojciechowskiego było dla mnie kolosalną ulgą: był wreszcie ktoś, z kim można było znaleźć wspólny język, podzielić odpowiedzialność. Wprawdzie jeżeli chodzi o „wspólny język”, to miałam koleżankę Fabiańską uroczą, niezawodną w każdej sytuacji, lojalną współpracowniczkę, ale przecież była jeszcze tak bardzo młodziutka.

Praca toczyła się jako tako. Błogosławiona praca całkowicie nie pozostawiała czasu na myślenie ogólne. Myśli krążyły tylko wokół takich zagadnień jak aprowizacja chorych, zdobywanie materiałów opatrunkowych i leków, itp. Z Niemcami mieliśmy na razie spokój. Przyjmowali nasze istnienie do wiadomości i nie wtrącali się do nas. Dopiero później, po kapitulacji Warszawy zaczęli nas nawiedzać, wydawać różne zarządzenia, próbowali nawet wtrącać się do leczenia. Usiłowali ustalić, ilu mamy na stanie chorych oficerów. My udawaliśmy na ten temat całkowitą niewiedzę. Naszych pacjentów uprzedziliśmy, że nie będziemy brali pod uwagę szarż i każdy będzie dla nas tylko panem X czy Y. Był przykry moment, kiedy Niemcy zażądali wypisania wszystkich oficerów nie będących obłożnie chorymi. Pełniący funkcję lekarza na oddziale, wspomniany na początku starszy pan, felczer, wypisał kilkunastu oficerów. Stało się podczas mojej nieobecności, gdy po 30-godzinnym dyżurze poszłam na kilka godzin do domu.

Gdy wróciłam do szpitala zastałam całą grupę wypisanych na dziedzińcu szpitalnym. Udało mi się zatrzymać paru. Pozostali unieśli się ambicją i poszli do oflagów. U tych, których zatrzymałam, wspólnie z dr. Wojciechowskim ustaliliśmy jakieś bardzo poważne rozpoznanie, dopasowało się temperaturę i przenieśliśmy ich pod bezpośrednią opiekę dr. Wojciechowskiego, gdzie już umierający ze strachu „starszy pan” nie mógł bruździć.

Później Niemcy żądali znowu wykazów wszystkich wojskowych i zabronili wypisywanie oficerów bez ich wiedzy. Zbędne chyba byłoby wyjaśniać, że zarządzenia tego nikt nie honorował, tzn. ani dr Wojciechowski ani ja – „starszy pan” w ogóle się nie liczył. Gdy za każdym razem inspekcja niemiecka ze zdumieniem stwierdzała zmniejszenie się stanu chorych, ja, wspomagana przez świetnie mówiącego po niemiecku dr. Wojciechowskiego, z niewzruszoną miną tłumaczyłam, że myślałam, że nie wolno wypisywać tylko wojskowych, a cywilni mogą być wypisywani bez zastrzeżeń. Na dowód wskazywałam kilkunastu bardzo ciężko rannych wojskowych, którzy pozostawali w szpitalu. Raz sytuacja była trochę „gorąca” w momencie, gdy trzech dobrze ubranych „cywilnych” panów szykowało się do opuszczenia szpitala (ubrania były dostarczone przez obywateli Pruszkowa), na teren weszli Niemcy. Nie wiem, kto szybko wepchnął owych trzech „cywilnych” pacjentów do pokoiku zajmowanego przez sprzątaczki i zamknął ich na klucz. Lekarz niemiecki zażądał otwarcia pokoju – osoba mająca klucz w kieszeni wyjaśniła, że sprzątaczka wyszła do miasta i zabrała klucz. Widać było, że Niemcy nie bardzo wierzą. Sytuację uratował synek sprzątaczki, który nagle rozdarł się głośnym wrzaskiem. Słysząc ten niezbity dowód prywatnego charakteru pokoju, Niemcy się wycofali.

W listopadzie nastąpiła likwidacja szpitala. Ciężko rannych przeniesiono do stałych szpitali. Materiały opatrunkowe i leki (a było tego sporo) wyniosło się do Szpitala Powiatowego pod osłoną nocy. (Niemcy, oczywiście, zażądali przekazania im wszystkiego). W szpitalu zostawiło się coś niecoś, by nie wyglądało zbyt kompromitująco i na tym skończyła się nasza praca.

Nastąpił czas usiłowań zorganizowania życia i pracy. W Warszawie nawiązałam kontakt ze szkołami, w których pracowałam przed 1 IX 1939 r. W lutym zgłosił się do mnie jeden z byłych pacjentów szpitala, przez niego nawiązałam kontakt z inż. Janem Dybowskim, który po zaprzysiężeniu wprowadził mnie do pracy konspiracyjnej. Inż. Dybowski został rozstrzelany przez Niemców 10 X 1942 r.

Popłynęły dni pracy pozornie jednakowe, podobne jeden do  drugiego: krycie lokali kontaktowych, praca łączniczki aż do wybuchu Powstania, a potem kilkumiesięczna praca w obozie pruszkowskim, osławionym „Dulag 121”.

I. Obóz

Obóz dla ewakuowanych z Warszawy mieścił się w Warsztatach Kolejowych (obecnie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego) w Pruszkowie.

Już w dniu 6 sierpnia przybyły pierwsze fale wypędzonej ludności z Warszawy. Stan ludzi był rozpaczliwy: sterroryzowani, wystraszeni, ze zgrozą zastygłą w oczach. Pierwsza przybyła Wola, następnie Ochota. Ludzi spędzano wielkimi gromadami do pustych sal fabrycznych pozbawionych jakichkolwiek urządzeń. Część lokowała się pod gołym niebem dookoła budynku. Ludność Pruszkowa ruszyła z pomocą. Zaczęto znosić, co kto mógł: chleb, kawę, zupę. Najbardziej cierpiały dzieci oraz starcy i chorzy. W parę dni później Delegatura RGO zorganizowała kuchnię na terenie obozu, na razie jednak akcja dożywiania szła żywiołowym zrywem. Warunki sanitarne były potworne: brak było wody, brak ustępów powodował zanieczyszczanie terenu dokoła budynków, a nawet i wewnątrz hal, gdyż w nocy często straż nie pozwalała wychodzić. Nieczystości płynęły po prostu po betonie.

Władze obozu w tych pierwszych dniach stanowiły: żandarmeria składająca się w znacznej części z Ukraińców i Urząd Pracy (Arbeitsant) z kierownikiem Pollandem na czele. Niektórym udawało się wyjść z obozu od razu w Pruszkowie (sprytniejsi, zasobniejsi w pieniądze), niektórych pociągami wysyłano do Łowicza i innych miast na terenie Generalnej Guberni (starych , chorych, kobiety z dziećmi), inne transporty kierowano do Niemiec do pracy lub do obozów koncentracyjnych. M.in. wiem o wysłanych dwóch transportach do Oświęcimia.

Od razu, prawie od pierwszej chwili na terenie obozu zaczęła działać polska służba zdrowia. Pomoc polegała na niesieniu pomocy doraźnej – opatrunki, leki pierwszej pomocy – przede wszystkim na wystawianiu zaświadczeń o chorobie. Zaświadczenia te, zwłaszcza jeżeli były poparte jakimś argumentem „rzeczowym”, jak pierścionek, zegarek czy pewna kwota pieniężna, były przez żandarmów honorowane, Czasem, jak to się zdarzyło mnie, żandarm groził „pani ne pyszit, bo pojedzie pani tam, gdzie jeszcze nie była” – jakoś nie przejęłam się tym zbytnio, tylko przeszłam wraz z pacjentami na drugą stronę budynku i tam dokończyłam pisania zaświadczenia, przestrzegając tylko pacjenta, by omijał tego żandarma.

W ogóle był chaos, który do pewnego stopnia sprzyjał nam. Właściwie żandarmów nic nie obchodziło, byle tylko mogli się obłowić. Stan taki trwał do 12 sierpnia, tj. do chwili objęcia władzy w obozie przez Wehrmacht. Komendantem obozu był płk. Sieber, człowiek już niemłody, o dość dużej kulturze. Był to stary żołnierz, służbista, ale daleki od germańskiego okrucieństwa. Do nas, Polaków, pracujących w obozie odnosił się dość przychylnie, traktując nas jako pożądanych pracowników. Dał temu wyraz w przemówieniu do nas wszystkich przy przejmowaniu obozu. Zwrócił się do pracowników służby zdrowia – lekarzy, pielęgniarek w sposób, który wzbudził niesłychane zdziwienie, powiedział m.in. – „w Warszawie walczy armia niemiecka z Armią Krajową, walczą żołnierze, ale najbardziej cierpi ludność cywilna: kobiety, dzieci – i o pomoc dla nich was proszę.”

Zdziwienie było tak wielkie, bo już nie było mowy o „polnische Banditen”. Z chwilą objęcia obozu przez Wehrmacht zapanować jaki taki ład. Z jednej strony było teraz trudniej wyprowadzać ludzi z obozu, bo każdy kto wychodził musiał mieć kartę zwolnienia z obozu, z drugiej jednak strony taka karta dawała pewne uczucie bezpieczeństwa przy poruszaniu się w terenie.

Każdy z lekarzy otrzymał przydział do określonej hali fabrycznej, gdzie zostały utworzone prowizoryczne ambulatoria i można było przyjmować chorych bez cudzysłowia i w cudzysłowie. Każdy z nas był kontrolowany przez lekarza niemieckiego. W hali nr 2 zorganizowano centralne ambulatorium, gdzie stale było czynnych kilku lekarzy Polaków i pielęgniarek. Tam też urzędowała niemiecka komisja lekarska. Z powodu wielkiego braku leków i środków opatrunkowych pomoc dla chorych była bardzo niewielka. Decydujący głos w sprawie zwolnienia z obozu, skierowanie do szpitala, względnie wyjazdu na tereny tzw. Guberni Generalnej należał do naczelnego lekarza obozu, którym był dr Koenig (w randze zdaje się kapitana). Lekarzom Polakom wolno było przedstawiać odpowiednie wnioski. Lekarze Niemcy, zwłaszcza wspomniany dr Koenig, odnosili się do naszych wniosków przeważnie przychylnie.

Złe warunki sanitarne obozu, poprzedzone warunkami w walczącej Warszawie oraz kilkudniowym nieraz pobytem na punktach zbornych, spowodowały wśród ewakuowanych szerzenie się czerwonki. Usiłowania nasze zmierzające do opanowania epidemii spotkały się z całkowitym poparciem komendy obozu i lekarzy niemieckich. Niemcy, jak zawsze, bardzo bali się wszelki chorób zakaźnych. Umożliwiono kierowanie chorych do najbliższych szpitali – gros chorych przyjął szpital dla nerwowo chorych w Tworkach – oraz wydano szereg zarządzeń celem poprawy warunków sanitarnych; w pierwszym rzędzie wybudowano przy halach ustępy, zapewniono dostateczną ilość wody. Ujęcie naszej pracy w pewne formy organizacyjne, przydziały do poszczególnych hal dawały nam lepszą orientację w naszych możliwościach pomocy ewakuowanym. Dość szybko każda z hal przybrała określony charakter: hala I, jakkolwiek jedna z najgorszych jeśli chodzi o warunki pobytu, była tą upragnioną przez wszystkich, stamtąd bowiem otwierała się droga do wolności: z hali I odchodziły pociągi w głąb kraju. Hala II była miejscem, gdzie ważyły się losy, gdyż tam urzędowała niemiecka komisja lekarska. Tylko oni mieli prawo napisać magiczne słowo: „Arbeitsunfähig” [niem. niezdolny do pracy – przyp. red.]. Hala III gromadziła przeważnie kolejarzy i tramwajarzy. Ci mogli wyjeżdżać do Rzeszy Niemieckiej do pracy wraz z rodzinami, obiecywano im normalne zatrudnienie. Nieliczni korzystali z tego – były to jednak tylko jednostki – przytłaczająca większość wolała szukać dróg uwolnienia się z obozu i pozostawała w kraju. Hale IV i V gromadziły wszystkich bez wyboru – stąd można było równie dobrze przejść na I, jak wyjechać na roboty do Niemiec. Hala VI była miejscem, gdzie gromadzono ludzi z góry już desygnowanych na wyjazd na roboty, a więc przede wszystkim ludzi młodych i w sile wieku. Wydobycie się stamtąd było najtrudniejsze, ale nie niemożliwe. Lekarzem niemiecki tej hali był dr Werner. Do rozpoznań lekarzy-Polaków odnosił się nieufnie i nieżyczliwie, często złośliwie rozdzielał rodziny – jeżeli zwolnił matkę – to wysłał na roboty córkę i vice versa – czasem jednak przychylał się do próśb zupełnie prywatnych, zwłaszcza jeżeli osoba prosząca była młoda i ładna; były to jednak tylko sporadyczne wypadki – tysiące wyjeżdżały. Do końca września przez halę VI przeszło ponad 12 000 ludzi młodych, a czasem bardzo młodych, jeśli np. chłopiec 14-letni miał nieszczęście wyglądać na 18.

Gdy chodziło o skierowanie do najbliższych szpitali, a więc do Pruszkowa czy Grodziska czy też utworzonych doraźnie szpitali w Podkowie Leśnej czy Milanówku lub Komorowie, ostatnie słowo należało już nawet nie do naczelnego lekarza obozu, ale do władz policyjnych. Panem życia i śmierci ewakuowanych a i nas wszystkich był komendant SS, który często skreślał z list już zatwierdzonych przez naczelnego lekarza obozu bądź też odrzucał całe listy. Na tym tle powstawały kilkakrotnie konflikty pomiędzy naczelnym lekarzem dr Koenigiem a właśnie SS czyli tzw. „zielonym wagonem” – nazwa powstała od miejsca urzędowania tych władz.

Jedną z trudnych do rozwiązania, zwłaszcza w okresie początkowym, bolączek była sprawa organizacji. Pomimo wielkich wysiłków ze strony RGO z powodu olbrzymiej ilości ewakuowanych, pozbawionych najelementarniejszych przyborów do jedzenia jak miski, garnczki czy kubki, nie było możliwości dokładnego obdzielenia wszystkich. Chorzy, słabi często nie mogąc się docisnąć, posiłków nie otrzymywali – panowało wszechwładne prawo pięści. Wprawdzie Siostry Samarytanki i wiele innych osób robiły bardzo wiele, by temu zaradzić: znosiły, co kto mógł: kubeczki, miski, nawet puszki po konserwach, fabryka fajansów w Pruszkowie też dała pewną ilość kubków – trochę to pomogło, ale przybywały nowe transporty, a z nimi nowe, a właściwie wciąż te same kłopoty.

Bardzo przykro dawał się odczuć brak oficjalnego autorytetu Polskiego Czerwonego Krzyża – jako ograniczony w prawach i działalności do minimum przez okupantów, nie mógł działać jawnie. Skutek tego był taki, że po obozie kręciły się tłumy osób z opaskami Czerwonego Krzyża, ale niestety, zdarzały się wśród nich osoby niepowołane, co wyrządziło olbrzymią, niepowetowaną szkodę szeregowi osób ofiarnych, pracujących z całym poświęceniem, wielokrotnie z narażeniem własnej wolności, a nawet życia.

Tak w ogólnych zarysach przedstawiały się warunki w obozie Dulag 121. Jest to jednak tylko lekkie podmalowanie tła, na którym co dzień działy się tysiące tragedii. Trudno w krótkim szkicu dać choćby przybliżony obraz męki tych niezliczonych tysięcy, które przepłynęły przez obóz w okresie od 6 sierpnia do października 1944… (przez Pruszków przeszło 650 tysięcy ludzi). Jedynie chyba film nakręcony dzień po dniu mógłby dać pełny obraz. Słowa są zbyt słabe, zbyt blade.

II. Transporty

Transporty przybywały przeważnie wieczorem lub bardzo wcześnie rano. Pociągi zatrzymywały się w pobliżu 14. bramy, tu zostawały wyładowywane. Po wejściu przez bramę na teren obozu zaczynało się „sortowanie” ludzkiego materiału i tu się rozgrywały tragedie: rozdzielano rodziny, pozostawiając często matki z niemowlętami, zabierając mężów, starsze dzieci. Brutalność niemiecka święciła tu pełny triumf. Nie pomagały żadne przedstawienia, żadne prośby choćby o chwilę zwłoki, by rodzina mogła rozdzielić tę odrobinę dobytku, jaką uniosła ze sobą. Brutalny wrzask, pchnięcie, często kopnięcie i kobieta z dziećmi pozostawała bez odrobiny żywności, bez grosza, bez kawałka bielizny czy odzieży lub też członek rodziny przeznaczony na wyjazd do Niemiec wyjeżdżał nie mając ze sobą dosłownie nic. Później zaprzestano tej metody – „sortowanie” odbywało się wewnątrz hal. Nowoprzybyli byli kierowani do hali V jako największej, następnie rozprowadzani do poszczególnych hal. Pobyt w obozie trwał różnie – od 2 dni do 2 tygodni. Najszybciej wyjeżdżali ci, który byli kierowani na roboty. Pozostali zależnie od tego jak szybko mógł być dostarczony tabor kolejowy. Transporty, nawet te najszczęśliwsze, kierowane do Łowicza, Kielc, Opoczna, Częstochowy, Piotrkowa itp. odbywały się w warunkach urągających wszelkiemu pojęciu o ludzkim traktowaniu, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że byli tam kierowani zasadniczo ludzie chorzy, kobiety ciężarne oraz kobiety z dziećmi. Podróż odbywała się w otwartych wagonach towarowych. Jeszcze w sierpniu i pierwszej połowie września nie było może tak tragicznie, ale przecież szła jesień, zimne noce, deszcze… podróż stawała się prawdziwą gehenną. Najgorsze były transporty robocze, zwłaszcza w początkowej fazie obozu zanim wieści o obozie w Pruszkowie Dulag 121 nie rozległy się szerokim echem po świecie. Początkowo transporty odbywały się w wagonach zaplombowanych, nie pozwalano nikomu podejść z wodą czy żywnością. Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z potworności tych warunków, gdyż z całym cynizmem dyskutowali, jaki też procent dojedzie żywych.

Przy załadowywaniu transportów specjalną dzikością i okrucieństwem odznaczał się inspektor Kretschmer. Niski, drobny, o bladej twarzy wykrzywionej jakimś nerwowym grymasem, rzucał się pomiędzy ludzi, popychając, bijąc, kopiąc. Najlżejszy protest ze strony lekarzy, gdy dosłownie z rąk wyrywał ludzi chorych, wywoływał u niego atak furii. Gdy miał wysłać transport roboczy, wpadał do ambulatoriów i grożąc rewolwerem zabraniał przyjmowania chorych.

Warunki oczekiwania na wyjazd na teren tzw. Guberni Generalnej również były bardzo ciężkie. Wszyscy gromadzili się w hali I, która, choć bardzo duża, nie była w stanie pomieścić wszystkich, tak  że znaczna część oczekiwała 2 i 3 dni pod gołym niebem.

III. Ludzie z Warszawy

Pierwsze przybyły dzielnice Wola i Ochota. Przybyły w tym czasie, gdy każdy był „der polnische Bandit”, gdy „odwet” był oddany w ręce Ukraińców i mętów z ROA (Russkaja Oswoboditielnaja Armia) [właśc. RONA – Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia – przyp. red.]. Ludzie ci przynosili w oczach zastygłą grozę, zdawało się, że widzi się w ich źrenicach odbite blaski pożarów i krew pomordowanych, że uszy tych ludzi nigdy już nie potrafią wchłonąć innych dźwięków jak jęk mordowanych mężczyzn, kobiet i dzieci, jak krzyk rozpaczy gwałconych dziewcząt…

Potem przybywały inne dzielnice – Stare Miasto, Powiśle, Mokotów, Żoliborz, Śródmieście. Im później przybywała jaka dzielnica, im cięższe walki przeżyła ludność, tym gorszy był stan fizyczny, ale od żadnej z grup nie szedł taki poziom grozy jak od tych pierwszych, a może to my stopniowo stępieliśmy?

IV. Odwiedziny Delegata Międzynarodowego Czerwonego Krzyża

Wieści o gehennie ludności Warszawy echem odbiły się w całym świecie. Posypały się interpelacje państw neutralnych. Pruszków był na ustach całej Europy.

Pierwszą oznaką, że wrzawa, która powstała dookoła obozu nie była bezskuteczna, było pewne złagodzenie kursu. Zaprzestano bezmyślnego rozdzielnia rodzin, ukrócono dzikie wyskoki niektórych nadgorliwców. Około 10 września rozeszła się wiadomość, że przyjeżdża Delegat Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z Genewy. W obozie zapanowało niezwykłe ożywienie. Opróżniano hale, transporty odchodziły jeden za drugim, transporty z Warszawy zostały wstrzymane. Zaczęło się gwałtowne sprzątanie, czyszczenie hal, nastrój zapanował wyczekująco odświętny. Gdy wreszcie oczekiwany gość przyjechał, zastał w obozie niewielką grupę ludzi, pokazano mu gromadkę dzieci, które pod opieką zakonnicy szykowały się do opuszczenia obozu, pociąg złożony z pullmanów oczekujący na szczęśliwców, których miał zawieźć gdzieś do spokojniejszego zakątka na terenie Generalnej Guberni z dala od huku armat, łun nad Warszawą i jęku ginących, pokazano kuchnię, którą zawsze i każdemu można było pokazać no i na tym koniec. Po zwiedzeniu obozu odbywała się konferencja, na której ostro i energicznie wystąpiła dr Oszkielowa, opowiedziała o tym, co się działo przy transportach, o tym jak się kieruje ludzi chorych do pracy… Nie byłam obecna na tej konferencji, przebieg jej znam tylko z relacji osób, które brały w niej udział. Wystąpienie dr Oszkielowej, bardzo odważne, miało ten skutek, że zanim jeszcze samochód Delegata opuścił teren obozu, dr Oszkielowa została aresztowana. Została wprawdzie bardzo szybko zwolniona – zdaje się jeszcze tego samego dnia – pozbawiona tylko prawa wstępu do obozu, pomimo to aresztowanie jej padło na wszystkich mroźnym cieniem. Innych widocznych skutków wizyta za sobą nie pociągnęła. Po staremu przychodziły transporty, po staremu inspektorzy Arbeitsamtu rzucali się zachłannie na siłę roboczą.

Prawda, w kilka tygodni później przysłano transport odzieży, a przede wszystkim ciepłych jesionek, w które można było zaopatrzyć ludzi, którzy często mieli na sobie tylko letnią odzież. Oczywiście trzeba było wiele wysiłku ze strony pracowników RGO i pracowników obozu, by nie dopuścić do rozdrapania przez hieny i hienki przysłanej odzieży i by dostała się ona najbardziej potrzebującym.

V. Personel obozu

Początkowo personel sanitarny obozu składał się z miejscowych lekarzy i sanitariuszek-ochotniczek. Kwalifikowanych pielęgniarek było bardzo mało. Pielęgniarki i sanitariuszki podlegały mianowanej przez niemiecką komendę obozu starszej pielęgniarce (Oberschweister) Alicji Tyszkiewicz, w owym czasie siostrze  ze zgromadzenia Szarych Urszulanek z Milanówka. Nie znaliśmy jej zupełnie, ale postawa jej nie wzbudzała w nikim zaufania. Czy słusznie – nie wiem. W każdy razie wszyscy, z bardzo nielicznymi wyjątkami, unikaliśmy z nią kontaktów. W pewnym momencie pojawiła się na terenie obozu lekarka, dr Kiełbasińska, również ani znana komukolwiek bliżej ani też nie darzona przez nikogo zaufaniem. W miarę przybywania ewakuowanych z Warszawy zaczęli przybywać lekarze, których się wyławiało od razu i wciągało do pracy w obozie; dawało im to pewne prerogatywy: przede wszystkim chroniło przed wywiezieniem do Niemiec, dawało możność uratowania najbliższej rodziny – rodziny lekarskie grupowano razem i lokowano w pobliskich miejscowościach – najwięcej w Podkowie Leśnej i w Milanówku, wreszcie samemu lekarzowi dawało zaświadczenie zapewniające swobodne poruszanie się najpierw na terenie obozu, a później już i poza terenem. Część lekarzy, po otrzymaniu przepustki poza obóz, już nie wracała, pozostała jednak grupa trzydziestu paru osób, która pracowała aż do zakończenia ewakuacji. Wielu spośród lekarzy zapisało się we wdzięcznej pamięci tych, którzy przeszli przez obóz. Trudno byłoby zapomnieć dr Grzegorczykową zawsze czynną w ambulatorium głównym w hali nr II czy w dzień, czy w nocy śpieszącą z pomocą chorym, czy też siostry Werę Sipowicz i Helenę Rogacką stale z nią współpracujące, dr. Rutkowskiego zawsze obecnego tam, gdzie trzeba było kogoś ratować, dr Cikowską czy Henryka Falęckiego pracującego w hali VII (w pewnym okresie ranni z AK).

Wszyscy, którzy się z nią zetknęli, pamiętają Zulkę Dreszerową [właśc. Kazimierę „Zulę” Drescher – przyp. red.], urzędującą stale przy komisji niemieckiej, gdzie dzięki świetnej znajomości języka niemieckiego i osobistemu czarowi mogła wiele zdziałać. Niestety, dość szybko została rozszyfrowana, ktoś doniósł o jej powiązaniach z AK i została wywieziona do Ravensbrück [właśc. do Auschwitz – przyp. red.]. Równocześnie z nią została wywieziona p. Urbańska – również pod tym samym zarzutem (p. Urbańska również pracowała przy Komisji). Dreszerowa przetrwała – mieszka obecnie w Szczecinie, o losach Urbańskiej nie wiem nic. Ciśnie się na pamięć tyle nazwisk, tyle twarzy przesuwa się przed oczami… Wielu nazwisk nie znałam, zresztą w owym czasie lepiej było ich nie znać.

Po jakim takim unormowaniu się pracy, do wszystkich hal zostali przydzieleni lekarze Niemcy, których zadaniem było kontrolowanie pracy lekarzy Polaków. Chodziło oczywiście tylko o kwalifikowanie zdolności do pracy, bo troskę o zdrowie pozostawiono sanitariatowi polskiemu, który robił co mógł, ale mógł bardzo mało. Obecność takiego lekarza raczej ułatwiała pracę, gdyż już nie było potrzeby odwoływania się do lekarza naczelnego o zatwierdzenie diagnozy. Jedynie w razie konieczności skierowania do szpitala, sprawa przechodziła przez ręce dr Koeniga. Ustosunkowanie się do nas lekarzy niemieckich było na ogół raczej poprawne. Często zdawali sobie sprawę, że nasze diagnozy, były mówiąc delikatnie, naciągnięte – byli przecież lekarzami – pomimo to przeważnie je zatwierdzali. „Ich bin doch kein Idiot” [niem. „nie jestem idiotą”] powiedział podobno w przystępie szczerości dr Koenig. Czasem osiągało się sukces tupetem i pewnością siebie. Pamiętam jedno przejście ze wspomnianym już dr. Wernerem. Pracowałam wtedy w hali IV, był tam moim bezpośrednim przełożonym, byłam stale przygotowana na wyskoki jego humorów. Pewnego dnia zgłosił się do mnie w ambulatorium młody człowiek. Ktoś podał mu moje nazwisko – podchodząc, od razu zapytał, czy mówi z dr Bielecką. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie, bo świadczyło to o tym, że musi jak najprędzej wydostać się z obozu. Krótka rozmowa upewniła mnie, że istotnie powinien był znaleźć się możliwie szybko poza obozem. Zaczęłam go badać, przeprowadzać wywiad lekarski, oczywiście w ten sposób, by w pytaniach od razu sugerować odpowiedź. Patrzył nieco zdziwiony, bo zorientował się, że sugeruję mu objawy gruźlicy, posłusznie jednak odpowiadał tak jak chciałam. Wpisałam nazwisko na listę, rozpoznanie „gruźlica” i czekaliśmy wszyscy na Wernera. Zjawił się w towarzystwie tłumacza. Ledwo rzucił okiem na listę i na pacjenta, wybuchnął śmiechem – „Lungentuberculoze? Aber, das ist ein guter Spass!” [niem. „Gruźlica płuc? Ale to jest dobry żart!”] – Opanowałam się i zapytałam o powód tej wesołości. Tłumacz zaczął wyjaśniać, że wygląd pacjenta nawet nie dopuszcza myśli o gruźlicy. Teraz przyszła kolej na moje zdumienie, że dr Werner widocznie nawet z literatury nie zna przypadków gruźlicy o przebiegu tak szybkim, że zgon następuje przy kwitnącym wyglądzie chorego. Zaczęłam podawać stwierdzone objawy, a wreszcie podałam Wernerowi słuchawkę proponując, by sprawdził. Jakiś głos wewnętrzny podpowiedział mi, że on nie będzie mnie kontrolował – był znacznie młodszy ode mnie. Zmieszał się, odsunął słuchawkę, podpisał całą listę i wśród ukłonów i przeprosin wycofał się. Wyczerpała mnie ta scena; zakręciło mi się trochę w głowie. Otrzeźwił mnie dopiero zachwycony szept mojego gruźlika – „Ależ pani by grała w pokera!”. Podobnych epizodów było więcej; ten mi specjalnie utkwił w pamięci, był może jaskrawszy od innych.

Dobrze zapisał się w naszej pamięci lekarz Rosjanin, jeniec, dr Anikiejew. Pojawienie się jego na terenie naszej pracy obozowej, było jakąś niezrozumiała grą niemiecką, grą, która się zresztą Niemcom nie udała.

W okresie nasilenia epidemii czerwonki, skoro obawa rozszerzania się epidemii na cały obóz, a w konsekwencji na wojsko, została przez nas rozdmuchana i każde zaburzenie żołądkowe było podciągane pod czerwonkę, co zapewniało choremu skierowanie do szpitala (głównym „odbiorcą” był szpital psychiatryczny w Tworkach), skoro więc kartki z diagnozą „Ruhr” [niem. czerwonka – przyp. red.] albo „Ruhrverdacht” [niem. podejrzenie czerwonki – przyp. red.] zaczęły się zatrważająco mnożyć – utworzono oddział obserwacyjny w hali II b. Na czele tego oddziału stanął właśnie wspomniany dr Anikiejew, jeniec wojenny. Początkowo kierowano tam tylko podejrzanych o czerwonkę, później też z innymi rozpoznaniami, gdy nie chciano nam wierzyć, a nie wypadało otwarcie rozpoznania zakwestionować. Wytworzyła się więc sytuacja taka, że instancją kontrolną, niejako nadrzędną, został Rosjanin – jeniec. Trudno odgadnąć czym się kierowało dowództwo obozu – czy chodziło o podkreślenie nieufności do nas, czy liczono na to, że pomiędzy Polakami i Rosjanami nie dojdzie do porozumienie – dość, że zarządzenie zostało wydane i hala II b rozpoczęła pracę.

Od pierwszego dnia została nawiązana łączność i współpraca między nami i Rosjanami. Pierwszy pomost rzuciła moja bardzo dobra znajomość rosyjskiego, a następnie zapewnienie im stałych posiłków z kuchni RGO. Hala II b w krótkim czasie stała się bezpieczną przystanią, do której kierowano wszystkich, kogo chciało się uratować, a nie można było tego zrobić bezpośrednio. Poza doktorem Anikiejewem byli tam jeszcze inni lekarze: dr Szajtanow, dr Buczinow, dr Pisariew – wszyscy ustosunkowani dość życzliwie. Jeżeli chodzi jednak o ścisłą współpracę, to byli wciągnięci tylko dr Anikiejew i jego adiutant, student medycyny, Sasza Baranow, który często pełnił funkcję łącznika, gdy nie chcieliśmy zbytnio afiszować się bezpośrednimi rozmowami z Anikiejewem. Chodziło zresztą o bezpieczeństwo obu stron.

Gdy się próbuje podsumować pracę całej Służby Zdrowia na terenie obozu, musi się ją określić raczej jako pracę polityczną, jak najściślej związaną z Ruchem Oporu, a w znacznie mniejszym stopniu jako pracę ściśle sanitarną. Głównym naszym celem było wyrwanie z rąk niemieckich jak największej liczby ludzi, stąd uwaga nasza była skierowana przede wszystkim na ludzi młodych i zdrowych. Taką była praca lekarzy, taką praca sanitariuszek.

Sanitariuszki… Nie wszystkie, niestety, zapisały się ładnie w tej pracy. Były, niestety, i takie, które kompromitowały znak Czerwonego Krzyża, ale znacznie więcej było takich, które pozostawiły świetlane wspomnienie u wszystkich. Jak w filmie przesuwają się w pamięci postacie s. Wery Sipowicz, s. Heleny Rogackiej z hali II, niezmordowanej w niesieniu pomocy s. Władysławy Glińskiej z hali I, Wiesi Kosińskiej, Basi Fiałkowskiej i całej gromady innych, których nazwisk nie znałam, sanitariuszki-ochotniczki, które niosły pomoc we wszelkiej formie, a przede wszystkim w wydobywaniu ludzi z obozu. Ryzykowały same, oddając swoje przepustki i fartuchy innym i czekając w obozie na zwrot przez kogoś umówionego z zewnątrz. Ryzyko było duże, ale wtedy nie było czasu na myślenie o ewentualnych konsekwencjach. Jeżeli nie było innych możliwości wydobycia kogoś z obozu, pozostawała jeszcze gra na zwłokę tj. zatrudnienie w obozie w charakterze sanitariuszki, sanitariusza, noszowego, wreszcie jednego z niezliczonych pomocników kierowników hal. Na te funkcje dostawali się ludzie przeróżnych zawodów: adwokaci, inżynierowie, aktorzy, robotnicy. Poza tym była jeszcze kuchnia i stajnia. Kuchnia była schronieniem na dłuższą metę, do stajni natomiast kierowało się ludzi, których trzeba było szybko wyprowadzić z obozu. Stajnią i sprawami wyprowadzania ludzi tą drogą kierował p. Gawdzik. Nie można pominąć milczeniem pracy duszpasterskiej ojców Pallotynów. Kapelani obozowi (Niemcy – na szczęście – nie stawiali w tym względzie przeszkód) czynni byli dzień i noc. Wszędzie i o każdej porze można było spotkać o. Bartkowiaka czy o. Jaworowskiego bazylianina, niosących pociechę, udzielających sakramentów. Odbywały się chrzty, a raz nawet odbył się w hali IV ślub dwojga młodych, którzy nie chcieli być rozdzieleni przy wyjeździe do Niemiec na roboty.

Mniej więcej w drugiej połowie października skończyła się ewakuacja ludności cywilnej z Warszawy.  Przybywały już tylko nieliczne grupy, ewakuowano szpitale…

1 listopada dowództwo obozu podziękowało wszystkim za pracę. Zatrzymano trzech lekarzy i czternaście sanitariuszek, zredukowano personel kuchni, w stajni zostało tylko parę osób. Obóz zatracił swój poprzedni charakter. Wprawdzie przybywały nowe transporty, ale te pochodziły nie z ewakuacji Warszawy lecz z łapanek, które urządzano co pewien czas na terenach podwarszawskich jak Grodzisk, Milanówek, Podkowa Leśna, Komorów, Piaseczno, Jeziorna, Konstancin – słowem wszędzie, gdzie próbowali znaleźć schronienie nieszczęśni warszawiacy. W tym okresie zlikwidowano wszystkie prawie hale. Została tylko hala VII otoczona drutem, z posterunkiem przed bramą. Nie było już wtedy dra Koeniga. Zastąpił go dr Weigel. Był to młody lekarz ustosunkowany do nas życzliwie. We wszystkich sporach z inspektorami Arbeitsamtu, zwłaszcza z najgorszym z nich, Kretschmerem brał zawsze zdecydowanie naszą stronę tak dalece, że walczył o to, by lekarze Polacy mieli prawo orzekania o niezdolności do pracy bez odwoływania się do lekarza niemieckiego. Nie było wypadku, by wystąpił contra nam. Pamiętam jeden wypadek. Do obozu przywieziono młodą dziewczynę, pracownicę jakiejś niemieckiej firmy. Dziewczyna miała nieszczęście narażenia się czymś swoim przełożonym. Gestapo przywiozło ją do obozu. Dalszym etapem miał być obóz koncentracyjny. Chodziło tylko o stwierdzenie stanu jej zdrowia. Żaliła się na bóle w jamie brzusznej. Badałam ją. Stwierdziłam zapalenie wyrostka robaczkowego. Do dziś nie wiem, czy to było istotnie zapalenie wyrostka robaczkowego czy też świetnie wyreżyserowana choroba. W tym wypadku musiał rozstrzygnąć Weigel. Bez chwili wahania potwierdził moje rozpoznanie: dziewczynę skierowano do szpitala. Nie wiem o dalszych jej losach, ale chyba szpital w taki czy inny sposób jej pomógł.

W tym okresie wielu ludzi zawdzięczało wolność kierownikowi hali VII Stefanowi Szymańskiemu, który zawsze umiał przeprowadzić wszystko co chciał z inspektorami i z „zielonym wagonem”. Lało się morze wódki, wypalało setki cygar, ale ludzi się uwalniało.

Niestety, w momencie przekazywania obozu przez obersta Siebera nowemu dowództwu Szymański został aresztowany pod zarzutem „sabotażu”, jak głosiła wersja oficjalna. Z nim razem został aresztowany dr Henryk Falęcki, panie  Karczewska i Strawczyńska (żona Szymańskiego) oraz kilka innych osób, które po kilku dniach zostały zwolnione. O tamtej czwórce mówiło się po prostu „diese Judem” [niem. „Ci Żydzi”]. Obie panie później wyszły (po ucieczce Niemców), Szymańskiego i Falęckiego rozstrzelano. [Rozstrzelana została również żona Stefana Szymańskiego, Natalia – przyp. red.]

Po objęciu władzy przez nowego komendanta obóz ostatecznie zmienił charakter, stając się punktem zbornym dla łapanek. Ludzi zatrzymywanych zabierano do kopania rowów przeciwczołgowych i innych robót. Władzę przejął właśnie Arbeitsamt, wojsko dawało tylko ochronę. Inspektorzy pełniący służbę w obozie, Geisaler i Kneller nie odznaczali się dzikością ani okrucieństwem, jak np. poprzednio Kretschmer – raczej można było spotkać się z ich strony z zupełnie ludzkimi odruchami, a w ogóle byli to ludzie zmęczeni, którzy mieli już całkowicie dość wszystkiego. Bądź co bądź był to już grudzień 1944. W każdym razie z nimi można się było jakoś dogadać, trafić jakimś logicznym argumentem w przeciwieństwie do kierownika pruszkowskiego Arbeitsamtu, Pollanda, który, gdy mu perswadowałam, że człowiek przeszło 60-letni, dotknięty ciężkim reumatyzmem, nie nadaje się do kopania rowów, śmiał się tylko – „soll nicht laufen” [niem. „nie powinien biegać” – przyp. red.] – mówił. Przez tamtych inspektorów diagnozy lekarskie były zawsze respektowane.

Obóz zlikwidował się sam 16 stycznia, gdy Niemcy uciekali w popłochu. Jeszcze 10 stycznia w obozie było 700 ludzi, pochodzących z łapanek na dworcach kolejowych. Pretekstem do zatrzymania tych ludzi było nieposiadanie przez nich przepustek – ogłoszenie o przepustkach ukazało się 12 stycznia 1945 r. z mocą obowiązującą od 10 stycznia 1945 r.

Po raz ostatni byłam w obozie 13 stycznia. Zastałam tam wtedy kilka sanitariuszek i kilkunastu rannych i chorych żołnierzy czy partyzantów radzieckich. Czynna była jeszcze kuchnia.

Pisałam w lutym 1945 r.

 

 

 

 

Powiązane hasła

Skip to content