menu

Bienias Barbara – „Powstanie zadecydowało o późniejszym życiu”

Bienias Barbara – „Powstanie zadecydowało o późniejszym życiu”

Barbara Bienias z d. Łukasik, ur. w 1929 roku, została wypędzona z Warszawy w pierwszej połowie sierpnia 1944 roku. Po przejściu przez punkt zborny na Zieleniaku została przewieziona do obozu Dulag 121, skąd wysłano ją transportem przejeżdżającym przez Skierniewice. Tam, dzięki pomocy kolejarza oraz sanitariuszek, została wyprowadzona z pociągu i zamieszkała u wujostwa, państwa Mazur, gdzie doczekała końca wojny. Jej matka, Kamila Łukasik, oraz starsza siostra Hanna, sanitariuszki AK, pozostały w stolicy do końca Powstania Warszawskiego, po czym zostały osadzone w obozie Oberlangen. Rozmowa z Panią Barbarą Łukasik została przeprowadzona w 2020 roku.

Nazywam się Barbara Bienias z domu Łukasik. Urodziłam się w 1929 roku.

Czy zapamiętała Pani wybuch II wojny światowej?

Tak, oczywiście. Jak wojna wybuchła miałam 9 lat, więc już dużo można pamiętać.

Proszę opisać ten moment. Zaraz dojdziemy do czasu Powstania Warszawskiego, ale najpierw porozmawiajmy o okresie okupacji.

Myśmy bardzo blisko byli z rodziną brata mojej mamy. Tam była ciocia, wujek i chłopiec, Andrzej. Także było nas dwoje dzieci. Myśmy byli razem ewakuowani z Warszawy. Ojcowie byli w wojsku. Bardzo wcześnie ewakuowali nas na wschód Polski, także ja w Warszawie we wrześniu byłam krótko, ale jednak doświadczyłam nalotów. Strasznie to przeżywałam, bo myśmy wszyscy musieli zbiegać do piwnic. Różni ludzie opowiadali, że tu zasypało kogoś, tam ktoś stracił życie pod gruzami. Mnie to przerażało. To bardzo dobrze zapamiętałam. Ale już 4 czy 5 września byliśmy w drodze na wschód. Po drodze nasz transport był ostrzeliwany przez Niemców, mimo że były w nim gównie dzieci i kobiety. Podczas nalotów my wybiegaliśmy z wagonów i chowaliśmy się w rowach. Było widać, że to kobiety i dzieci, a nie żadne wojsko, ale mimo to, oni strzelali. W bardzo krótkim czasie dojechaliśmy do Ostroga nad Horyniem [miasto leżące na terenie dzisiejszej Ukrainy – przyp. red.]. Tam byliśmy w koszarach polskich i przypominam sobie, jak nad głową widziałam samoloty polskie, które rozpoznawałam, walczące z samolotami jakimiś obcymi, których nie rozpoznawałam. W nocy słyszeliśmy huk jadących po bruku tanków – to był 17 września. Dzień po tym musieliśmy już opuścić koszary.

Zapamiętałam też scenę, która wydarzyła się parę dni później. Przez miasteczko byli gnani żołnierze polscy, przypuszczam, że oficerowie. Mieli pozrywane wszystkie odznaki, stopnie wojskowe i szli z opuszczonymi głowami. Nikt nie pytał się, co i jak. Ja też, mimo że dziecko, nie zadawałam żadnych pytań. Człowiek w takich momentach rozumie, i ja też rozumiałam dużo. My byśmy na pewno skończyli w Rosji, na Syberii, czy w jakimś Kazachstanie, tylko że mój ojciec i wuj uciekli z niewoli. [Ojciec Pani Barbary, Jan Łukasik, walczył pod Brześciem, gdzie został pojmany do niewoli – przyp. red.]. Niemcy zgarnęli bardzo wielu. Wszystko działo się w ogólnym takim chaosie, i dzięki temu czasami takie ucieczki były możliwe. Obaj uciekli i wrócili do Warszawy. Wujek w jakiś sposób dowiedział się, gdzie my byliśmy, w jakim mieście. I przez, trudno powiedzieć czy zieloną granicę – ale to już była ustanowiona granica między terytorium, które zagarnęły Niemcy, a rosyjskim terytorium – wujek przez tą granicę się przedarł, dojechał do miejsca, gdzie byliśmy i nas odnalazł. My znajdowaliśmy się wówczas pod opieką braci, chyba kapucynów, w opactwie, które tam było. Wujek natychmiast nas spakował. Ciocia miała poważne problemy z krzyżem i leżała w łóżku. Razem z pościelą ją zgarnęli na wóz wynajęty u chłopa. W ten sposób do granicy dojechaliśmy i potem szliśmy na piechotę jeszcze do następnej stacji. Ktoś szczęśliwie ofiarował nam nocleg, a potem już dojechaliśmy do Warszawy. Także resztę okupacji przeżyliśmy już w Warszawie.

Jak zapamiętała Pani te lata okupacji? Czym się zajmowali rodzice? Co Pani wtedy robiła?

Bardzo dobrze zapamiętałam. To było oczywiste, że myśmy słyszeli, wiedzieli, co to jest Oświęcim. Dowiadywaliśmy się dużo, oczywiście z prasy podziemnej – ja jej nie czytałam osobiście, tylko w domu się mówiło. Także wiadomo było, gdzie są rozstrzeliwania, gdzie są obozy koncentracyjne. Pamiętałam nazwy wielu obozów. No i oczywiście wiedzieliśmy, co się działo na zewnątrz. Ale jednocześnie był jakiś taki, jeszcze szczęśliwie, dom, w którym myśmy prowadzili życie w miarę normalne, o tyle, że nie głodowaliśmy i był dach nad głową. Było trudno, ale byliśmy wszyscy razem. Aż do 1942 roku. Wtedy zginął mój ojciec. Od bomby, która była rosyjską bombą. Mama była dentystką, wiec ona wtedy podjęła pracę zawodową bardziej intensywnie i myśmy mieli takie względnie możliwe warunki. Ale jeśli chodzi o rozrywki czy jakieś życie takie towarzyskie, no to było bardzo ograniczone. Szkoły były oczywiście zamknięte. Tylko powszechna szkoła była dostępna dla Polaków. Jednak Niemcy zostawili konserwatorium. Siostra moja studiowała muzykę, fortepian i mogła dalej się uczyć, ale to był zupełny wyjątek, że oni tolerowali muzykę.

A czy Pani w tamtym czasie chodziła do szkoły?

Ja w tamtym czasie chodziłam do powszechnej szkoły, więc nie było jeszcze problemu. Siostra była już na tzw. kompletach. To była nazwa takiego konspiracyjnego nauczania, uczenie po domach prywatnych, gdzie odbywały się lekcje. Nauczyciele przyjeżdżali, a dziewczęta, czy chłopcy przychodzili tam w małych grupkach. To były takie typowe komplety konspiracyjne.

Gdzie Pani wtedy mieszkała? W jakiej dzielnicy? Czy zapamiętała Pani adres?

Tak, tak. Sosnowa 1 mieszkania 19. Sosnowa istnieje w dalszym ciągu, maleńki kawałek ulicy w Warszawie. Nigdy tam nie byłam, ale z mapy wiem, że jest.

W tym miejscu, gdzie wówczas była?

Tak. To jest Centrum Warszawy, przy Dworcu Centralnym. Dokładnie, jak  wymierzyłam, to było tam, gdzie są te Złote Tarasy. To było centrum, ale powiedzmy, nie takie eleganckie. W zupełnie innym charakterze.

I tam też mieszkała Pani, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie?

Do wybuchu mieszkaliśmy w tym miejscu, tak. W tym domu mieszkano do końca powstania. Ale co się stało. Mama moja nie dostała informacji o wybuchu powstania, nie znała dokładnej daty i godziny rozpoczęcia.

Ale spodziewała się, że wybuchnie?

Tak, oczywiście, bo to było wyczuwalne. Ale nie znała terminu i w zupełnie tragiczny sposób wysłała nas obydwie w różne części Warszawy z różnymi poleceniami. Wtedy bardzo często odbywał się nie handel, tylko po prostu nabywanie różnych przedmiotów poprzez ludzi, przyjaciół i znajomych. Sklepy normalnie nie funkcjonowały przecież, więc jak coś trzeba było kupić, czy ktoś tam produkował jakąś bieliznę, to się jechało do niego, a jak ktoś produkował chałupniczo – to jechało się w inne miejsce. I my z siostrą  pojechałyśmy w różnych sprawach w różnych kierunkach. Moja siostra na Mokotów, a ja na Ochotę. W ten sposób 1 sierpnia znalazłam się dokładnie na ulicy Słupeckiej u naszej cioci i wujka. Oni byli świadomi, że wybuchnie powstanie i powiedzieli mi, żebym czym prędzej wracała do domu. Ja zdążyłam tylko wyjść na zewnątrz i już były strzały. Więc wobec tego wróciłam. W ten sposób razem z mieszkańcami Ochoty znalazłam się w Pruszkowie bardzo wcześnie, bo Ochotę wypędzono z Warszawy jako jedną z pierwszych dzielnic. No i potem miałam to szczęście, że mnie wyciągnęli z transportu.

A jaka była historia siostry?

Siostra zdołała wrócić do domu po dwóch tygodniach. Jej powrót odbywał się przeważnie  komunikacją pod ziemią, to znaczy piwnicami. Domy, kamienice przylegały do siebie i przebijano dzielące ściany między budynkami. W ten sposób tworzono jakby podziemny trakt, którym ludzie się przedzierali. Więc jej zajęło to dwa tygodnie. Przekroczenie Alei Jerozolimskich trwało na przykład trzy dni, bo trzeba było czekać na odpowiedni moment, a kolejka tam była długa. Trzeba było przejść wykopanym rowem w odpowiednim momencie, gdy był mniejszy ostrzał. No więc, ona się dostała i z moją mamą była do końca powstania. Mama pracowała w lokalnym, polowym takim, szpitaliku przy ulicy Złotej. Nie ma żadnych informacji na temat tego szpitalika, ale na pewno tam był. Jakiś doktor przeprowadzał operacje, ona asystowała. Moja siostra też asystowała, trzymając karbidową lampę. Więc były tam do końca. Obydwie były w Armii Krajowej. Ja byłam jeszcze za młoda. Niektórzy w moim wieku już należeli, ale jakoś nie zdążyłam się wciągnąć, chociaż już się zgłosiłam do harcerstwa, ale to było w lipcu, więc nie zdążyłam tego załatwić do końca. I siostra i mama zostały w Warszawie do końca Powstania Warszawskiego i razem z powstańcami, żołnierzami polskimi Armii Krajowej poszły do niewoli.

Czy zapamiętała Pani adres wujostwa na Ochocie, gdzie znalazła się Pani w momencie wybuchu powstania?

Niestety nie. Ulica Słupecka, ale numeru nie pamiętam. Ale ten dom przetrwał wojnę. Tam było dwóch bobasów małych i oni się uratowali. Spotkałam jednego, gdy pierwszy raz przyjechałam do Polski w 1992 roku. On był doktorem. Więc jest, żyje, ale rodzice już nie.

Więc tam był ojciec, mama, która była naszą ciocią, mojej siostry chrzestną mamą, bardzo dobry człowiek i dwóch chłopców. Przypuszczam, że jeden miał może 3 lata, drugi miał 2 lata, bo jeszcze na rękach.

Czy mogłaby Pani podać nazwisko tej rodziny?

Tulczyńscy. Wanda Tulczyńska była moją ciocią.

Od strony mamy czy ojca?

No właśnie nie było pokrewieństwa. Ale tak do nas była przywiązana, i w ogóle, dobry człowiek.

I jak długo Pani tam była?

No więc myśmy byli tak długo, jak trwało powstanie na Ochocie.

Czyli krótko.

Bardzo krótko. I ja w książkach historycznych znalazłam gdzieś informację, że Ochota upadła 12 sierpnia. I myślę, że to był moment, w którym myśmy byli wygnani z tych budynków, z piwnic. Więc jak to wyglądało. Byliśmy w piwnicach, ja byłam prawie cały czas. Aha, tam była jeszcze jedna osoba, to jest niania do dzieci, której imienia nie pamiętam. Bardzo miła dziewczyna, ode mnie dużo starsza, ale gdzieś tak jeszcze w wieku 20 lat, która w ten sposób sobie zarabiała, że opiekowała się dziećmi. Ale ciocia w tej sytuacji, jaka była, miała te dzieci przy sobie bez przerwy, więc niania ze mną się trzymała i myśmy się razem trzymały w jednym pomieszczeniu gdzieś w tej piwnicy i spałyśmy na węglu przez te 2 tygodnie prawie.

Czy wiedziała Pani co się dzieje z ludnością cywilną Ochoty? Miały tam miejsce wówczas masowe mordy.

Tak, tam były duże mordy, ale ja się tylko domyślałam tego. Więc, po pierwsze, w momencie gdy weszli tam do nas Niemcy, myśmy wszyscy siedzieli razem, sąsiedzi – lokatorzy tego domu, razem się w jednym pomieszczeniu schronili. I to było chyba wiadome, że Niemcy wchodzą i jak oni zawołali „Raus!”, to ja myślałam, że my idziemy na rozstrzelanie. Miałam takie przekonanie, że to może być ostatni moment naszego życia. I potem był taki szpaler – w odstępie tak może kilku kroków stali „ukraińcy” [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.] i każdą osobę obszukiwali dokładnie. Ja osobiście nie widziałam morderstw, ale na tyle byłam dojrzała, że rozumiałam niebezpieczeństwo. Ja miałam jakąś walizkę, którą mi ciocia dała, żebym ją niosła. Tam między innymi były koszule męskie. I ten „ukrainiec” otworzył i zaczął wyciągać, zachwycony zupełnie, więc to zostawiłam i poszłam dalej. Potem drugi, następny, szukał złota, obmacywał. Jeden z nich chciał, żebym z nim poszła. Na szczęście zrezygnował – byłam bardzo mała i bardzo chuda. Ja już rozumiałam, że to jest wielkie niebezpieczeństwo i wiedziałam, co oni robią. I nas wtedy zagnali na Zieleniak i tam myśmy się jakoś znów odnaleźli. Ciocia, wujek, ta niania.

Czyli podczas drogi na Zieleniak, pogubili się Państwo?

Tak, byliśmy rozproszeni. Każdy w zupełnie inną stronę poszedł. Także, gdy szłam tą trasą od Słupeckiej do Zieleniaka, to byłam zupełnie sama. Dopiero na Zieleniaku myśmy się odnaleźli i ciocia powiedziała wtedy „koniecznie przykucnij jak najniżej, weź tutaj włoski”. Włosy jakoś zaplotłam, żeby jak najmłodziej wyglądać. Na Zieleniaku nie byliśmy długo. Stamtąd nas doprowadzili do linii kolejowej elektrycznych pociągów. Nie wiem, w którym to miejscu, ale chyba na tej trasie głównej.

Gdzie dojechała ta kolejka?

Do Pruszkowa. To był elektryczny pociąg taki podwarszawski.

Pytam, ponieważ były dwie drogi. Pociągi zatrzymywały się bez pośrednio przy terenie byłych Warsztatów Kolejowych, gdzie zlokalizowano obóz, a kolejka elektryczna – EKD, dzisiejsza WKD – miała przystanek w Tworkach, i potem trzeba było przejść niecałe dwa kilometry do obozu.

Wydaje mi się, że to była ta pierwsza droga. Chyba, że nie pamiętam jeszcze jakiegoś odcinka. I co się stało dalej. Jeszcze zanim pociąg ruszył. Stałam na platformie, myśmy wszyscy byli upchani. Akurat w drzwiach, które się tak zasuwają, stała ciocia i wujek z tymi dziećmi – ciocia miała jednego chłopca przy sobie, wujek drugiego. I kiedy pociąg jeszcze stał – myśmy tak czekali na to aż drzwi się zamkną – wujek nagle zdecydował się, to była rzecz pewnie bohaterska, i rzucił się z tym jednym chłopcem przez platformę do ściany i tak się do niej przylepił, tego chłopaczka przy sobie trzymając, i tylko patrzył, gdzie są Niemcy i czy widzą… No, ja tutaj od razu powiem – uratował siebie i dziecko, wiem, bo się potem z ciocią odnaleźli. Ja patrzyłam na ciocię, co ta kobieta przeżywa w takim momencie. Ona zostaje z tym jednym, a on nie wiadomo, czy przeżył. Takie były moje myśli. Myśmy dojechali dość szybko, to nie był długi odcinek. Pamiętam, że jak żeśmy wchodzili, to wejście było do takiej bardzo wielkiej hali. Olbrzymiej hali, kompletnie pustej. Betonowa podłoga od początku do końca. To jeszcze nie był ten stan, o którym oczywiście piszecie. To był dopiero początek istnienia obozu.

Pierwszy transport przyszedł z Woli 7 sierpnia. Państwo znaleźli się w obozie zapewne trochę później, ale mogło być tak, że część hal dopiero zaczęła funkcjonować.

Tak, bo tam było kilka, prawda? Ta, do której myśmy weszli, była, można by powiedzieć, czysta. To znaczy w porównaniu z tym co zaraz, następnego dnia już było. I była tylko jedna rzecz, to była pompa z wodą.

W środku?

W tej hali, w środku. Oczywiście myśmy się tam wszyscy rozproszyli. I ja do tej pompy. Pamiętam, że przyczepiłam się do tej pompy i zaczęłam pić i pić i pić. Musieliśmy porządnie być odwodnieni. No i potem poodnajdywałam ciocię z syneczkiem i nianię. Z nianią wtedy się trzymałyśmy razem. Ciocia kursowała też po tą wodę.

I noc była pierwsza, na tym betonie oczywiście. Ale tak się stało, że nie można było potem znaleźć miejsca. W między czasie musiały przyjść nowe transporty. Ale, co gorzej, były całe połacie hali zupełnie zalane, ale nie wodą. Ludzie musieli po prostu gdzieś korzystać z toalet, których nie było kompletnie. Więc były zalane. I myśmy razem z tą nianią chodziły tak do następnego dnia, ja myślę, że to nie było dłużej, cały czas w kółko i ja tak z wyczerpania czułam, że słabnę. I mówiłam, że się czuję tak, jakby jakaś choroba mnie chwytała. Tak się zaczęłam lękać tego. Po wielu godzinach byłyśmy bliżej wyjścia. Z tym, że to wyjście, to były wielkie drzwi i potem całkiem długi dystans, to znaczy bariera, za którą myśmy wszyscy byli. Do wyjścia był jeszcze duży odstęp i tam stał żołnierz.

Czy ta bariera była w hali?

W hali, tak. I tam jakiś żołnierz sobie stał – chyba z Wermachtu. I ta niania mówi do mnie „słuchaj, usiądź sobie tam pod ścianą i tam sobie pośpij, odpocznij”. I ja tak zrobiłam. Ten żołnierz musiał mnie widzieć, ale nie zareagował i ja tam pod tą ścianą zasnęłam. Jak się obudziłam, to się poczułam lepiej i byłam taka pełna animuszu. Ja właściwie, opowiadając ominęłam jeszcze jedną rzecz, która była trochę wcześniej, ale też chciałabym o tym opowiedzieć. Wtedy, jak myśmy jeszcze chodziły naokoło tej hali spotkałam ciocię i ona była jeszcze z drugą kobietą, która też miała na rękach dziecko. I ona, ciocia, do mnie, młodej dziewczynki powiedziała „Basiu, co ja mam zrobić? Oni mówią, że puszczają matki z dziećmi małymi. Co ja mam zrobić?”. To zupełnie dla mnie do dziś jest takie wstrząsające, że ta kobieta się mnie pytała. Gdybym ja jej powiedziała „Ciociu, nie zostawiaj mnie, nie zostawiaj mnie samej” ona by mogła zostać, myślę, że by została. A ja powiedziałam „Ciociu, idź! Idź! Trzeba iść. Tylko daj coś zjeść”. Bo ja sobie wykombinowałam, że jak one wyjdą na zewnątrz, to ludzie im pomogą i one coś zjedzą. Ale ciocia i ta kobieta druga mówią „my nic nie mamy”. I ta kobieta wyjęła z kieszeni kawałeczek chleba, kawałeczek wielkości paznokcia i mnie dała. I ja bezczelnie wzięłam i zjadłam, bo byłam taka pewna, że jak one wyjdą, to one dostaną coś na zewnątrz. Tylko mnie zdziwiło, dlaczego ten chlebek był mokry. No i potem zrozumiałam, że ona ten chlebek dawała temu bobusiowi do ssania. To bardzo ważne, co mówię, bo ciocia w ten sposób nie pojechała do obozu.

I rzeczywiście wyszła, tak?

Wyszła.

A czy wie Pani w jaki sposób?

Ja tej sceny nie widziałam, ale myślę, że kobiety, które miały małe dzieci mogły po prostu wyjść.

Jaki był potem los cioci, po opuszczeniu obozu?

Oni [z wujkiem] się odnaleźli. Dlatego, że Pruszków też musiał już być takim centrum, gdzie przeładowywali Polaków, prawda? I on musiał też jakoś tam przyjechać. Wiedział, w którym kierunku jechał pociąg. I oni się spotkali. Można było się spotkać, w ogóle poszukiwać, przez RGO. Polski Czerwony Krzyż, to już chyba później działał, nie wiem. Ale były spontanicznie zakładane punkty karmienia ludzi. Tam się ludzie odnajdywali.

Wrócę jeszcze do tematu pobytu w obozie. Mówiła o głodzie, o braku jedzenia. Pamięta Pani, czy była jakaś kuchnia na terenie obozu? Czy ktoś rozdawał jedzenie?

Nie, nie. Właśnie, w Pruszkowie to nie. Myśmy już trochę zaczęli głodować w tych halach. To niby się wydaje, że to nie jest długi czas, ale jak człowiek nie zje nic przez kilka dni, to już czuje. Więc dosyć głodni przyjechaliśmy wszyscy. Niektórzy mieli zapasy. Ja widziałam w tym pociągu jak ci, którzy się tam rozkładali do snu na podłodze to wyciągali jakiś słoiczek smalcu, jakiś tam chleb. Ktoś, jak z domu wychodził, a miał tam jeszcze jakieś zapasy, to zabrał. Ale w ogóle moim pierwszym posiłkiem od dłuższego czasu to były kanapki w Skierniewicach.

Wiemy, że Niemcy pozwolili na działanie polskiego personelu w obozie. Tam rozdawano posiłki, starano się też udzielić przynajmniej podstawowej pomocy medycznej. Jednak nie docierano do wszystkich potrzebujących.

Nie było ani rozdawania picia, ani jedzenia. Pamiętam, że ta pompa, o której mówiłam, bardzo pomogła. Takie uczucie, że coś tam w brzuchu jest.

A wie Pani, czy ciocia przebywała na terenie Pruszkowa, czy przedostała się gdzieś dalej? Kto ją przygarnął na samym początku?

Tego nie wiem. Ja niestety nie znam szczegółów, ale jedno wiem, że się odnaleźli stosunkowo szybko i wszyscy przeżyli. Dzieci sie wychowały, wykształcone są. Ciocia utrzymywała ze mną kontakt. Nawet pisywała do Anglii listy. I w wieku już bardzo zaawansowanym pisała listy, wspominała ten pobyt i, co mnie bardzo wzruszyło, dziękowała mi. Niezwykła osoba. W każdym razie ja się znalazłam tam pod tą bramą blisko i poczułam, że jestem w lepszej formie, pełna entuzjazmu. Pomyślałam, że to nie była choroba, tylko zmęczenie. No więc sobie pospałam, jesteśmy razem z tą nianią i tutaj ogłaszają, że mamy stawać i formować kolejkę. No to stajemy, stajemy w pierwszej parze. Takie głosy szły między ludźmi, że nas wyworzą do Niemiec na roboty, takie było przekonanie. My stanęłyśmy w pierwszej parze, bo tak byłyśmy blisko, akurat w tym momencie. No i idziemy, prowadzą nas – ten tor i ten pociąg towarowy był bardzo blisko. I oczywiście, odsuwają te drzwi i my mamy wchodzić do środka. Jest pusto i tylko to okienko i automatycznie idzie się do tego okienka. I ja pod tym okienkiem stałam, umiejscowiłam się pod okienkiem razem z tą nianią. No i potem już ludzi było pełno. Nastąpiło długie czekanie. Jeszcze jeden taki obraz, który został mi na zawsze w pamięci. Pociąg jechał wzdłuż zasieków, tory były obudowane, ogrodzone zasiekami od strony pola. I jechał wolno. Ja stałam przy tym okienku i tak się z Polską żegnałam i nagle taki obraz, który trwał sekundę, ale na zawsze został w pamięci: kobieta stojąca za tymi zasiekami, która miała wyciągnięte ręce. Na tych rękach leżał chleb, bochenek chleba, którego ona nie była w stanie przekazać. I po twarzy spływały jej łzy.

Bardzo przejmujące.

Taka Matka Polska. Więc potem już się zrobiło ciemnawo i pociąg nabrał tempa i ja po prostu zasnęłam z myślą, że się pewnie obudzę w Niemczech. A tymczasem w środku nocy stanęliśmy. Pociąg stanął, głosy jakieś usłyszeliśmy i do okienka tego podbiegli kolejarz i pielęgniarki Czerwonego Krzyża i podawali chleb. Pielęgniarki głównie podawały chleb. No więc ja odbierałam. To było zakratowane okienko, jakieś takie otwory, ale można było. I do tyłu, i do tyłu, i do tyłu przekazywałam. I nagle się pytam „Gdzie my jesteśmy?” „Skierniewice”. Odpowiedział mi kolejarz i ja poprosiłam go „czy może Pan przekazać wiadomość do kierownika szkoły, który jest moim wujkiem, że Basia jedzie, ale nie wie gdzie?”. I on wtedy do mnie mówi „Ty masz tu rodzinę?”. Ja mówię „tak”. „To idź do drzwi i krzycz, że jesteś chora”. I teraz ja się do tej niani zwracam i pytam „Niania, co ja mam zrobić?”, a ona mówi „Idź! Idź!”. No więc idę do tych drzwi, ale to nie było łatwe, bo ci ludzie się porozkładali na noc. No więc ja się tam przepycham miedzy nimi, dochodzę do tych drzwi, ale tam nikogo nie ma za tymi drzwiami. Pomyślałam, że tu mogę z kimś rozmawiać, tu wiem, co się dzieje. I zdecydowałam wrócić na swoje miejsce – i  znów po tych ludziach, oni się zaczynają denerwować. I znów przy okienku ukazuje się ten sam kolejarz i mówi „Idź do drzwi i krzycz, że jesteś chora”. I wracam znów do tych drzwi, ale zdaję sobie sprawę, że tam nikogo nie ma za tymi drzwiami, więc stoję. I wtedy ten pociąg, słyszę, zaczyna ruszać powoli. I jednocześnie te drzwi się rozsuwają. Ja trochę już  w biegu tego pociągu siadam na podłogę  i oni mnie za nogi wyciągają na platformę. Wyciągnęły mnie przypuszczalnie może dwie osoby nawet, ale ta pielęgniarka, ta siostra chwyciła mnie w ramiona i zaczęła tulić. Oni też bardzo dużo uratowali ludzi w Skierniewicach. W różny sposób, w różny. (Byłam kiedyś w skierniewickiej szkole na 100-lecie szkoły i tam słyszałam wiele takich podziękowań pod adresem właśnie tego miasta.) No i jak mnie wyciągnęli, to taki młody chłopak – kolejarza syn, jak się potem okazało, i ta jedna siostra mnie prowadzili.

Czy zna Pani ich nazwiska?

Nie znam. Ja czuję się ogromnie winna, że ja im nigdy właściwie nie podziękowałam.

Taki był czas, że się nawet nie udawało wymienić informacjami.

Człowiek jest w jakimś szoku. Ja wtedy przeżyłam moment jakiegoś takiego uniesienia. Że ja poczułam, że ja jestem wolna. To było coś bardzo konkretnego. I oni mnie prowadzą i mówią „udawaj coś”. I mnie prowadzą wzdłuż tej platformy i ja zaczynam kuleć, a oni „Nie, nie, nie. To za dużo, to za dużo. Bez przesady”. No i tak mnie doprowadzili do budynku dworcowego. Gdzieś tam na podłodze druga osoba była jeszcze, która rzeczywiście była chora. I tam położyli nas. I był jakiś żołnierz niemiecki do pilnowania nas, do odstawienia do szpitala. I ta siostra po cichutku mi tam szeptała, że „my będziemy próbowali uciec, urwać się z tobą w drodze do szpitala”. Ale ten żołnierz siedział przy mnie bez przerwy. Czas mijał, tą osobę już zabrali, a ja wciąż tutaj leżę i ona mi mówi „nic nie możemy zrobić, bo on wciąż tutaj siedzi”. I słyszę taką rozmowę – bo ja leżę i mam zamknięte oczy – jak ten Niemiec się pyta „co jej jest?”. „A coś z głową” – mówi ta siostra. I wtedy czuję, jak ten Niemiec się pochyla nade mną i bierze mnie tutaj za głowę i zaczyna ściskać. A ja jeszcze taka niewypierzona, czuję, że zaczynam się śmiać. I tak mi te usta się rozchodzą i potem nagle [myślę], co ja robię! I skrzywiłam te usta w dół. I z tego musiał wyjść jakiś straszny grymas. I te łapy odskoczyły – on się przestraszył, że on mnie uraził. Musiał to być, jak to przecież bywa, normalny człowiek – może miał córkę, może miał kogoś w rodzinie. I się zlitował nad dziewczynką. Tak, te ręce odskoczyły, a on się zmieszał i poszedł. I oni mnie wtedy przez okno na platformę z powrotem, wzdłuż muru i przez mur prowadzili. Tam jest dosyć duży dziedziniec przed tym dworcem – przynajmniej wtedy był. I pobiegliśmy do domu, który był prawie że na tym dziedzińcu. To był Dom Kolejarza. Tam była mama tego młodego, która mnie do siebie na noc wzięła. Przygotowała mi na podłodze jakieś posłanie. Rano przyszła i mówi „proszę wyjść jak najszybciej, bo Niemcy są już na dole.” Oni prawdopodobnie szukali. I ja po prostu wyszłam z tego domu. Pamiętałam, gdzie rodzina mieszkała i zapukałam do nich i zostałam u nich przez cały rok.

Jak nazywali się wujkowie, u których się Pani zatrzymała?

Józef i Jadwiga Mazur. To byli nauczyciele. Wiadomość o matce doszła do mnie gdzieś mniej więcej w listopadzie – to był koniec listopada – że są w miejscowości Oberlangen, obóz Oberlangen. Słynny obóz dla akaczek. Takie specjalne bardzo miejsce, dlatego że same kobiety z Armii Krajowej tam były. Były chronione przez jakąś Konwencje Genewską czy inną, jako normalni jeńcy wojenni a nie bandyci. W ten sposób były lepiej traktowane.

Czy mama z siostrą trafiły tam bezpośrednio z Warszawy po kapitulacji powstania?

Był jeszcze po drodze był jakiś inny, krótki pobyt w jakimś obozie, bo ich przerzucali z miejsca na miejsce. Mama wychodząc z domu zamknęła drzwi na klucz, więc to pokazuje, w jakim stanie były domy. Bardzo dużo domów jeszcze stało, gdy wychodzili, a potem była już tylko kupa gruzów – wysadzili wszystko. Nasz dom na pewno był wysadzony w powietrze przez Niemców po upadku powstania.

Co mama z tym kluczem zrobiła? Miała go cały czas przy sobie?

Tak. Co się z nim potem stało, nie wiem, ale w każdym razie tak było, że wychodząc jeszcze stały domy – nasze mieszkanie, w środku fortepian wielki. Najpierw były doszczętnie ograbione, a potem wysadzane w powietrze.

Kiedy się Pani dowiedziała o losie siostry i mamy, że żyją?

Właśnie gdzieś w listopadzie w 44.

I jak to się stało?

List przyszedł do Skierniewic. Bo oboje rodzice urodzili się w Skierniewicach. Ja myślę, że to interwencja mojego ojca z nieba, że tak się stało, że ja zostałam właśnie tam uratowana, w tych Skierniewicach. Oczywiście myśmy nie wiedzieli, że ten transport szedł do Oświęcimia.

A szedł?

Szedł do Oświęcimia. I ta niania, o której opowiadałam, była w Oświęcimiu. I ciocia byłaby, i nie wiadomo, czy by przeżyła

A jakie były losy niani? Wie Pani czy przeżyła obóz?

Ja byłam w Skierniewicach do lata. Gdzieś mniej więcej w sierpniu 45. roku druga ciocia – właśnie ta, z którą myśmy wrócili w taki niezwykły sposób z tej granicy rosyjskiej – wzięła mnie do siebie. Jej mąż jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego był aresztowany za ratowanie Żydów, których przeprowadzał i wyciągał różnymi sposobami z getta. Wykończyli go w obozie Ebensee.

Jak się nazywał wujek?

Władysław Jurkowski. I właśnie rodzina Jurkowskich jest rodziną ze Skierniewic od kilku pokoleń, chyba ze strony ojca. Ja z powrotem wróciłam do Warszawy, gdzieś właśnie w sierpniu w 45 roku. Ciocia Jurkowska uważała, że jest najbliższą rodziną i ja powinnam być z nią. I myśmy z Andrzejem – moim bratem stryjecznym – wybrali się do kina. To było kino pod namiotem. Wielki namiot. Dokładnie na tym skrzyżowaniu, gdzie jest Pałac Kultury. Te dwie ulice były stosunkowo wcześnie odgruzowane i tam na tym placu postawili wielki namiot i wyświetlali filmy rosyjskie propagandowe. Nie było żadnych możliwości rozrywki, więc myśmy poszli.

A więc w sierpniu 45 roku, tak niedługo po wyzwoleniu, działało już kino?

Tak. Nie używam tego słowa, ale tak.

Oczywiście, trudno tak nazwać…

1945 rok i wejście Rosjan, to myśmy przeżyli w Skierniewicach. Tam były artyleryjskie – takie mocne, ale nie bombardowania, tylko raczej ostrzał artyleryjski. Pamiętam, słychać było. No, ale w każdym razie, ja się znalazłam z powrotem w Warszawie. No i poszliśmy z moim kuzynem do tego kina. Tam oczywiście było ciemno w środku i taka szeretka chodziła z lampką i wskazywała, gdzie były krzesła wolne, żeby siadać. I nagle ja czuję, że po mnie chodzi latarka, od góry do dołu. I słyszę krzyk „Basia! Basia!”. I ona mówi „Myśmy byli w Oświęcimiu. Ty byś tego nie przeżyła”. To była ta niania. Ja po ciemku jej w ogóle nie widziałam, tylko ją słyszałam, ona mnie rozpoznała. Ja zupełnie byłam sparaliżowana z wrażenia, bo faktycznie nie wiedziałam, nikt nie wiedział. I do dzisiaj mam też żal do siebie, że ja z nią nigdy więcej się nie spotkałam. Tylko jedno zdążyła mi powiedzieć, że ją wzięli do fabryki. Bo Niemcy brali tych, którzy jeszcze lepiej się trzymali na nogach, do pracy. Więc w tej fabryce było bombardowanie i ona jakoś uciekła. Więc parę słów zdążyła powiedzieć, a potem ludzie mnie pchali od tyłu, ona była na służbie i musiała dalej ludźmi kierować i koniec. Nigdyśmy się więcej nie spotkały. Ja bym bardzo była ciekawa dowiedzieć się, czy były odnotowane transporty do Oświęcimia właśnie z Pruszkowa.

Znamy dokładne daty transportów i mamy listy imienne osób, które się w nich znalazły. One były tworzone już po przyjeździe do Oświęcimia. Pierwsze transporty miały miejsce 11 i 12 sierpnia. Kolejny przybył do Auschwitz 4 września.

To nie, to musiał to być ten 11,12.

A więc Pani mogła być wygnana z Warszawy trochę wcześniej.

Tego nie wiem. Ja tylko wiem, że 12 padło powstanie na [Ochocie] i ja myślę, że ten Zieleniak i ten Pruszków zajęły jakieś dwa-trzy dni, nie więcej. No ten nasz ruszył gdzieś pod wieczór i w Skierniewicach był już w nocy. No to następnego dnia był już w Auschwitz. Teraz każdy szczegół robi się istotny i ważny. Z resztą był zawsze. Każdy przypadek, to nie jest przypadek. Nie wierzę w przypadki. Ale to akurat, że tu stanęłam przy drzwiach, czy inny szczegół, to na to się nie zwraca uwagi, ale one nie raz decydują o wszystkim.

Czy pamięta Pani imię i nazwisko dziewczyny, która pracowała jako niania u Pani cioci?

Nie. Natomiast był jeszcze jakiś wujek, znaczy nie wujek, kuzyn tych Tulczyńskich. Tylko nie jestem pewna, czy on miał na nazwisko Tulczyński. To była osoba, której ja nie znałam, wiem tylko, że też jechał w tym transporcie i zginął…

Moje wojenne losy mają jeszcze dalszy ciąg. Matka koniecznie chciała mnie sprowadzić do siebie – nie mogła wracać, nie chciała wracać. Nie było do czego. I już dostatecznie dużo było informacji na temat tego, że akowcy są aresztowani. Było parę prób, żeby mnie przerzucić.

Były wtedy takie możliwości i ludzie, którzy się podejmowali takiej akcji. I było bardzo dużo rodzin w ten sposób rozdzielonych – żona tu, mąż tam, albo dzieci tu. Walutą były przeważnie wtedy kawa, spirytus i jeszcze tam takie inne przedmioty. No i ja się wreszcie przedostałam ze Szczecina. Tam przebywała rodzina mojego przyszłego męża [Stanisława Bieniasa], który sam musiał uciekać za granicę, ze względu na to, że już był tam rozkaz na jego aresztowanie. I on miał brata [Józefa], który był w wojsku Generała Maczka i w całej ten Kampanii brał udział, a potem był w tej okolicy właśnie, gdzie wojska polskie stacjonowały i gdzie był też ten obóz Oberlangen. Tam się poznali z moją siostrą i pobrali się. Więc mój przyszły mąż, kiedy jechał do brata, już właściwie był częścią naszej rodziny. Jak dojechał, to mama mu powiedziała – „to teraz sprowadź Basię”. No i tą samą drogą – przez lasy, Wschodni Berlin i potem do granicy – też udało mi się przedostać. Odbyło się bez takich większych trudności, chociaż niebezpieczeństwo było, bo gdyby nas złapali, to by nas tam wykończyli. Ale nie było takiego większego napięcia. Myśmy szli nocą, on znał dobrze trasę. I w ten sposób znaleźliśmy się wszyscy na terenie Niemiec i potem mama, jako żołnierz Armii Krajowej, miała prawo wjazdu, i moja siostra, mój mąż przyszły – bo obniżyli wiek – i my, jako rodzina wszyscy dostaliśmy się do Anglii.

I tam już Pani została?

Tak.

Który to był rok, gdy Pani się przedarła do Niemiec, a potem przedostała do Anglii?

1947. Tak, to było późno. To był dosłownie ostatni moment. Po paru tygodniach od mojego przyjazdu do Niemiec pisał mi kuzyn, że już to byłoby niemożliwe. Ta kurtyna zapadła tuż po tym. Taka solidna. Na początku był jeszcze ten okres, tak jak w 39 roku, że granice były ustalone, ale nie były jeszcze tak strzeżone. Ludzie się jeszcze mogli jakoś tam przedzierać przez te granice.

Miała Pani za sobą bardzo długą rozłąkę z mamą i siostrą.

Tak. 3 lata. Właściwie to powstanie zadecydowało o późniejszym życiu, o naszych losach. Potem siostra wyjechała do Ameryki z mężem, ich dzieci się rodziły w Ameryce. A myśmy zostali w Anglii. Ja byłam na studiach w Anglii i bardzo nie chciałam jechać do Ameryki. 

Jaki Pani kierunek skończyła?

Architekturę. Po ojcu. Mam tutaj mojego ojca rysunki.

A więc Pani ojciec był architektem warszawskim?

Tak. Różne projektował, bardzo był też zaangażowany w konserwację zabytków. [Pani Barbara pokazuje szkice]. To był projekt kościoła, między wojnami nadzorował [renowację] kościoła Św. Anny. Na Zamku [Królewskim] też bardzo dużo pracował. A to jest przedwojenna Rada Ministrów, obecnie Pałac Prezydencki. Tak, bardzo dużo się robiło między wojnami, jeśli chodzi o konserwację zabytków, które były w bardzo zaniedbanym stanie po latach rozbiorów. Potem się o tym niewiele mówiło, bo to wszystko, co przedwojenne to było trefne w Polsce. Ojciec był stosunkowo młodym człowiekiem. Jak zginął miał 42 lata, w zawodzie to jest bardzo, bardzo młodo. No, a teraz na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego powstała o nim praca magisterska. Jest też pan, który się podjął wydać taką książkę, album jego rysunków, bo ojciec był dobry jako rysownik i projektował też oczywiście. Starałam się zdobyć jakieś informacje o pracy ojca i w rezultacie wyjdzie całkiem spory album.

Czy zachowały się jego prace?

Jedyne dwa oryginały ma rodzina siostry w Ameryce. One oczywiście są już skopiowane i też będą w tym albumie. Ale większość to są kopie – kopie z różnych wydawnictw i z archiwów. Ten album jego rysunków jego będzie trochę jak pamiątką dla nas i dla innych.

Czy w domu po wojnie mówiło się o wydarzeniach powstańczych? Mama, siostra rozmawiały z Panią o tym, co się wydarzyło?

Myśmy nie mieli czasu na rozmowy. Przeżywało się, gdy były rocznice i przeżywamy to jeszcze bardziej teraz niż zaraz po wojnie. Bo zaraz po wojnie człowiek był tak zaabsorbowany nauką, decyzjami czy wyjeżdżać do Anglii, czy do Ameryki jechać, potem ta adaptacja do nowego życia, do innych. Także ja myślę, że na tak naprawdę przeżywamy to wszystko dopiero teraz.

Siostra przyjechała z Ameryki na 40-lecie powstania, chyba pierwszy raz, kiedy [uroczystości] były jeszcze na placu Powstańców. Potem na 50-lecie, na 60-lecie. Sprowadziła się do Polski 2 lata temu z córką i niestety zmarła. Była w poważnym wieku, ale liczyliśmy, że chociaż pomieszka trochę, ale niestety. My mieliśmy bardzo czynne koło z żołnierzami Armii Krajowej w Londynie. Jeszcze do dzisiaj się niektórzy spotykają. Jak są na nogach, to jeszcze jakiś obiad organizujemy, jeszcze jakieś jajko. I to bardzo takie jest serdeczne. Dla wielu ludzi jest to takie przeżycie, że mogą się spotkać.

Wspomniała Pani, że pierwszy raz przyjechała Pani do Polski we wczesnych latach 90.

Tak, bardzo późno. Ale teraz przyjeżdżam bardzo często.

Czy jeszcze jakieś osoby, które przeszły przez Pruszków, zostały wygnane z Warszawy? Np. dalsi członkowie rodziny?

Nie, właśnie nikt poza nami. Mieliśmy rodzinę na Woli, cztery osoby zginęły na Woli.

To bardzo przykre. Czy zechciałaby Pani podać ich imiona, nazwiska?

To była Zofia Antczak. Zdaje mi się, że jej mąż był Władysław, Antczak. I dwóch chłopców – Wiesio i Romek. To byli młodzi jeszcze, bardzo młodzi. Wiesław i Roman. Zginęli bez śladu.

Powiązane hasła

”None

Skip to content