Bobran Marian – Żołnierz AK w obozie przejściowym w Pruszkowie
Marian Bobran, pseud. „Niuniek”, ur. w 1923 roku, podczas Powstania Warszawskiego walczył w batalionie „Parasol” wpierw na Woli, następnie na Starym Mieście, Śródmieściu oraz Górnym Czerniakowie. Tam 22 września, podczas kapitulacji dzielnicy, został pojmany przez Niemców i uwięziony w gmachu gestapo. Na drugi dzień, nie przyznając się do tego, że walczył w Powstaniu, wraz z ludnością cywilną został pognany do obozu przejściowego w Pruszkowie. Tam, dzięki pomocy sanitariuszy oraz Pani Naszczokini, sąsiadki z Warszawy, ukrywał się w obozowym szpitalu udając chorego. Został wysłany na tereny Generalnego Gubernatorstwa do wsi Sołtyków, a następnie trafił do Przedborza, gdzie miał wraz z nowo poznanym panem Radziejowskim, objąć stanowisko po zamordowanym leśniku. Tam odnalazła go matka, Maria Bobran z d. Miąszkiewicz, z którą udał się do wsi Kłudno koło Nowego Miasta nad Pilicą. Po wyzwoleniu wrócili do Warszawy. Prezentujemy wspomnienia Mariana Bobrana z lat 1944-1945, które spisał wiele lat po wojnie, w 1994 roku.
Jest wieczór 22 września 1944r. Znajduję się w wypełnionym ludźmi korytarzu suteren ostatniego broniącego się budynku przy ul. Wilanowskiej 1 na Czerniakowie. Jest piekielnie gorąco i taki straszny zaduch, że trudno oddychać. Słychać szeptem prowadzone rozmowy. Na zewnątrz ucichły wybuchy i strzały. Po chwili od strony wejścia do korytarza dobiega wiadomość, że idą Niemcy i się poddajemy. W ostatniej chwili zdążyłem ściągnąć z siebie niemiecką panterkę i wyrzucić pistolet parabellum, do którego od kilku godzin nie miałem już amunicji. Na szczęście pod panterką miałem swoje cywilne ubranie. Pozostanie w niemieckich bluzach, spodniach czy butach równało się bardzo często natychmiastowemu wyrokowi śmierci.
Przed wejściem do korytarza zatrzymało się kilku żołnierzy niemieckich z bronią skierowaną w naszą stronę. Wezwali do podniesienia do góry rąk i wychodzenia pojedynczo na klatkę schodową. Na podniesione ręce każdego wychodzącego skierowane było światło latarek elektrycznych. Rozpoczęło się rabowanie pierścionków i obrączek. Jeden z żołnierzy polecił po polsku, żeby oddawać wartościowe przedmioty i dodał wyjaśniająco: „Idziecie do piachu, a tam już nic wam nie będzie potrzebne”.
Na zewnątrz, w świetle pożarów i przy potwornym fetorze rozkładających się zwłok, nastąpiła pierwsza segregacja wziętych do niewoli ludzi. Podział był następujący: najpierw oddzielono kobiety od mężczyzn. Polecenia brzmiały tak: pierwsza grupa to berlingowcy – żołnierze z poboru, druga to powstańcy – kombatanci, trzecia to cywile-bandyci. Stanąłem w grupie cywilów, zwrócony twarzą do jakiegoś muru. Z tylu za nami ustawione były dwa karabiny maszynowe. Z grupy cywilów co jakiś czas przechodziły pojedyncze osoby do grupy powstańców. Po upływie około pół godziny cywilom zakomunikowano, że idą do piachu.
Pozostało nas około 40 osób. Uformowano oddział i pod eskortą uzbrojonych żołnierzy wyruszyliśmy ulicami zrujnowanego Czerniakowa w kierunku Parku Łazienkowskiego. Po drodze ciągle prześladował mnie straszny odór rozkładających się zwłok. Kiedy dochodziliśmy do Agrykoli, zastanawiałem się dlaczego nie rozstrzelali nas na Wilanowskiej. Byłem przekonany, że zrobią to w Parku Łazienkowskim. Dopiero kiedy minęliśmy bramy parku i zaczęliśmy iść dalej pod górę Agrykolą, zrozumiałem, że miejscem, do którego nas prowadzą jest Aleja Szucha i gmach Gestapo.
Tak też się stało. Znaleźliśmy się na obszernym podwórku otoczonym ścianami wysokiego budynku. Budynek był rzęsiście oświetlony, a z okien przyglądało się nam wielu gestapowców i żandarmów. Wszyscy byli bardzo weseli i widocznie szczęśliwi z upadku Czerniakowa.
Po krótkim postoju i ofotografowaniu naszej grupy, zaprowadzono nas do celi. W celi tej o powierzchni około 10 m kwadratowych, odgrodzonej od korytarza stalową kratą z drzwiami, staliśmy w strasznym ścisku całą noc. Na korytarzu pilnował nas wartownik. Ściany celi pokryte były wyrytymi nazwiskami, adresami, prośbami o przekazanie wiadomości. Rano wartownik otworzył celę, a w drzwiach stanęło dwóch żandarmów i gestapowiec. Zapowiedzieli nam, że przy wychodzeniu mamy oddać dowody osobiste, pieniądze oraz wszelkie wartościowe przedmioty. I tym razem dowiedzieliśmy się, że idziemy do piachu.
Podchodząc do drzwi, wyciągnąłem z kieszeni marynarki portfel aby wyjąć z niego Kenkartę. Jeden z żandarmów wyrwał mi portfel z ręki i wypchnął mnie na korytarz. W ten sposób pozbawiony zostałem wszystkich dokumentów i pieniędzy.
Podwórko było zapełnione wieloma grupami ludzi z innych cel. Do naszej grupy podeszło kilku gestapowców i podobnie jak na Czerniakowie, wezwano aby z grupy „bandytów” wystąpili powstańcy z AK i AL. Zapowiedziano, że jako kombatantom, darowane im będzie życie. I tym razem z grupy naszej wystąpiło kilka osób. Po pewnym czasie otoczeni zostaliśmy przez żandarmów i wyprowadzeni na ulicę Szucha. Po krótkim postoju, pod eskortą, poprowadzono nas w kierunku Woli.
Okazało się, że tym razem celem naszego marszu był kościół św. Wojciecha na Woli. Na terenie wokół kościoła zgromadzona była duża ilość ludzi z różnych dzielnic Warszawy. Pamiętam, że był tam hydrant, z którego można było napić się wody. Nie piłem wody co najmniej dwa dni. Kiedy ostatni raz coś jadłem, tego nie pamiętam.
Kiedy wydawało się nam, że wkrótce wyruszymy w dalszą drogę, przed kościół zajechały samochody, a na teren wkroczyła grupa gestapowców i żandarmów. Ich zachowanie wyraźnie wskazywało na to, że kogoś szukają. Penetracja między ludźmi trwała około godziny. Zaraz po odjeździe Niemców, z naszej grupy uformowano kolumnę i ulicami Woli zaprowadzono nas na Dworzec Zachodni.
Na dworcu żandarmów z eskorty zastąpili żołnierze z Wermachtu. Byli to starzy ludzie uzbrojeni jedynie w karabiny. Na widok ten wstąpił we mnie nowy duch i nowa nadzieja. Na peronach panował normalny ruch pasażerów. Zjawisko tak dawno przez nas nie widziane. Domyślałem się, że pojedziemy do Pruszkowa, do obozu. Wtedy, pierwszy raz pomyślałem o ucieczce. Gdy na peron, na którym staliśmy, podjechał pociąg elektryczny i do wagonów zaczęli wsiadać pasażerowie, Niemcy z naszej eskorty zajęli dla nas dwa przedziały w jednym z wagonów. Pozostały, jeden przedział zajęli zwykli pasażerowie. Gdy zajęliśmy miejsca, nim pociąg ruszył, na pomost między przedziałami wyszedł nasz konwojent. Stanął w otwartych drzwiach i obserwował peron.
W tym momencie wstałem ze swojego miejsca i cichutko przemknąłem się za jego plecami do sąsiedniego przedziału. W przedziale tym siedzieli normalni pasażerowie. Wolni ludzie, kobiety i mężczyźni. Prawdopodobnie wracali z pracy. Gdy usiadłem na ławce, w przedziale zapanowała grobowa cisza, a wszyscy pasażerowie [z przerażeniem na twarzach] jednocześnie odwrócili się do okien. W tym momencie drzwi, w których stał wartownik zamknęły się i pociąg ruszył. Żołnierz z pomostu wolnym krokiem wszedł do przedziału, z którego uciekłem.
Zdradziło mnie puste miejsce, na którym siedziałem. Gdy je zauważył, natychmiast zaczął się rozglądać wokół. Zdradził mnie również mój wygląd. Zarośnięty, z bladą opuchniętą z głodu i zmęczenia twarzą natychmiast zwróciłem na siebie jego uwagę. Podszedł do mnie i nic nie mówiąc przeprowadził mnie do przedziału, z którego uciekłem. Zdarzenie to, zakończone moim niepowodzeniem, wzmogło we mnie postanowienie podjęcia dalszych prób ucieczki.
Wysiedliśmy na stacji w Pruszkowie i prosto z peronu zaprowadzono nas do obozu.
Nie pamiętam numeru hali, do której nas skierowano. Chyba była to hala Nr 1. Warunki w jakich przebywali tam ludzie opisywane były wielokrotnie, dlatego nie będę o tym wspominał. Kiedy zająłem w hali przydzielony mi skrawek betonowej posadzki, poczułem się bardzo zmęczony, ale jednocześnie jak gdyby odprężony. Myśli moje wróciły jednak do koszmaru przeżytych zdarzeń, a w szczególności do Starówki, gdzie w domu na Rynku Nowego Miasta pozostała moja rodzina. Dom, w którym przebywali był całkowicie zrujnowany. Odnalazłem ich w piwnicy. Byli u kresu sił. W dniu kiedy ich ostatni raz widziałem, Niemcy, po zajęciu Wytwórni Papierów Wartościowych, byli już tak blisko Nowego Miasta. Co się z nimi później działo, czy ocaleli, nic nie wiedziałem.
Następnego dnia mojego pobytu w obozie, życie obozowe toczyło się bez specjalnych wydarzeń. Wiadomość, że Niemcy mają kłopoty spowodowane brakiem wagonów kolejowych, wskazywała na to, że mój pobyt w obozie może się przedłużyć. Była to dla mnie wiadomość pomyślna. Zdobyłem czas na rozpoznanie terenu i ogólnej sytuacji.
Zaraz po przyjeździe do obozu stwierdziłem, że wokół pasa mam widoczną ranę na ciele. Ze zgrozą rozpoznałem, że były to wszy. Postanowiłem skorzystać z tego, że na terenie obozu był hydrant, aby zrobić pranie bielizny. Jakie to mogło być pranie, bez mydła i w zimnej wodzie, można sobie wyobrazić. Po „upraniu” bieliznę rozwiesiłem na siatce ogrodzenia aby wyschła. Po upływie zaledwie 15 minut ktoś mi ją ukradł. Zostałem jedynie w koszuli, marynarce i spodniach. Na nogach miałem pantofle, które po kilku godzinnym marszu kanałami ze Starego Miasta na Śródmieście zaczęły mi się rozpadać.
Piszę i zastanawiam się, czy te moje problemy zasługują na ich opisywanie. Wiem, że były one nic nie znaczące wobec ogromnego dramatu, który się wtedy wokół mnie rozgrywał. Świadomość tego, że przeżyłem piekło Starówki i Czerniakowa, spowodowała u mnie jak gdyby stępienie ostrości i zdolności właściwej oceny sytuacji w obozie. Przestałem się bać. Wydawało mi się, że ja najgorsze mam już za sobą. I być może dlatego właśnie czułem, że o te małe, własne sprawy muszę zadbać, że mogą mieć one dla mnie znaczenie. Jak się wkrótce miało okazać, przeczucia nie myliły mnie.
Aby nawiązać do zdarzeń, które nastąpiły, muszę się we wspomnieniach trochę cofnąć. Około 10 – 15 września zatrzymała mnie na jednej z ulic Czerniakowa, jak mi się początkowo wydawało, nieznajoma kobieta. Z rozmowy z nią okazało się, że była ona dobrą znajomą mojej matki. Gdy powiedziała mi swoje nazwisko dopiero wtedy przypomniałem sobie okoliczności w jakich ją poznałem. Była w wielkiej rozpaczy, gdyż dwa dni wcześniej dom, w którym mieszkała, został całkowicie zrujnowany i spalony. Ocaliła jedynie to co miała na sobie. Rozmowa z nią o moich rodzicach oraz szczera troska o ich i mój los, spowodowała, że serdecznie jej współczując, dałem jej na pożegnanie butelkę śliwowicy. Od kogo dostałem tę wódkę, w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć. Gdy odchodziła nie przypuszczałem, że ją jeszcze kiedyś spotkam. Jak się jednak okazało, do takiego spotkania doszło i to w bardzo krótkim czasie.
Rozpoznała mnie ponownie, tym razem na terenie obozu, wśród tysięcy warszawskich rozbitków. Oboje bardzo się z tego spotkania ucieszyliśmy. Zaraz na wstępie rozmowy zaczęła mi dziękować za podarunek, który otrzymała ode mnie na Czerniakowie. Z początku nie bardzo mogłem się zorientować za co chce mi dziękować. Okazało się, że ta butelka śliwowicy, którą jej podarowałem, w decydującym stopniu ułatwiła jej nawiązanie znajomości z obozową służbą sanitarną.
Była Polką ukraińskiego pochodzenia. Znała doskonale język ukraiński i niemiecki. Służbę sanitarną w obozie pełnili Ukraińcy. Te okoliczności złożyły się na to, że włączona została przez Niemców do tej służby jako tłumacz. Kiedy rozmowa nasza dobiegła do końca, miałem w głowie scenariusz wydostania się z obozu. Było to ostatnie moje spotkanie z panią Naszczokiną. Już nigdy później jej nie spotkałem. Być może ocaliła mi życie. Tak bardzo pragnąłem jeszcze raz jej podziękować.
Następnego dnia zgłosiłem się do punktu sanitarnego w obozie. Zameldowałem sanitariuszowi, że podejrzewam u siebie czerwonkę. Natychmiast skierował mnie na obserwację do obozowego szpitala. Niemcy tak panicznie obawiali się tyfusu, że sprawy szpitala, w bardzo szerokim zakresie, przekazali Ukraińcom [w rzeczywistości służbę sanitarną obok wymienionych Ukraińców pełnili także Polacy oraz Rosjanie, a w komisji lekarskiej zasiadali Niemcy – przyp. red.]
W ten sposób znalazłem się w obozowym szpitalu. Ten tak zwany „szpital” to była dawna hala magazynowa. Po obu jej stronach ustawione były regały, na których na grubych, gołych deskach piętrami leżeli chorzy. Jedynym wyposażeniem pościelowym były wojskowe koce. Umieszczony zostałem na „parterze”, co pozwoliło mi uniknąć wdrapywania się na górne półki. Zastosowana w moim przypadku terapia polegała jedynie na mierzeniu temperatury. Przy drugim mierzeniu byłem zaskoczony, kiedy sanitariusz roznoszący termometry pochylił się nade mną i do ucha powiedział, że mam za niską temperaturę i aby ją podnieść, mam trzeć termometr o koc. Byłem zawstydzony tym ewidentnym zaniedbaniem. Tym razem moja temperatura podniosła się do 39 stopni.
Następnego dnia pod wieczór ponownie przyszedł do mnie sanitariusz i polecił mi zebrać swoje rzeczy. Nie było z tym trudności, gdyż jedyne co posiadałem to była butelka z odtrąconą szyjką. Służyła mi ona jako uniwersalne naczynie stołowe.
Kiedy wychodziliśmy z hali szpitalnej, sanitariusz poinformował mnie, że Niemcy dostali wagony i że przy głównej bramie do obozu formowana jest kolumna ludzi, którzy jeszcze tego samego dnia wywiezieni będą na tereny południowo-zachodniej części Generalnej Guberni. Poinformował mnie również, że jego zadaniem jest podprowadzenie mnie możliwie blisko tyłu tej kolumny. Dalej mam radzić sobie sam. Tak też się stało.
Wieczór, zachmurzone niebo i padający deszcz sprzyjały realizacji mojego zadania. Kiedy niepostrzeżenie udało mi się włączyć do końcowych szeregów kolumny pierwszy „kamień spadł mi z serca”. Ile ich jeszcze pozostało, trudno było przewidzieć. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mam żadnego dowodu i świadomość tego, szczególnie w tym momencie, budziła mój niepokój.
Licząca około tysiąca ludzi kolumna ciągnęła się na przestrzeni około stu, może stu dwudziestu metrów. Jej początek znajdował się obok budynku wartowni, przy głównej bramie wyjazdowej z obozu. Jezdnia była tam szczególnie rzęsiście oświetlona, a na chodnikach, po obu jej stronach stał szpaler cywilów i żandarmów z psami. Kiedy kolumna ruszyła zacząłem przesuwać się do grupy kobiet obładowanych tobołami z ocalałym dobytkiem. Od przodu kolumny dochodziły okrzyki Niemców wyciągających z szeregów kolumny osoby uznane przez nich za podejrzane. Obok mnie znalazła się jakaś starsza kobieta obładowana tobołami z pościelą. Była mi wdzięczna, kiedy chwyciłem za największy jej tobół. Zgarbiłem się, przerzuciłem tobół przez ramię na plecy i tak nie zatrzymany znalazłem się za bramą obozu.
Na stacji nadzór nad transportem przejęli żołnierze Wermachtu. I tym razem byli to sami „emeryci”. Wagony towarowe, do których nas załadowano, były otwartymi platformami o burtach wysokości około 60 – 80 cm. Aby umożliwić chorym i starszym osobom siedzenie na podłodze wagonu, reszta pasażerów całą podróż odbywała stojąc w strasznym tłoku. Nim pociąg ruszył, udało mi się na podarowanej kartce papieru, napisać informacje o sobie i o przypuszczalnym kierunku jazdy pociągu. Kartkę zaadresowałem do pana Ryczera w Pruszkowie. Pana Ryczera osobiście nie znałem i nie miałem też dokładnego jego adresu. Pan Ryczer był znanym w Warszawie producentem parasoli, znajomym mojej siostry. Siostry mojej w czasie Powstania w Warszawie nie było. Liczyłem na to, że może p. Ryczer będzie znał miejsce jej pobytu i prześle jej wiadomość o mnie. W kartkę z informacją opakowałem kawałek cegły. Kiedy pociąg przejeżdżał obok parkanu odgradzającego tor od ulicy w Pruszkowie, wyrzuciłem pakunek w kierunku ulicy.
Było ciemno, padał deszcz. Stałem mokry i zziębnięty, smagany dodatkowo wiatrem jadącego pociągu. Padający deszcz ściekał mi po twarzy, po ciele a ubranie miałem tak mokre, że nie przyjmowało już wody. Do dzisiejszego dnia nie pojmuję, jak wtedy mój wynędzniały organizm to wszystko wytrzymał. Pociąg często stawał i wtedy rozlegały się strzały karabinowe naszych konwojentów. Dawali w ten sposób znać, że czuwają że biada śmiałkowi, który odważyłby się uciekać. Po kilku godzinach jazdy pociąg zatrzymał się na jakiejś polanie otoczonej lasami. Niemcy wystrzelili kilka razy w powietrze i kazali wszystkim wysiadać. Kiedy wagony były puste, pociąg z konwojentami odjechał.
Byliśmy wolni. Deszcz przestał padać, było zupełnie ciemno. Staliśmy jakiś czas bezradni, jak w odrętwieniu. Nie wiedzieliśmy w którą stronę się udać. Strzały Niemców zaalarmowały mieszkających w pobliżu ludzi, którzy jak się okazało, ratowali z podobnych opresji poprzednie transporty z Warszawy. Zorientowawszy się w terenie, zaczęliśmy się rozchodzić w różnych kierunkach.
Doszedłem z grupą kilku osób do wsi Sołtyków. Wszystkie miejscowości w tej okolicy były zapełnione ludźmi wywiezionymi przez Niemców z Warszawy. Tłok był tak wielki, że o znalezieniu jakiegokolwiek miejsca na nocleg nie mogło być mowy. Wyjątkowo jeden z zamożniejszych gospodarzy ulitował się nad nami. Poczęstował chlebem i mlekiem i pozwolił przespać się do rana. Spaliśmy oczywiście pod ścianą na podłodze. Wśród osób z naszej grupy był leśniczy. Z rozmowy z nim dowiedziałem się, że dzień przed wybuchem Powstania przyjechał do Warszawy załatwić służbowe sprawy swojego leśnictwa. Wybuch Powstania uniemożliwił mu powrót do domu. Leśniczówka jego znajdowała się gdzieś nad Bugiem. Tak przypadliśmy sobie wzajemnie do gustu, że postanowiliśmy trzymać się razem i wspólnie dzielić dalszy nasz los.
Pan Radziejowski miał wszystkie swoje dokumenty w należytym porządku i, co było szczególnie ważne, miał też legitymację leśniczego. Postanowiliśmy tę okoliczność wykorzystać. Z samego rana udaliśmy się do Końskich, gdzie mieścił się niemiecki Urząd Leśnictwa. W urzędzie tym p. Radziejowski, po przedłożeniu dokumentów i wyjaśnień okoliczności w jakich się znalazł, otrzymał propozycję objęcia stanowiska gajowego w miejscowości Taras koło Przedborza. Gajowy, który poprzednio tam pracował został zamordowany. Po przyjęciu propozycji, otrzymał legitymację gajowego i natychmiast wyruszyliśmy w drogę. Odległość z Końskich do Przedborza wynosiła około 60 km. Większość drogi przebyliśmy pieszo. Gdy w połowie drogi zastała nas noc, zaczęliśmy szukać noclegu. Przyjęto nas w jakieś wiosce, której nazwy nie pamiętam. Okolice te były wyjątkowo niebezpieczne.
Gospodarz, który przyjął nas na nocleg, kiedy dowiedział się, że nie posiadam żadnych dokumentów, z obawy przed Niemcami, bał się przenocować mnie w domu. O tym, że byłem w AK, że brałem udział w Powstaniu, nie wiedział nawet p. Radziejowski. Mówiłem zawsze, że portfel z dokumentami zaginął mi w obozie w Pruszkowie. Gospodarz po naradzie z żoną postanowił, że będę nocował w polu. Gdy zrobiło się ciemno, zaprzągł wóz, załadował bardzo długą drabinę i wyruszyliśmy w pole. W odległości około dwóch kilometrów od wsi, w polu stały trzy stogi ze słomą. Do jednego z nich dostawiliśmy drabinę, Po której dostałem się na górę. Gospodarz zabrał drabinę i odjechał do domu. Zagrzebałem się w słomie i tak przespałem do rana. Rano gdy przyjechał po mnie, było jeszcze ciemno.
Nasi gospodarze byli wyjątkowo serdeczni i bezinteresowni. Po śniadaniu, przed wyjściem w dalszą drogę, żona gospodarza podarowała mi nowiutki komplet ciepłej bielizny. Szepnęła mi do ucha, że to prezent od partyzantów. W drodze zastanawiałem się, czy się czymś zdradziłem, czy też podpowiadała jej coś jej własna intuicja.
Kiedy koło południa dotarliśmy do Przedborza dowiedzieliśmy się, że do naszej gajówki mamy zaledwie kilka kilometrów. Położona była na pięknej polanie otoczonej ze wszystkich stron lasami. W dobrze utrzymanym, drewnianym domu zastaliśmy żonę i trzech synów zabitego gajowego. Najstarszy syn miał około 30 – 35 lat. Gdy się dowiedzieli jaki jest cel naszej wizyty, wszyscy byli wstrząśnięci. Tłumaczenia, że będziemy niedługo, że chcemy przeczekać przejście frontu wojny, że mamy swoje domy rodzinne, do których chcemy jak najszybciej wrócić, jakoś ich nie przekonywały. Zorientowaliśmy się szybko, że przyczyna niepokoju i nieufności wynika z obawy o stanowisko gajowego po zabitym ojcu. Na szczęście lęk i napięcie, jakie spowodowało nasze przybycie, nie trwało długo. Już następnego dnia atmosfera znacznie się poprawiła, a po kilku dniach byliśmy z naszymi gospodarzami w dużej przyjaźni. Zaufanie do nas rosło z dnia na dzień, a nasza gospodyni dbała o nas jak o własnych synów. W krótkim czasie dowiedzieliśmy się nawet, że synowie naszej gospodyni nocami pędzą w lesie bimber.
Zaraz po przybyciu do gajówki wysłałem pocztą kilka listów, informując o tym co się ze mną dzieje i gdzie się znajduję.
Czas upływał, dni robiły się coraz krótsze i chłodniejsze. Brak ciepłej odzieży coraz bardziej dawał mi się we znaki. Perspektywa chodzenia w zimie tylko w garniturze zaczęła mnie coraz bardziej niepokoić. Przypomniałem sobie podróż z Pruszkowa do Sołtykowa, po której przez wiele godzin suszyłem na sobie ubranie. Jak ja to wytrzymałem, tego nie pojmuję. Nie dostałem wtedy nawet kataru.
Byłem całkowicie zaskoczony, kiedy któregoś dnia gospodyni powiedziała mi, że po naradzeniu się z synami postanowili jedną beczkę zacieru i całą bimbrową „fabrykę” postawić na jedną noc do mojej dyspozycji. Wyprodukowany przeze mnie bimber obiecali sprzedać, a uzyskane ze sprzedaży pieniądze przeznaczyć na mój zimowy przyodziewek. Tak zostałem „bimbrownikiem”.
Następnego dnia wieczorem synowie gospodyni załadowali na wóz potężną beczkę z zacierem i kilka metrów sześciennych porąbanego na opal drewna. „Aparatura” ukryta była gdzieś w lesie. Na miejsce produkcji, odległe od gajówki kilka kilometrów, odwiózł mnie młody gospodarz. Kiedy rozładowaliśmy wóz i zmontowaliśmy „aparaturę” odjechał do domu. Rozpaliłem ogień i „uruchomiłem produkcję”.
Był ciemny, pochmurny jesienny wieczór. Płomienie palącego się pod kotłem drewna, oświetlały dość głęboko otaczający mnie las. Wokół panowała cisza, od czasu do czasu przerywana trzaskiem pękających iskier i pluskiem płynącego obok strumyka.
Pracowałem prawie całą noc, dolewając wody do chłodnicy i dokładając szczapy do ogniska. Przypomniałem sobie zajęcia w laboratorium Szkoły Chemicznej na Hożej, kiedy to profesor Bogumił Wilkoszewski, kontrolując moją pracę powiedział mi raz, że babrzę i dlatego powinienem nazywać się Babran, a nie Bobran. Tym razem nic nie zbabrałem. Jak ocenili później moi gospodarze, „towar” był pierwszej klasy.
Ukończyłem pracę późno w nocy. Wygasiłem ognisko i usnąłem przykryty derką na snopku słomy. Kiedy się obudziłem było bardzo wcześnie. W nocy spadł pierwszy śnieg. Sceneria wokół mnie była tak bajeczna, że poczułem się jak w jakimś zaczarowanym świecie. Natychmiast przypomniałem sobie swoje marzenia, kiedy na Starym Mieście, wśród ruin i zgliszcz, w huku, ogniu i dymie, patrząc na pozbawione liści kikuty drzew, tak bardzo pragnąłem znaleźć się w lesie, zobaczyć las. I wtedy właśnie to moje pragnienie spełniło się.
Wstałem wypoczęty. Zabrałem się do robienia porządku, szykowania do powrotu do gajówki. Gdy po tej pracy myłem twarz w strumieniu, usłyszałem odgłos zbliżającej się furmanki. Z daleka zauważyłem na furmance siedzące dwie osoby. Tą drugą osobą była moja matka.
W pierwszej chwili mnie nie poznała. Całą twarz miałem wysmarowaną sadzami. W drodze powrotnej do gajówki dowiedziałem się, że wszyscy moi najbliżsi żyją i że kartka wyrzucona z wagonu na ulicę w Pruszkowie, była pierwszą wiadomością o mnie. Rodziców moich Niemcy wywieźli ze Starówki pod Kraków. Siostra przebywała we wsi Kłudno.
Jeszcze tego samego dnia synowie gospodyni sprzedali wyprodukowany przeze mnie bimber. Transakcja ta przyniosła mi dochód całkowicie pokrywający moje najpilniejsze wydatki. Następnego dnia moja mama i gospodyni wyruszyły do Przedborza, gdzie dokonały dla mnie zakupu odzieży. O tym, żebym ja uczestniczył przy robieniu tych zakupów, nie mogło być mowy. Pierwszy raz od wyjazdu z obozu w Pruszkowie musiałem zostać w domu z powodu braku dokumentów.
Była już połowa października, kiedy przed świtem żegnaliśmy razem z matką gajówkę w Tarasie. Ubrany w nowa jesionkę, w nowe buty i zaopatrzony w kilka butelek bimbru, wyruszyłem z mamą do odległej o około 90 km wsi Kłudno. Wieś ta położona była około 7 km na południowy wschód od Nowego Miasta nad Pilicą. Znajdował się tam administrowany przez Luftwaffe majątek niemiecki. W majątku tym pracowała moja siostra jako tłumacz. Gdy zbliżał się front wschodni i wybuchło Powstanie Warszawskie, administracja wojskowa zwolniła personel, a majątek przejął jakiś volksdeutsch. Siostra została bez pracy i możliwości powrotu do domu w Warszawie. Mieszkała we wsi Kłudno z koleżanką, która znalazła się w podobnej sytuacji. W sytuacji takiej było we wsi Kłudno jeszcze kilka osób z Warszawy.
Wracając po tej dygresji do drogi, którą z mamą mieliśmy przebyć, wspomnieć muszę, że bimber, który zabraliśmy, znacznie skrócił czas potrzebny do jej pokonania. Większość drogi, ze względu na bezpieczeństwo, odbyliśmy idąc lasami. Tam, gdzie było to niemożliwe, gdzie koniecznością było przebycie dłuższych odcinków dróg brukowanych lub szosy, matka brała do ręki butelkę wódki i machając nią skutecznie zatrzymywała każdy pojazd jadący w potrzebnym nam kierunku.
Gdy dotarliśmy wreszcie do Kłudna, siostra ulokowała nas w jednej z luźniejszych chałup. Po kilku dniach wypoczynku włączony zostałem do zorganizowanego przez siostrę i jej koleżankę zespołu „Teatru kukiełkowego”. Byłem, wraz z innymi „artystami”, mechanizmem ruchu i głosu kilku postaci kukiełkowych. Chociaż w ten sposób staraliśmy się odwdzięczyć rdzennym mieszkańcom wsi za trudy i koszty, które ponosili w związku z naszą obecnością. Przedstawienia odbywały się przeważnie w stodołach przy zawsze pełnej szczęścia i radości nie tylko dziecięcej widowni.
Wieś Kłudno położona była dość daleko od większych miasteczek i bardziej uczęszczanych dróg. Można powiedzieć w „świecie zabitym deskami”. Któregoś dnia dotarła do mnie wiadomość, że nowy zarządca majątku prosi mnie o rozmowę. Gdy spotkałem się z nim, zaproponował mi pracę. Chodziło mu o uczenie jego dwojga dzieci matematyki. Warunek, jaki mu postawiłem, dotyczył przede wszystkim załatwienia mi dokumentu pracy. Opowiedziałem mu o skradzeniu mi portfela z dokumentami w obozie w Pruszkowie. Po kilku dniach zostałem gajowym w majątku. Miałem nareszcie jedyny dokument, którym mógłbym się legitymować. Prawdą jest, że ani razu nie musiałem się nim posługiwać. Tak zostałem prawdziwym korepetytorem i fikcyjnym gajowym.
Czas płynął. W styczniu przyszła śnieżna i mroźna zima. Którejś nocy, w połowie stycznia 1945 r., słychać było odgłosy kanonady artyleryjskiej i wybuchy bomb lotniczych. Ruszył front na Wiśle. W czasie dnia odgłosy wojny znacznie się przybliżyły. Po wsi rozeszła się wiadomość, że mój pracodawca załadował na bryczkę rodzinę i przed świtem uciekł na Zachód.
Po południu do wsi przybyły wycofujące się oddziały dywizji pancernej „Herman Göring”. Wszystkie podwórka zajęte zostały przez czołgi i inne rodzaje niemieckiej broni pancernej. Żołnierze pomimo siarczystego mrozu, rozebrani do pasa, golili i myli się przy studni. Do domu w ogóle nie wchodzili. Byli wyraźnie wystraszeni i zniechęceni. Po bezczelnej niemieckiej bucie nie pozostało śladu. Pozostał jednak porządek i widoczna dyscyplina.
Przed wieczorem Niemcy opuścili Kłudno. W nocy w pobliskich lasach słychać było strzały z broni maszynowej i wybuchy. Nad ranem wszystko ucichło. Gdy zrobiło się widno, obudził mnie brzęk tłuczonego szkła. Zerwałem się do okna i zobaczyłem cofającą się rękę sowieckiego żołnierza. Na parapecie okna zauważył kilka liści suchego tytoniu. Był to stary, zmęczony człowiek. Pośpiesznie oddalił się, gdy mnie dostrzegł. Chociaż zbił szybę, zrobiło mi się go żal, że odszedł bez tytoniu.
Jednostka sowieckich żołnierzy przechodząca przez wieś tak bardzo różniła się wyglądem i wyposażeniem od Niemców, którzy przed kilku godzinami ją opuścili. Trudno było w to uwierzyć, że byli to zwycięzcy.
Już następnego dnia o bardzo wczesnej porze opuściłem Kłudno, by jak najprędzej dostać się do Warszawy. W podróży tej towarzyszyła mi matka. Przygotowania do drogi nie trwały długo. Polegały jedynie na zaopatrzeniu się w żywność, no i oczywiście w bimber. I tym razem bimber posłużył nam jako jedyny, bardzo skuteczny środek płatniczy. A przede wszystkim służył do zatrzymywania jadących pojazdów.
Pierwszy, leśny odcinek drogi odbyliśmy pieszo, często w zaspach śniegu. Po kilku godzinach dotarliśmy do szosy biegnącej do Białobrzegów. Ruch samochodów wojskowych był niewielki, tak że dotarliśmy do Białobrzegów późno po południu. Sytuacja nasza uległa znacznej poprawie dopiero na odcinku drogi do Warki. Jadąc do Warki nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że Warka znalazła się na kierunku potężnej ofensywy sowieckiej. Od przeprawy na Wiśle w okolicach Magnuszewa odbywał się w obu kierunkach bardzo duży ruch samochodów. Ta droga łączyła walczące na lewym brzegu Wisły armie z zapleczem znajdującym się jeszcze na prawym brzegu.
Matka moja znała dobrze język rosyjski, co znacznie ułatwiało porozumiewanie się z kierowcami ciężarówek. Samochody wracające na wschód często były puste. Dlatego też ten odcinek naszej podróży był mniej uciążliwy. Ostatni odcinek drogi do Wisły, prowadzący przez tereny bezpośrednio objęte niedawno rozegraną tu bitwą zasłany był tlącymi się jeszcze wrakami rozbitych czołgów, samochodów i innym zniszczonym sprzętem. Przy poboczach szosy, spowite w dymie, dogasały ruiny spalonych domów. Na przy drożnych drzewach i w ogrodach mijaliśmy zwłoki powieszonych ludzi. Przy skrzyżowaniach dróg z drogą którą jechaliśmy, często kierunek zachodni wskazywały zesztywniałą ręką zamarznięte trupy żołnierzy niemieckich. Tkwiły one umieszczone w usypanych ze śniegu kopczykach. W pewnej odległości od przeprawy na Wiśle, aby uniknąć kontroli znajdujących się tam posterunków, musieliśmy opuścić samochód. Noc była wyjątkowo jasna. Sprawiał to leżący śnieg. Idąc wzdłuż brzegu Wisły doszliśmy do miejsca, gdzie wydeptana w śniegu ścieżka wyznaczała kierunek przejścia po lodzie na drugi brzeg rzeki. Rano 20 stycznia 1945 roku dotarliśmy do domu przy ul. Wileńskiej Nr 11 na Pradze. Mieszkanie, dzięki opiece dozorcy domu pana Denisa, zastaliśmy w takim stanie w jakim go pozostawiliśmy 1 sierpnia 1944 roku.