menu

Błasikiewicz Jadwiga – „Synowi Wojtkowi, który jako dziecko przeżył ze mną to piekło”

Błasikiewicz Jadwiga – „Synowi Wojtkowi, który jako dziecko przeżył ze mną to piekło”

Wybuch Powstania Warszawskiego zastał Jadwigę Błasikiewicz, ur. w 1925 r., w mieszkaniu przy ul. Żelaznej 75 wraz mężem Stanisławem, dwuletnim synem Wojciechem oraz rodzicami, Stefanią i Bolesławem. Trzeciego sierpnia rodzina została zmuszona do opuszczenia domu. Po kilku tygodniach tułaczki po walczącym mieście zostali wygnaniu do obozu Dulag 121. Tam od bliskich oddzielony został Stanisław, którego wywieziono na roboty przymusowe do Beelitz pod Berlinem. Resztę rodziny wysłano transportem do Opoczna. Swoje wspomnienia  Jadwiga Błasikiewicz spisała w Melbourne w 1993 r. Zadedykowała je, jak zaznacza we wstępie, „swoim dzieciom, a szczególnie synowi Wojtkowi, który jako dwuletnie dziecko przeżył ze mną to piekło.”

1 sierpnia o godz. 16.30 jestem ze Stasiem na ul. Marszałkowskiej przy Al. Jerozolimskich. Zatrzymujemy dorożkę, aby pojechać do domu. Dorożkarz podwiózł nas do ul. Królewskiej i nie chciał dalej jechać. Atmosfera na ulicach dziwna. Ludzie chyłkiem wpadają do bram. Tramwaje się zatrzymały, a mali 10-letni chłopcy biegają i pokrzykują – nadeszła godz. „W”. Było to hasło rozpoczęcia powstania o godz. 17. Zaczęliśmy szybko iść w kierunku ul. Żelaznej. Przy kościele św. Karola Boromeusza w bramach domów młodzi chłopcy z opaskami biało-czerwonymi i karabinami w ręku zaczęli do nas wołać, żeby szybko chować się do bramy. Wpadamy do bramy domu przy ul. Żelaznej 75, gdzie mieszkaliśmy. Dozorca naszego domu zamyka bramę i mówi do nas – mieliście szczęście, bo już bym Was nie wpuścił.

Wybija godz. 17 i zaczyna się powstanie. Z chwilą wejścia do mieszkania na pierwszym piętrze zaczynają się strzały z karabinów maszynowych. Po ul. Żelaznej w kierunku ul. Chłodnej wjeżdżają czołgi niemieckie. Jesteśmy przerażeni odgłosami strzałów i sytuacją. W mieszkaniu jestem ja, ojciec, Wojtuś oraz babcia Stefania, dziadek Bolek i pies Bajbus, którzy przyjechali do nas z Pragi. 3 sierpnia daje się słyszeć kucia w ścianę mieszkania. To Niemcy dawali znać o sobie. W sąsiednim domu (Żelazna 75a) była żandarmeria niemiecka. Był to dom narożny, nowoczesny, jak na tamtejsze czasy. Przed bramą na ul. Żelaznej stała budka wartownika, w której pełnili żandarmi dyżury 24-godzinne. Nie tak łatwo było przekuć mury w przedwojennych domach warszawskich. Tego samego dnia wpadają do naszego mieszkania chłopcy z AK z oficerem. Szybko każą nam wychodzić do piwnicy i zabrać, co najpotrzebniejsze. Będzie przeprowadzony szturm na wachę niemiecką. Cały dobytek, a więc ubrania, futra popakowane były w walizkach. Niestety w chwili ewakuacji z mieszkania, bombardowania niemieckiego i strzałów, człowiek nie myślał o tym, żeby zabierać ciężkie walizy.

3 sierpnia był pięknym słonecznym dniem. Byliśmy w letnich ubraniach. Babcia Stefania w jedwabnym czarnym szlafroczku i pantoflach-klapkach. Ja byłam w jedwabnej sukience i letnich pantoflach z węża. Nałożyłam piękny sweter blezer, a kieszeni miałam kosmetyczkę ze szminką, pudrem. To było najważniejsze? Ojciec był w szarych spodniach, białej koszuli i czarnej jesionce, a dziadek zarzucił płaszcz gabardynowy i włożył czapkę. Babcia wzięła dwie butelki do mleka, parę smoków na butelkę, oraz mały nocniczek Wojtusia. Ja złapałam niebieskie pikowane palteczko synka, oraz ciepły kocyk. Wojtusia wzięłam na rękę i byłam gotowa. Palteczko niebieskie było bardzo drogocenne. Zaszyty w nich był cały nasz majątek. Złoty zegarek „Omega”, bransolety, pierścionki z brylantami, złote dolary, złote ruble (tak zwane świnki). Ojciec był obładowany cukrem w kostkach i mąką. Dziadek trzymał na smyczy psa Bajbusa. Tak zeszliśmy do piwnicy naszego domu. Do mieszkania już nigdy nie wróciliśmy.

Piwnica pełna ludzi. Każdy kawałek ziemi zajęty był przez rodzinę lub samotne osoby. Piwnice w starych domach były obszerne i wysokie. Z domu do domu wybijane były otwory w piwnicach do łatwiejszego przemieszczania się ludzi. Od tej pory prowadziliśmy życie w piwnicy, a raczej należy powiedzieć – w piwnicach, jak większość ludności warszawskiej. Wrócę jeszcze do mieszkania. Mieszkanie na Żelaznej miało cztery duże pokoje z wejściem frontowym i kuchennym. Na sufitach były gipsowe stiuki, a podłogi z klepki dębowej, pośrodku układane w różne wzory z czarnej klepki. 3 pokoje były umeblowane. Sypialnia taka jak w Michalinie [dom rodziny Błasikiewiczów w podwarszawskiej miejscowości – przyp. red.], stołowy orzechowy i gabinet mahoniowy z pianinem. Wojtusia pokoju babcia nie zdążyła umeblować, bo wybuchło powstanie. Po zejściu z mieszkania do piwnicy zdaliśmy sobie sprawę, że czeka nas niewiadomy los i poniewierka. Jeżeli chciało się przejść na drugą stronę ulicy, to tylko za barykadą. Niemcy bardzo pilnowali przechodzenia ludzi i bardzo dużo ich zginęło od kul niemieckich. Barykady budowali ludzie cywilni. Były to przewrócone tramwaje, samochody ciężarówki i inne ciężkie i duże rzeczy, które zasłaniały ludzi co najmniej do połowy. Przelatując za barykadą, nie daj Boże się wyprostować. Zdradziecka kula niemiecka trafiała.

Po trzech dniach siedzenia w piwnicy zdecydowaliśmy się iść dalej. Straszne bombardowania naciskały ludzi. Teraz pytanie, w którym kierunku ruszać, czy do Śródmieścia, czy kierunek Wola? Ruszyliśmy do Śródmieścia. Dobra to była decyzja. Na Woli w kościele (nie pamiętam nazwy) Niemcy spędzili wszystkich ludzi cywilnych, albo ludzie sami się tam schronili. Dwie wersje dochodziły do nas. Ludzi wystrzelali, a po tym podpalili kościół. Kierunek Śródmieście – to znaczy trzeba wyjść z piwnicy i za barykadą przebiec na drugą stronę Żelaznej. Udało nam się przebiec wszystkim szczęśliwie. Ojciec z mąką i cukrem na plecach, ja druga z Wojtusiem na rękach w pozycji leżącej. Babcia za mną i dziadek z Bajbusem ostatni. W takim porządku, gęsiego, przemykaliśmy za barykadami przez całe powstanie. Ojciec zdecydował, że wróci do mieszkania i zabierze jakieś wartościowe i cieplejsze ciuchy. Zrobił sobie już w mieszkaniu tobół na plecy i chciał ruszyć przez piwnicę i wrócić tą samą drogą. Usłyszał straszne walenie kolbami karabinów do bramy domu. Rzucił ubrania, przybiegł do piwnicy, a stamtąd w naszym kierunku biegł. Tylko z tą różnicą, że zamiast za barykadą, to biegł ze strachu i zdenerwowania przed barykadą, a Niemiec do niego strzelał. Szczęśliwie nie trafił i ojciec znalazł się między nami. To Ukraińcy zwerbowani do niemieckiej armii [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.] walili do bramy i wdarli się do domu, gdzie zmasakrowali ludzi w piwnicy.

Szliśmy w kierunku ul. Pańskiej ulicą, była przerwa w bombardowaniu i strzelaniu. Co za radość odetchnięcia świeżym powietrzem. Niebo niebieskie, ciepło, słońce i upał 30° C. Nie trwało to długo. Słychać warkot samolotów. Trzeba zejść do piwnicy. Wojtusia jak zwykle niosłam na rękach w pozycji leżącej, żeby nie był wyżej niż ja, bo bałam się obstrzałów, zasłaniałam go swoim ciałem. Na ulicach i w piwnicach coraz więcej rannych. Młode dziewczęta z opaskami biało-czerwonymi na rękach to sanitariuszki. Chłopcy z AK czasami szokowali. Ubrani w mundury i hełmy niemieckie, a na ręku opaski biało-czerwone. Po zdobyciu jakiegoś odcinka dostawały im się w nagrodę mundury niemieckie i broń. Mocno przecierało się oczy, czy to czasem nie Niemcy. Twarze młode, wesołe, dodawali nam cywilom otuchy, że niedługo zwyciężą i Polska będzie wolna. Nawet poczta w czasie tego piekła funkcjonowała. 10-letni chłopcy przenosili ważne wiadomości wojskowe, a także listy prywatne (o ile to było możliwe). Na przykład „Piwnica domu ul. Pańska 35. Pani taka a taka, czy jest? Proszę się odezwać”.

Jesteśmy w piwnicy jednego z domów przy ul. Pańskiej w pobliżu ul. Mariańskiej. Niemcy walą bomby, w piwnicy tylko pochylamy głowy naraz bum, bum, gdzieś nad nami straszny rumor, krzyk ludzi, płacz dzieci, a potem cisza. Naraz słychać spokojny opanowany męski głos. „Ludzie, tylko bez paniki, jesteśmy zasypani”. Ja zdrętwiałam, przycisnęłam do piersi Wojtusia, myśląc co teraz będzie. Czy to koniec? Każdy z ludzi w piwnicy przeżywa po swojemu. Jedni płaczą, inni się modlą, krzyczą. Myśmy zaniemówili i zamarli w bezruchu. Trwało to może ze dwie godziny. W jednym końcu piwnicy słychać jakieś miarowe stuki pukania. Mężczyźni w piwnicy przesunęli się w tą stronę. Co kto miał – laski, jakieś garnki, twarde rzeczy, zaczęli tym odgarniać ziemię. Jak to długo trwało, nie pamiętam. Fakt, że ujrzeliśmy mały otwór i prześwit nieba. Otwór zrobił się tak duży, że człowiek mógł powoli przechodzić. Powoli, wyjątkowo zdyscyplinowani wychodziliśmy z piwnicy. Będąc już na wolnej przestrzeni, ludzie klękali i modlili się dziękując Bogu za ocalenie. Z dyskusji, co się usłyszało między ludźmi, to nie było wysokie zasypanie i stąd nasze ocalenie. Po prostu spadła mała burząca bomba. Ale co przeżyliśmy to przeżyliśmy. Zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi. Przed nami gruzy, ludzie i ciche niebo. Zatrzymaliśmy się w okolicach Mazowieckiej przy Marszałkowskiej. Wszędzie gdzie był jakiś postój w piwnicy, to wchodziło się do mieszkań parterowych by przygotować jakiś posiłek dla Wojtusia. Gotowałam papkę z mąki z dodatkiem cukru. Rozpalałam ognisko na ulicy (to znaczy ojciec albo dziadek) i na palikach gotowałam. Czasami ludzie zostawiali  maszynki spirytusowe i czasem był denaturat. My ssaliśmy kostki cukru. Od czasu do czasu natrafialiśmy na kuchnie polowe dla ludności. Organizacja społeczna, która przygotowywała zupy w kotłach nazywała się w skrócie R.G.O. [właśc. RGO – Rada Główna Opiekuńcza – przyp. red.]. Co ten skrót mówił, nie pamiętam. Wojtuś od czasu do czasu dostawał od dobrych ludzi parę sucharków, jajeczko, cukierki, albo, co było bardzo cenne, mleko w proszku, albo w puszce. My ze swoich porcji zup wyszukiwaliśmy kartofle, marchewkę i gęściejszą kaszę i karmiliśmy dziecko. Jesteśmy w okolicy Marszałkowskiej, przy Królewskiej. Zaczyna się bombardowanie i strzelanina. Wszyscy do piwnic. Całą noc i pół dnia trwało natarcie Akowców na budynek „Pasty”, który stał po przeciwnej stronie, gdzie były później pawilony prywatne. Skrót „PASTA” oznaczał „Państwowa Akcyjna Spółka Telefonów” – nazwa przedwojenna. Naraz cisza i słychać śpiew polskich żołnierzy. Zdobyli gmach, piętro po piętrze. Wywlekli jeńców niemieckich, zdobyli trochę broni, żywność i umundurowania. Na ulicę wyległa ludność cywilna. Słychać było śpiewy piosenek żołnierskich, a na wysokim budynku poczty zatknięto sztandar polski. Chwila wytchnienia i poczucie małej wolności. Wojtuś nawet pobiegał sobie po chodniku w słońcu.

Wolność trwała do wieczora i noc. Rano, jak nam przyłożyli, to zaczęliśmy myśleć, aby iść dalej. Nie wiedzieliśmy, gdzie miał być ten nasz koniec. Na Mazowieckiej spotkaliśmy ciotkę Pasamońską, która tu mieszkała. W czasie okupacji niemieckiej straciła dwóch synów w wieku 20 i 22 lat oraz męża. Zostali rozstrzelani na ul. Wolskiej. Zwyczajem Niemców wywieszane potem były listy z nazwiskami na murach domów. Do tej pory wisi ta lista jako eksponat w muzeum na ul. Szucha, gdzie było gestapo. Ulica ta odchodziła od pl. Unii Lubelskiej. Ciotka Pasamońska była rodzoną siostrą mojego dziadka Bronisława, czyli ojca babci Kowalskiej. Zlitowała się nad synkiem i dała mi trochę biszkoptów, masła, słodycze i torebkę na upieczenie babki. Znowu dziecko miało co jeść.

Wrócę jeszcze do ulicy Pańskiej. Wychodząc z Pańskiej trzeba było przebiec za barykadą. Był piękny słoneczny dzień (nie przypominam sobie, żeby w czasie powstania padał deszcz) ludzie schylali się i przebiegali pojedynczo. Porządku pilnował może 18-letni Akowiec. Nadeszła nasza kolejka. Pierwszy przebiegł ojciec i czekał na mnie. Moja kolej. Długo układałam dziecko na rękach. Widząc moje niezdecydowanie podbiegł do mnie chłopiec AK i zaproponował mi, że mi pomoże. On weźmie dziecko, a ja za nim pobiegnę. Za nic na świecie – odpowiedziałam. Pobiegnę tylko z synkiem. Albo zginiemy razem, albo przebiegniemy. Szczęśliwie przebiegliśmy, potem babcia i dziadek z psem. Bajbus tak ciągnął dziadka, aż się dziadek przewrócił, ale dobrze, że było to już po drugiej stronie ulicy.

Wracam do Marszałkowskiej. Idziemy jak zwykle gęsiego piwnicami do ul. Moniuszki, gdzie miała cukiernię i mieszkanie ciotka Ojca Porczyńska. Była to stara kamienica z podwórkiem studnią. Zajęliśmy kąt w piwnicy, która była duża, a w niej masa ludzi. Tego samego dnia byliśmy świadkami pogrzebów dwóch Akowców i młodej sanitariuszki. Był nawet ksiądz. Postawili drewniane krzyże w chodniku i zaśpiewali „śpij kolego w ciemnym grobie niech się wolna Polska przyśni Tobie”. Nalot, słychać samoloty, uroczystość przerwana, wszyscy do piwnic. Na drugi dzień przed południem jak zwykle piękna pogoda. Wojtuś biegał sobie po podwórku, ludzie stali, rozmawiali i tą sielską ciszę przerywa warkot samolotów. Nachodzi bombardowanie. Wojtuś, nie oglądając się na nikogo, ani na mamę, ani na babcię, wskazał rączką w górę i krzyknął bee i pierwszy wbiegł do piwnicy. Nalot był długi. W piwnicy duszno, słychać płacz dzieci, synek przytulony do mnie. W tym zdenerwowaniu i zaduchu, ludzie narzekali, że niepotrzebny tu pies. Bajbus bardzo bał się nalotów i wtedy w piwnicy zaczął wyć. Dziadek zdjął mu smycz i stanął w wyjściu na podwórko. Z chwilą, gdy bomby przestały padać, ludzie trochę odprężeni zaczęli wychodzić na powietrze. Bajbus czmychnął na ulicę i już go nie zobaczyliśmy. Spotkaliśmy go dopiero po wyzwoleniu Warszawy, jak wróciliśmy do domu na Targówku. Jakim cudem ten pies przepłynął Wisłę i przybiegł do rodziny na Pragę – to już się nie dowiemy. Wszędzie były patrole niemieckie. Przybiegł mokry do cioci Baranowskiej. Tam odkarmiony wrócił do domu przy ulicy Księcia Ziemowita 10, usiadł przed bramą i czekał. Na noc chodził do Baranowskiej. Z rana zjadał śniadanie i biegł na Ziemowita i czekał, aż się nas doczekał gdzieś w lutym 1945 r. W piwnicy na Moniuszki mieszkamy dłużej. Z jedzeniem coraz gorzej, szczególnie dla Wojtusia. My ssiemy cukier w kostkach.

Przypomnieliśmy sobie, że na Ordynackiej mieszka Jadzia Pohorska – córka stryjka Henryka z Zielonki. Stryjek Henryk był rodzonym bratem ojca babci Kowalskiej, który miał na imię Bronisław. Zdecydowaliśmy z Ojcem, że pójdziemy do niej, może coś z jedzenia dostaniemy dla Wojtusia. Był to mniej więcej koniec sierpnia, względna cisza i pogoda jak zwykle słoneczna. Trochę ulicami, trochę piwnicami dotarliśmy do pl. Napoleona (nazwa przedwojenna), innej nazwy, za Polski Ludowej, nie pamiętam. Tu sęk z budynku Prudentialu, obstrzał niemiecki. Prudential to nazwa drapacza chmur przedwojennej Warszawy o 12 piętrach, który właśnie mieścił się na pl. Napoleona. Nikogo nie widać, na placu tylko kilka trupów leżących plackiem. Decydujemy przebiec plac. Szczęśliwie zatrzymaliśmy się na uliczce, która prowadziła do N. Światu, a stąd już Ordynacka. Ciotkę zastaliśmy. Ucieszyła się jak przyszliśmy, ale dla dlatego, bo ktoś był jej potrzebny do zdejmowania drogocennych obrazów z ram. Zwijaliśmy je w rolki, aby przechować w piwnicy. Po wyzwoleniu szczęśliwie je wywiozła do Zielonki. Korzyść była taka, ze dostaliśmy po talerzu gorącej zupy, która smakowała jak najlepsze rarytasy. Dla dziecka dostałam kilka, może 6 cukierków, trochę czekolady i parę herbatników. Jakie skąpstwo. Miała spiżarnię zawaloną od podłogi do sufitu. Wszystko to zostawiła wychodząc z W-wy. Tak samo jak ciotka Porczyńska na Moniuszki. Miała upiec z torebki babkę dla Wojtusia. Nie zobaczyliśmy ani babki, ani torebki. Sami zjedli. Czas wracać na Moniuszki. W Międzyczasie był nalot. Co z Wojtusiem? Co z rodzicami? Po drodze wpadliśmy do sklepu Braci Pakulskich, który się mieścił na rogu Chmielnej i Brackiej. Naprzeciw Domu dziecka za Polski Ludowej. Pracował tam Ojca brat Zygmunt (ojciec Joli i Bożeny). Zastaliśmy go w sklepie. Jak wybuchło powstanie, nie zdążył wrócić do domu na Żoliborz. Dostaliśmy od Niego 2 kg słoniny i ½ l spirytusu. Droga powrotna była ta sama przez pl. Napoleona. Wróciliśmy szczęśliwie. Trochę się odżywiliśmy. Mieliśmy słoninę do chleba, który pierwszy raz w czasie powstania zdobyliśmy. Wojtuś natomiast wzmocnił się czekoladą. Chlebek ze słoninką też jadł. No, a spirytusik rozcieńczony z wodą był idealny dla dziadka, Stasia i babci. Niedaleko nas w pobliskiej Filharmonii mieścił się szpital polowy, oczywiście w podziemiach. Cała piwnica rannych powstańców. Ojciec poszedł do szpitala, dali mu harmonię i prosili, żeby trochę pograł i przez to podniósł na duchu żołnierzy. Spotkał tam znajomych. Dlatego prosili Go, żeby pograł. Mniej ranni śpiewali nawet piosenki. Za godzinę Ojciec wrócił. Nie minęło 20 minut dał się słyszeć charakterystyczny ryk i huk. To dźwięki pocisku pod nazwą „krowa”. Właśnie ryczał jak krowa i wpadł celnie do szpitala. Kurz, masakra, krzyki ludzi, walenie się domu. Nie namyślając się długo, byliśmy gotowi do dalszej drogi. Baliśmy się drugiego pocisku. Jak zwykle idziemy gęsiego. Ja trzymałam Wojtusia w pozycji leżącej, na oczki miał nałożoną wilgotną chusteczkę, żeby nie zaprószyć oczek. Nigdy nie kwestionował, jeżeli mu coś mówiłam lub robiłam. Czuł, że dzieje się coś niedobrego. Na ulicy piekło jak po trzęsieniu ziemi. Taki był dym i kurz, że ledwo siebie widzieliśmy. Ludzie biegali w różnych kierunkach. Krzyki rannych. Na własne oczy widziałam rękę całą aż do ramienia leżącą na chodniku. Dziecko w tych momentach wcale nie płakało, tylko przytulało się do mnie i trzymało rączkami moje plecy. Przy tym kurzu, dymie był niesamowity wiatr, który nie dał iść naprzód. Nie wiem, może to był tak straszny wir powietrza po zrzuceniu pocisku. Jest to jedno z najcięższych przeżyć powstania. Po ciężkiej drodze znaleźliśmy się w piwnicach domów przy Al. Jerozolimskich w okolicy Brackiej. Tu zła wiadomość. Pełno żołnierzy AK, którzy zapowiadają ludności cywilnej, że w tej okolicy nie możemy być. Chcemy przejść w kierunku Marszałkowskiej do pl. Zbawiciela. Trzeba przejść za barykadą w Al. Jerozolimskich w nocy. Niemcy są na dachu budynku B.G.K. (przedwojenny Bank Gospodarstwa Krajowego). Znajduje się on na rogu N. Światu i Al. Jerozolimskich naprzeciwko Domu Partii. Bez przerwy strzelają do ludności cywilnej. Wiedzą, że ludzie tędy przechodzą. W nocy jest ciszej, a więc wyruszamy. Musi być bardzo cicho. Matek z małymi dziećmi w poduszkach Akowcy nie puszczają, bo płaczą. Matki muszą wracać. Mężczyźni nie palą papierosów, rozmowa szeptem. Wojtuś jak zwykle cichutki i przytulony do mnie. Idąc potykamy się o trupy ludzi zabitych w dzień. Akowcy nie zdążyli sprzątnąć. Po strasznej, cichej i ciemnej (dzięki Bogu) nocy, przedostaliśmy się do piwnicy na ul. Widok od strony Marszałkowskiej. Tu trochę jest spokojniej. Mamy namiastkę normalnego życia. W mieszkaniu na parterze pełna wanna czystej wody (specjalnie nalana) zanim popękały wodociągi. Bierzemy wodę do jakiegoś naczynia myję Wojtusia i sami się odświeżamy. Dobrzy ludzie częstują nas i innych kolacją. Chleb z marmoladą zdobytą w jakimś sklepie. Tu Ojciec spotyka kolegów muzyków. Jest ich trzech, którzy już się z nami trzymają. Nie wiadomo skąd stawiają ½ l i ogórki kraszone znalezione w piwnicy. Między nimi Dziadek. Wszyscy dostali wigoru. Dla nich nie ma nalotów, nie ma bomb. Zaraz przyjedzie „Wolność” i oczywiście Niemcy pobici. Moja rodzina, plus koledzy Ojca, po kilku dniach pobytu na Widok, znajduje się w okolicach Śniadeckiej. Nie ma nalotów, trochę ciszej, jesteśmy na podwórku. Każdy z kolegów miał coś do jedzenia. Jeden marchewki z ogródka działkowego, drugi kaszę, kawałek boczku, grzybki suszone, zaproponowali babci, żeby ugotowała zupę. Wynaleźli jakiś garnek i na rozbitej węglowej kuchni + drzewo babcia gotowała. My na składkę mieliśmy trochę słoniny. Każdy zajął się sobą, ale jeden z kolegów, rudy Maniek (skrzypek), nie odstępował Babci przy gotowaniu, aby Babcia czasem nie podjadała. Pilnował ją, a przy okazji opowiadał swoje sny i Babcia mu tłumaczyła, co one znaczą. Straszny był tchórz. Tylko się pytał, czy z tych snów to jest przepowiednia, że on przeżyje powstanie. W końcu nadeszła uroczysta chwila. Zaczęliśmy jeść zupę w kubkach jednakowych (żeby ktoś nie dostał więcej). Były one wyciągnięte z jakiegoś parterowego mieszkania. Gorące danie to przysmak nie do opowiedzenia, po głodowaniu przez 6 tygodni. Wojtuś aż się trząsł tak mu smakowała zupka. Cieszyliśmy się sytością. Żołądek dziecka jednak nie wytrzymał i Wojtuś zrobił w majtki. Jeden z kolegów, który lubił mówić czysto po polsku zaopiniował – chłopaki będziemy mieli szczęście, bo Wojtek się zes…ł. Szczęście to objawiło się tym, że nie mieliśmy nalotów, bo w okolicy Politechniki Warszawskiej było dużo Niemców.

Niemcy nawoływali ludzi cywilnych do wychodzenia z miasta. Wreszcie po 6-ciu tygodniach głodu, nalotów i chowania się po piwnicach, zdecydowaliśmy się wyjść z Warszawy. Może to było 7 tygodni, nie pamiętam. Powstanie trwało 2 miesiące. Tak się złożyło, że nasza czwórka, to znaczy Ojciec, ja Babcia i Dziadek, no i oczywiście Wojtuś u mnie na rękach, stanęła w pierwszej kolejności do wyjścia. Przed nami pielęgniarka z Czerwonego Krzyża z białym sztandarem w ręku, a za nami setki ludzi. Przechodzimy koło Politechniki Warszawskiej. Na placu stoją armaty wycelowane w nas. Co będzie jak zaczną w nas strzelać? Nie było już odwrotu. Pod eskortą Ukraińców w mundurach niemieckich i karabinami wycelowanymi w naszym kierunku szliśmy przez pola obsadzone cebulą w kierunku Dworca Zachodniego. Ukraińcy zrywali złote łańcuszki z szyi, zdejmowali obrączki terroryzując nas karabinami. Nasze złoto było zaszyte w pikowanym palteczku synka, który sobie beztrosko w nim wykopywał rączką cebulę z pola. Widział, jak to robiły starsze dzieci. Cebulę wycierał z ziemi, zdejmował skórkę i chrupał. Przychodził do nas i przynosił cebulę. Żołnierze na to nie reagowali. Starsi baliby się wyjść z szeregu.

Doszliśmy do stacji kolei elektrycznej Warszawa Zachodnia. Pociągiem elektrycznym dowieźli nas do obozu w Pruszkowie. Przed bramą stały pielęgniarki w fartuchach Czerwonego Krzyża i wprowadzały nas do obozu. Pielęgniarki te były na pokaz dla różnych gazet z całego świata. Niemcy chcieli pokazać jak to humanitarnie postępują z ludnością cywilną z powstania. W obozie coś odwrotnego. Bród, nędza, głód i tłok. Od czasu do czasu przyjeżdżali Niemcy i rozdawali wodnistą zupę i gliniany razowy chleb. Po trzech dniach pobytu w obozie, głodni i wyczerpani, zdecydowaliśmy się wyjść. Właśnie to wyjście było bohaterstwem. Fala mrowia ludzkiego pchała się do bramy (nie tej z pielęgniarkami, tylko drugiej po przeciwnej stronie obozu). Tu Niemcy rozdzielali ludzi według swojego rozeznania. Młodzi mężczyźni do obozu, starsi ludzie i matki z dziećmi na wieś do gospodarzy, w Polskę. Dlaczego wspominałam, że wyjście z obozu było bohaterstwem. Tyle było ludzi, ścisk, tłok, że trzymaliśmy się rękoma, albo pod pachę w szeregu, żeby dojść do bramy. Nie można było dopuścić, aby przerwali nasz szereg. W głowie był zamęt, a przed oczami kłębiły się głowy ludzkie. Szczęśliwie doszliśmy do bramy. Byli ludzie, którzy w tym ciasnym, morderczym pochodzie pogubili dzieci, żony, matki. Rezultat – znajdowali się po latach. Stajemy przed komisją złożoną z kilku Niemców. Ojciec wziął na ręce Wojtusia, niby został sam z dzieckiem (chcieliśmy go uratować przed obozem), odstawiają go na bok, a mnie kwalifikują do obozu. Z płaczem zabieram synka i ojciec idzie do obozu, a ja z Wojtusiem, Babcią i Dziadkiem idziemy w kierunku wagonów towarowych odkrytych, które miały nas zawieść na wieś. Po wejściu do pociągu dużej ilości osób Niemcy zaryglowali drzwi i odjazd.

Ojca wysłali do obozu pracy do małego miasteczka Beelitz Stadt pod Berlinem. Pracował jako betoniarz przy układaniu szos. Praca trwała od 7 do godz. 16. Potem był wolny czas. Dostawali przepustki na wyjazd do Berlina. Jeździł sobie do kina. W soboty czasami w tygodniu grał na harmonii w kasynie oficerskim. Dostawał za to bochenek dobrego chleba, marmoladę i papierosy, które szły na handel wymienny. Przed wyjazdem do obozu babcia zaopatrzyła go w złoty pieniążek, Dziadek dał zegarek, także sobie radził.

Jechaliśmy przez podwarszawskie miejscowości, między innymi Milanówek. Po drodze, jak pociąg zwalniał (maszyniści polscy robili to specjalnie), ludzie tamtejsi rzucali nam chleb, bułki i zapakowane pomidory, masło. My mieliśmy frajdę, bo do pomidorów mieliśmy cebulę. Jazda była okropna. W nocy był straszny wiatr, całe szczęście, że nie było deszczu. Babcia siedziała w rogu wagonu, trzymała Wojtusia na kolanach i ogrzewała go swoim ciałem, przykryła kocem, który przez całe powstanie pilnowaliśmy dla dziecka. Pod pachami, tak, tak, pod pachami, trzymała butelki z wodą i ze smokiem, aby było ciepłe picie dla synka. Wojtuś spał i nie wiedział o bożym świecie. My z Dziadkiem podpieraliśmy ścianę wagonu na stojąco albo w kucki. Było to szczęście, gdyż ludzie w środku opierali się o siebie. Przyszedł moment, a ludzie, jak również i my, musieliśmy się załatwić. W pomoc przyszedł nocniczek Wojtusia, który mieliśmy ze sobą. Było to naczynie bardzo drogocenne. Każdy się załatwił, musiał wylać poza wagon i czym chciał musiał wytrzeć i oddać czysty. Przez to nasz wagon był w porządku i nie cuchnął, tak jak się czuło z sąsiednich wagonów. Ludzie musieli zanieczyszczać wagon.

Około 25 września, może wcześniej, nie pamiętam dokładnie, przed południem wysiedliśmy w Opocznie. Całą noc wlekliśmy się pociągiem, zatrzymując się z postojami na stacjach. Tu puścili nas wolno i gdzie kto mógł zachodził do domów, szukając sobie lokum. Ludzie nie wyrzucali nas. Mieli obowiązek przyjmowania Warszawiaków z powstania. My zatrzymaliśmy się w małym drewniaczku u biednych gospodarzy. Ugościli nas chlebem i mlekiem. Przespaliśmy się na podłodze z głowa na krześle. Wojtusia położyli do starej kołyski. Po wypoczynku zaczęła się gadka z gospodarzami. Babcia zapytała, czy daleko jest wieś Paradyż. Z opowiadań ojca pamiętała, że koło Opoczna. We wsi o tej nazwie jest proboszczem Ojca brat Henryk. Oczywiście powiedziała, że jesteśmy księdza rodziną i chcemy się do niego dostać. Chłop od razu otrzeźwiał i dostał wigoru. Zaproponował nam, że nas za darmo zawiezie do księdza Błasikiewicza. Takie miał uznanie Henryk wśród tamtejszych ludzi. W godzinę czasu byliśmy na furze i po kilkunastu kilometrach (12 km) przejechaliśmy do wsi. Wieś jak wieś. Chałupy bogate, biedniejsze, w środku jak gdyby rynek. Tu oczom naszym okazał się piękny, duży kościół z wysoką wieżą. Z boku duża plebania z ogromnymi, półkolistymi krużgankami jak na Wawelu. Wyszła nam naprzeciw gospodyni księdza. Babcia i ja powiedziałyśmy, że jesteśmy rodziną księdza Błasikiewicza i prosimy o widzenie. Za chwilę wyszedł ksiądz. Tęgi, z dużym brzuszkiem w okularach. Babcia przedstawiła się i powiedziała, że Stasia zabrali do obozu, a nas Niemcy wysiedlili z Warszawy i przywieźli w te okolice. Ksiądz kazał Maryśce (gospodyni) przygotować pokój na 1-szym piętrze, a my mamy się rozgościć w nim. Po brudzie, głodzie i strachu przed bombami zamieszkaliśmy w pięknym pokoju z czystą pościelą i cichym niebem bez samolotów. Następnego dnia jedliśmy śniadanie w dużej jadalni z księdzem Henrykiem. Było jeszcze dwóch młodych wikarych do pomocy w odprawianiu mszy św. W międzyczasie opowiadaliśmy przeżycia z powstania. Po bogatym śniadaniu, które się składało z polędwicy, białego sera, śmietany, jajek i białego pieczywa spuchł mi język. Trzymało mnie to cały dzień. Także moje ręce były bezwładne. Nie mogłam nic robić. Po sześciu tygodniach noszenia na rękach swojego synka ręce były do niczego. Powoli każdy dzień przynosił ulgę, aż przeszło. Nie chcieliśmy być darmozjadami u księdza, więc wzięliśmy na siebie obowiązki. Dziadek rąbał drzewo potrzebne w kuchni, Babcia pomagała w kuchni gosposi. Był to okres smażenia powideł. Olbrzymie sagany trzeba było mieszać. Ja sprzątałam pokoje, było ich 3. Wojtuś biegał po ogrodzie i zrywał kwiatki, same czubki. Uciekał przed Henrykiem, żeby go na tym nie przyłapał, bo krzyczał na niego. Na plebanii byliśmy z miesiąc. Dojechał w międzyczasie Zygmunt (brat ojca) z żoną i córkami. Życie wydawało nam się piękne. Pewnego razu przyjechała znajoma księdza z Poznania. Dostaliśmy gęś na drogę i furmankę, aby się wyprowadzić, bo jest za ciasno na plebanii. W niedługim czasie wyjechał też Zygmunt z rodziną. My dojechaliśmy do wsi Sławno, gdzie mieszkał brat bliźniak ojca z rodziną.

Zamieszkaliśmy u gospodarzy na końcu wsi. Tu znowu chcieliśmy pomóc gospodarzom i dziadek rąbał drzewo, a babcia gotowała zupę jak poszli w pole. My byliśmy na swoim garnuszku. Z palteczka Wojtusia wypruła Babcia bransoletkę złotą i sprzedała dziedzicowi. W pobliżu był mały dwór. Dziedzic utrzymywał 30 osób z powstania. Szczęśliwi to byli ludzie, regularnie dostawali 3 razy dziennie jeść i mieli czyste spanie na słomie. Za pieniądze z bransolety chodziłam do drugiego dworu 5 km od nas i kupowałam żyto. Worek z 25 kg żyta na plecach przynosiłam do chałupy. Dziadek zanosił do młyna i mięli na mąkę ludziom. Interes kwitł. Mąkę kupowali ludzie z miasta. Przyjeżdżali aż z Tomaszowa Mazowieckiego o godz. 2 w nocy pukali do naszego okienka i prosili o mąkę. Dlatego w nocy, żeby się nie natknąć na Niemców, ja chodziłam od czasu do czasu do Opoczna 12 km i robiłam małe zakupy. Szczególnie masło dla Wojtusia, bo we wsi nikt łącznie z naszymi gospodarzami nie chcieli sprzedać. Nasza gospodyni nawet mleka dla synka nie chciała sprzedać. Chodziłam do sąsiedniej wsi po mleko i kupowałam. Zlitowała się nade mną jakaś gospodyni, że mam małe dziecko. Trochę na handlu zarabialiśmy i byliśmy niezależni. Był już chyba listopad. W nocy weszło do naszej izby (mieliśmy oddzielną od gospodarzy) dwóch chłopców z lasu. Ubrani w skóry i długie buty oficerskie. Pytali się, czy jesteśmy z Warszawy z powstania, czy gospodarze dobrzy, czy dają jeść. Babcia była cicho, a ja wyskoczyłam, że sami się utrzymujemy, a gospodyni dla dziecka nie chce nawet sprzedać mleka. Chłopcy poszli do drugiej izby do gospodarzy. Naraz słychać, olaboga, olaboga, oj boli. Chłopcy z lasu długo się nie namyślali, zdjęli pasy i babie w tyłek dali lanie i zastrzegli, że mają się nami opiekować. Gospodarz gdzieś uciekł. Schował się. Na drugi dzień rano miałam mleko dla Wojtusia za darmo. Dni zaczęły się dłużyć na wsi. Kiedy skończy się wojna?

Wracając kiedyś z Opoczna do wsi poszłam na przełaj przez pola, aby było bliżej. Naraz słyszę strzał. Przeleciała mi kulka koło nosa. Oglądam się, a w dali widzę Niemca z wykierowanym do mnie karabinem. Zaczął do mnie znowu strzelać. Małe iskry i ognie przelatywały mi koło głowy. Nie chciałam się położyć na ziemi. Wtedy – myślę sobie – przyjdzie i zabije mnie. Zaczęłam normalnie iść i modlić się, żebym zdążyła dojść do wsi. Z dala widziałam już domy. Modliłam się dalej abym doszła szczęśliwie i zobaczyła jeszcze Wojtusia. Niemiec na horyzoncie się zmniejszał, a strzały były coraz dalsze. Dopadłam do najbliższej chałupy wystraszona i zaczęłam opowiadać co mnie spotkało. Do swojej wsi miałam już niedaleko. Jak się okazało, wyszło zarządzenie niemieckie, które mówiło, że nie wolno chodzić polami tylko szosami i drogami uczęszczanymi. Ja o tym nie wiedziałam.

Nadszedł sylwester 31 grudnia. Zebraliśmy się w izbie u Zygmunta (mieszkał niedaleko nas w Sławnie). Poprosiliśmy jeszcze samotną starszą Panią na nazwisko miała Górka, mieszkała na Starym Mieście. W powstaniu zgubiła się z rodziną, miała 70 lat. Na stole znalazł się bimber o zapachu nafty. Babcia przyniosła baraninę (jedyne mięso, które można było czasami kupić, albo kurę na rosół). Zaczęła się uczta. Zygmunt i p. Górka nieźle sobie popili. Zaczęli tańczyć polkę. Zygmunt z papierosem za uchem, zamiast róży w ustach była wiązka słomy. P. Górka śpiewała, a Zygmunt z przytupem klękał przed nią. Mieliśmy ubaw. Babcia, Tola (żona Zygmunta) dziadek i ja śmieliśmy się do łez. Był to pamiętny sylwester 31 grudnia 1944 r. we wsi Sławno.

Nadszedł styczeń. Przez wieś przeszli Niemcy, cofali się. Za parę dni Rosjanie deptali im po piętach. Brudni, pijani i rozwydrzeni. Zygmunt za 1 l bimbru dostał od jednego z ruskich harmonię. Opłaciło się. Nadszedł 17 styczeń, wyzwolenie Warszawy. Wszystkie wiadomości dochodziły pocztą pantoflową. Nadszedł luty. Nawet ciocia Baranowska wiedziała od ludzi, że jesteśmy na wsi koło Opoczna. Zdecydowaliśmy się wyruszyć do Warszawy do domu. Tylko czy całego? Gospodarze nasi wykazali dobre serce. Zaprzęgli konia i furmanką zawieźli nas do stacji Końskie. Na wszystkich torach stały pociągi towarowe. Który ruszy w kierunku Warszawy? Nie wiadomo. Czekaliśmy kilka godzin na stacji. Ludzie rzucili się do jednego z pociągów, my też. Maszynista zapowiedział kierunek W-wa. Po kilku stacjach pociąg zmienia kierunek wysiadka. Tak podróżowaliśmy około 10-ciu dni, przesiadając się z pociągu na pociąg. Ostatnia podróż pociągiem towarowym w kierunku Pilawy. Pociąg to sama podłoga i koła. Było dużo chętnych, ponieważ coraz bliżej Warszawy. W wagonie, w który wsiedliśmy były jakieś kije, żelastwo. Dziadek zrobił z tego mały namiot. Nakrył to kocem, który mieliśmy. Babcia i Wojtuś byli okryci od wiatru i śniegu. Padał sobie wtedy duży śnieg. Pod pachą babcia trzymała jak zwykle butelkę ze smokiem i wodą, żeby była ciepła dla dziecka. Trochę zapasów z jedzenia wzięliśmy na drogę. Ja z Dziadkiem przysiadywaliśmy z boku szałasu, tam, gdzie nie wiało i nie było śniegu. Śnieg dla nas rozpuszczaliśmy na wodę w garnku do popicia chleba. Dla dziecka zawsze była woda lub mleko, które zdobywaliśmy w miejscach postoju. Na platformie wagonu było dużo ludzi. Wojtuś już był zmęczony jazdą, więc był zdenerwowany i wołał luka-puka, to znaczy, że był niezadowolony. Wołał też u-be, u-be. Miał na myśli, że pociąg jest brzydki. Małe dziecko nie przypuszczało nawet, że przepowiada rządy UB w Polsce Ludowej!

Stacja Pilawa, coś znajomego – wysiadamy. Na peronie masa ludzi. W Pilawie życie się już normalizuje. Duży bufet na stacji pachnie jedzeniem. Wojtuś podbiegł do bufetu i zaczął pokazywać paluszkiem na kiełbasę, chciałby zjeść. My nie możemy kupić, bo nie mamy pieniędzy. Sprzedawczyni się zlitowała i dała mu do ręki kiełbasę i chlebek, a on na to, a dla mamy, dla baby. W końcu bufetowa wzięła 4 porcje położyła to na talerzyki plus chleb i przyniosła do stolika zapraszając żebyśmy zjedli. Ona pieniędzy nie chce. Najedzeni i zadowoleni wyszliśmy na peron i czekamy na pociąg do Warszawy. Wjeżdża na stacje pociąg z normalnymi wagonami. W jednym z wagonów jedzie Rząd Polski Ludowej z Bierutem na czele z Lublina do Warszawy. Wagon ten obstawiony żołnierzami. Tu wsiadać nie wolno. Wsiadanie do pociągu wymagało akrobacji. Po ciężkim wpychaniu Babci, Dziadka i Wojtusia wsiadłam na końcu. Ludzie stłoczeni na stojąco. Wojtuś siedział u kogoś na kolanach i wykrzykiwał U-be, U-be.

Wreszcie ukochana stacja Otwock, Świder dojeżdżamy do Michalina. Dziadek i Babcia zamykają oczy. Ja mam powiedzieć, czy dom stoi. Krzyczę – stoi, stoi cały. Dojechaliśmy do stacji Warszawa Wschodnia. Dużo ludzi wysiada, my też. Wynajmujemy furmankę, które stoją rzędem jak dorożki i jedziemy na Targówek. Płatne na miejscu. Nie było jeszcze autobusów, tramwajów. Od strony Utraty małą uliczką wjeżdżamy na ul. Ks. Ziemowita. Wchodzimy w bramę, a tu stop! Ciocia Baranowska (powiadomieni byli przez ludzi, że my wracamy) każe nam się rozebrać do naga, wchodzimy pod czystymi kocami do mieszkania i następuje kąpiel. Ubieramy się w czyste przygotowane ubranie. To, co zostało, w bramie zostało spalone. Wojtusia palteczko było czyste jakimś cudem. Widocznie wszy złota się nie trzymają. Bajbus zaczął szczekać i skakać z radości. Zaczęło się normalne życie. Babcia otworzyła sklep. Pieniądze znowu były w każdej kieszeni. Wojtuś się odżywił, wyglądał jak laleczka. Radość ogólna była między ludźmi. Ludzie handlowali czym się dało, otwierano małe sklepy. Dużo ludzi wracało do rodzin z powstania, Niemiec i wojny. Również i Stasio wrócił szczęśliwie dnia 8 maja 1945 r. do Warszawy. Tak wkroczyliśmy w okres Polski Ludowej. Co z tego wyniknęło trzeba by napisać drugie wspomnienie z tego okresu.

Strony wspomnień, na których Jadwiga Błasikiewicz opisała doświadczenie pobytu w obozie Dulag 121. Z arch. Muzeum Dulag 121

Powiązane hasła

”None

Skip to content