menu

Bogdan Zofia z d. Słowikowska – „Pan Bóg widocznie nade mną czuwał”

Bogdan Zofia z d. Słowikowska – „Pan Bóg widocznie nade mną czuwał”

Zofia Bogdan z d. Słowikowska ps. Zojda, urodzona w 1921 r. We wrześniu 1939 r. zgłosiła się do pomocy w charakterze wolontariuszki w Polskim Wojskowym Szpitalu Maltańskim. Przez cały okres okupacji niemieckiej pracowała jako pielęgniarka w Szpitalu Maltańskim. Po zakończeniu Powstania Warszawskiego została ewakuowana wraz z personelem szpitala do obozu szpitalnego na terenie Zakładów Akumulatorowych „Tudor” w Piastowie, gdzie Niemcy utworzyli filię obozu Durchgangslager 121. Dzięki pomocy rodziny narzeczonego Pani Zofii udało się uciec z terenu fabryki. Rozmowa z Panią Zofią Bogdan została przeprowadzona w 2023 r.

Może się Pani przedstawić?

Nazywam się Zofia Bogdan z d. Słowikowska, w marcu będę miała 102 lata.

Może Pani opowiedzieć o swojej rodzinie, o mamie, o tacie? Jak się żyło w Warszawie?

Przed wojną w Warszawie żyło się dobrze.

Co Pani pamięta z okresu przedwojennego?

Do szkoły podstawowej chodziłam do sióstr Urszulanek, potem do gimnazjum handlowego i jednocześnie do Konserwatorium Warszawskiego (w czasie okupacji była to Państwowa Szkoła Muzyczna na Okólniku), z tym, że go nie skończyłam. Byłam w klasie śpiewu i fortepianu.

Magdalena Bogdan (córka): Mama urodziła się na Tarczyńskiej, w jedynym domu, który nie ocalał po Powstaniu. Mieszka na Ochocie od urodzenia.

Tak, Tarczyńska 9 mieszkania 16.

Córka: Jak mama „wróciła” w styczniu 1945 roku do Warszawy poszła na Tarczyńską sprawdzić czy dom stoi. Weszła do czerwonego budynku naprzeciwko, na górę, i stamtąd zobaczyła swoje mieszkanie a w nim spalone pianino.  Dom był spalony.

Jeszcze się cofnę, zanim dojdziemy do czasów okupacyjnych. Czy Pani pamięta moment wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku?

Siedziałam na balkonie, mama przyniosła mi śniadanie. Latały samoloty, myślałam, że to ćwiczenia. Mówiło się, że może być wojna. Mama powiedziała mi, że w radiu podali, że właśnie się rozpoczęła. 

Co Pani wtedy czuła?

Przyznam się pani szczerze, że właściwie specjalnie nie myślałam o tym. Ponieważ moja mama znała panią Halinę Tarnowską, tę, która razem z siostrą Marią i innymi arystokratami zakładała Szpital Maltański[1] w Warszawie, to padła propozycja, żebym poszła do Szpitala, do pomocy. To  było jak już  rozpoczęła się wojna. Zgłosiłam się do Szpitala i od 7 września 1939 roku pracowałam jako wolontariuszka. Robiłyśmy tam wszystko co tylko można było robić – zmywałyśmy podłogi, ścieliłyśmy łóżka, pomagałyśmy w opiece nad rannymi. Później ukończyłam dwa kursy pielęgniarskie i zostałam pielęgniarką. 

Rodzina Słowikowskich, Zofia Bogdan z d. Słowikowska razem z bratem Tadeuszem Słowikowskim i rodzicami – matką Kazimierą z d. Kwiatkowską i ojcem Saturninem Słowikowskim. Fotografia ze zbiorów rodzinnych Zofii Bogdan

Pamięta Pani nastroje, jakie panowały we wrześniu, październiku 1939 roku tutaj, w Warszawie, kiedy przychodzili ranni żołnierze, jak Pani się nimi zajmowała?

Wtedy pracowałam w Szpitalu właściwie całymi dniami.

Tylu było rannych?

Tak, nie tylko wojskowych ale i cywilnych. Zainteresowała się mną studentka medycyny (Hala Koźniewska), która była kierowniczką sali opatrunkowej (potem została bardzo dobrym lekarzem). Dostrzegła, że jestem sprytna, w miarę zdolna, dlatego zabrała mnie do siebie jeszcze przed kursami. Bardzo dobrze się sprawdzałam na sali opatrunkowej. Potem pracowałam i na opatrunkowej i normalnie razem z pielęgniarkami.

Córka: Pamiętasz swoją pierwszą operację?

Pamiętam.

Może Pani opowiedzieć?

Lekarzowi, który operował miałam podać nici do szycia. Nici te wyciągało się pęsetą ze specjalnego białego pojemniczka. Lekarz ucinał tyle, ile potrzebował. Jak tylko zaczął operację zrobiło mi się tak jakoś dziwnie i prędko wybiegłam z sali operacyjnej, oczywiście wszystko zostawiając. Za szpitalem był duży ogród (teraz chyba go nie ma) z fontanną. Przebiegłam wokół fontanny, uspokoiłam się, wróciłam na salę i już było wszystko dobrze.

Każda następna operacja już była lepsza?

Tak, o wiele lepsza. Później nie asystowałam przy operacjach, tylko dyżurowałam na salach głównych, także w nocy.

Przez cały okres okupacji?

Przez cały okres.

Panie tam mieszkały?

Tak. Obok Szpitala stały opuszczone kamienice żydowskie. Dostaliśmy tam przydział na zakwaterowanie. Ponieważ byliśmy szpitalem wojskowym, to otrzymywaliśmy normalny przydział żywności.

Co Pani zapamiętała jeszcze z okresu okupacji? Jak się wtedy żyło Pani rodzinie?

Ojciec pracował całą okupację na kolei, był zatrudniony w Pruszkowie, w warsztatach kolejowych.

Czym się zajmował?

Był liternikiem. Robił szablony, napisy na wagonach. Cały czas pracował w Pruszkowie. Potem wciągnął do pracy brata.

Właśnie, czy miała Pani rodzeństwo?

Tak, brata.

Jak brat miał na imię?

Tadeusz, był ode mnie trzy lata starszy.

Pracował razem z ojcem?

Nie, pracował na kolei w Piasecznie. Ojciec mu tę pracę załatwił.

Porozmawiajmy jeszcze o czasach okupacyjnych. Czy Pani pamięta żydowską Warszawę?

Tak, getto było przy Senatorskiej.

Ma Pani jakieś wspomnienia w związku z organizacją getta?

Pamiętam wysadzanie synagogi. Miałam akurat dyżur. Przyszła do mnie siostra przełożona i powiedziała, żebym na sali otworzyła okna. Pracowałam wtedy na pierwszym piętrze, na szóstce. Pootwieraliśmy wszystkie okna i za jakiś czas było wysadzanie synagogi. Pamiętam tę synagogę jak dziś, ona się uniosła w górę i runęła w dół.

Córka: Przejeżdżałaś przez getto tramwajem?

Tak.

Pamięta Pani, jak to wyglądało?

Raz tylko wsiadł Niemiec i zażądał ode mnie dokumentu. Przeczytał i oddał. Do getta nie można było wchodzić.

Były jakieś próby pomocy Żydom ze strony personelu Szpitala Maltańskiego?

Słyszałam, że przerzucali chleb na stronę getta. Dostawaliśmy bardzo dużo pieczywa, bo mieliśmy aprowizację niemiecką.

Córka: Chowaliście Żydów w szpitalu?

Nie.

Córka: Ale opiekowaliście się żydowskim dzieckiem z Zamojszczyzny.

Proszę o tym opowiedzieć.

Była u nas dzielna pielęgniarka, moja koleżanka, hrabianka Brzozowska (Helena). Fantastycznie działała w konspiracji. Gdyby żyła, to by Państwo dużo się od niej dowiedzieli. Jakim cudem ona się dowiedziała, że jedzie pociąg z dziećmi z Zamojszczyzny? Jak ona się tam dostała? Nie mam pojęcia. W każdym razie przywiozła do nas do Szpitala małego chłopczyka. Miał tabliczkę z imieniem, nazwiskiem i datą urodzenia. Wszystkie zostałyśmy ciociami tego dziecka.

Jak miał na imię?

Józio. To był blondynek z niebieskimi oczkami. Bardzo pasował Niemcom.

Ile on mógł mieć lat?

Jakieś cztery, może pięć. Zamieszkał w domu obok szpitala, w tym naszym niby hotelu i  się u nas wychowywał.

Jak długo był z Państwem?

Brzozowska wywiozła go przed samym Powstaniem do Milanówka, do zakonnic i tak się uratował.

Co się z nim potem stało? Zna Pani jego losy?

Przeżył wojnę. Wiem, że kiedy była rocznica i wmurowanie tablicy pamiątkowej Szpitala Maltańskiego na Senatorskiej, był obecny. Potem podobno zginął w jakimś wypadku. Bardzo się nim opiekowałyśmy, miał mnóstwo cioć. Mój ojciec miał ogromne zdolności do robienia zabawek. Zrobił mu pociąg, tramwaj i jeszcze jakiś wózek. Któregoś razu wzięłam go na Tarczyńską do domu i to wszystko mu daliśmy. Był taki zadowolony, że ma zabawki.

Córka: Podobno kierowca Szpitala był Żydem, tak?

To było na początku. Jak Niemcy zażądali, żeby Żydzi nosili opaskę z gwiazdą Dawida, to on wtedy ją założył i odszedł od nas. Był bardzo religijny, często stał w kącie, kiwał się i modlił. Już nie pamiętam, jak się nazywał, krótko był u nas.

Córka: Prawdopodobnie jedna z pielęgniarek też była Żydówką.

Podejrzewam, że była nią Hala Koźniewska[2], ta, która wzięła mnie do siebie na salę opatrunkową. Byłam trochę zaskoczona, bo kiedy wprowadzono stan wojenny i utworzono WRON, to ona była wymieniana z imienia i nazwiska. Czyli działała przy Jaruzelskim.

Córka: A pielęgniarka Etz?

To też jest zagadkowa postać, bo ona mieszkała niedaleko domu, gdzie aresztowali Grota. Ale nie wiem, czy miała z tym coś wspólnego. Była od nas dużo starsza.

Córka: Mama opowiadała mi, że były momenty w czasie okupacji, gdy Maltańczycy jeździli do Legionowa, gdzie mieszkała jedna z pielęgniarek (Felicja Łozińska) i próbowali normalnie żyć, razem całą grupą miło spędzać wolny czas. Mam zdjęcie, które oddałam do Muzeum Powstania Warszawskiego, na którym, w butelce, pod jakimś parkanem zakopują kartkę z opisem tego, co będą robić po wojnie.

Pamięta Pani, co tam Pani napisała?

Nie.

Córka: Maltańczycy organizowali też koncerty w Szpitalu, jasełka.

Proszę opowiedzieć o takiej właśnie historii ze Szpitala.

Odbywały się jasełka w Szpitalu Maltańskim w czasie okupacji. U nas na stałe był ksiądz. Była też opiekunka z zewnątrz, Zosia Meyer (chyba też hrabianka) i to ona organizowała jasełka. Ja byłam aniołkiem. Śmiali się wszyscy, że aniołek ma czarne włosy.

Zdarzały się też momenty bardzo wesołe?

Tak. Występował u nas Fogg[3]. Potem na Śniadeckich występowała pani Dubiska[4], skrzypaczka. Artyści udzielali się podczas Powstania. Pamiętam, że jak była pani Dubiska, któryś z powstańców przywiózł mi kawałek chleba. Och, to był rarytas. Z wdzięczności, że pani Dubiska tak pięknie grała, dałam jej kawałek chleba. Była bardzo szczęśliwa.

Córka: Mój ojciec – pianista  często grał w Maltańcu na fortepianie. Był w grupie młodych mężczyzn, którzy pomagali w Szpitalu.

To się nazywało Rat-San, kolumna ratowniczo-sanitarna (nie jestem pewna, czy dobrze zapamiętałam skrót) składająca się z 20 chłopców. Zorganizowali ją jeszcze w czasie okupacji sami Niemcy, kiedy wybuchła wojna niemiecko-rosyjska.

Czy tuż przed wybuchem Powstania czuło się, że coś się szykuje? Pani była w organizacji konspiracyjnej, więc Pani wiedziała.

Tak. Jak przystąpiłam do konspiracji w 1942 roku, to już się mówiło, że trzeba coś zorganizować, że musimy się oswobodzić. Kiedy Niemcy ogłosili, że stu mężczyzn ma się stawić na jakimś placu do kopania rowów, to już było wiadomo, że pewno to się stanie niebawem.

Zachowały się w Pani wspomnieniach z okresu okupacji jakieś zachowania Niemców, ich sposób traktowania Polaków?

Pierwszy raz Niemcy weszli do Szpitala Maltańskiego 6 sierpnia wieczorem.

Już mówi Pani o okresie Powstania Warszawskiego.

Ach, rzeczywiście. Któregoś razu przed Powstaniem miałam dyżur nocny. Oprócz mnie było kilka innych pielęgniarek. Miałyśmy pod opieką osiem sal, więc było nas ze cztery, poza tym był lekarz i salowa. Nagle rozległo się straszne walenie do drzwi. Pomyślałam, że to pewnie pogotowie kogoś przywiozło. Pobiegłam otworzyć i zobaczyłam Niemców. Cofnęłam się, weszło ich dwóch. Jeden miał przy sobie teczkę i kartkę. Od razu powiedział do mnie czystą polszczyzną: „Nazwisko!” Podałam, a on do mnie: „Gdzie Koźniewska?”, czyli ta studentka, która wzięła mnie do sali opatrunkowej. Nie było jej akurat w szpitalu.

Oni przyszli ją aresztować?

Tak, przyszli ją zabrać.

Córka: Ktoś na nią doniósł.

Wiem, że pracownicy Szpitala Maltańskiego byli zaangażowani w pomoc żołnierzom podziemia.

Tak.

Czy pamięta Pani jakieś akcje pomocowe?

Przywozili ich do nas. Jak był zamach na Kutscherę[5], trafił do nas szofer z tej akcji. On miał chyba pseudonim Miś. Po wojnie mieszkał na Mianowskiego 24, w moim sąsiedztwie, raz go spotkałam i rozmawialiśmy, początkowo przyglądaliśmy się sobie i w końcu wspomnieliśmy ten jego pobyt w Szpitalu.

Tu niedaleko ma tablicę.

Tak. Mogliśmy go trzymać bardzo krótko. Szybko przewieźli go do innego miejsca, bo dowiedzieliśmy się, że Niemcy jeżdżą po szpitalach i szukają osób uczestniczących w zamachu. Przywozili do nas też zdrowych, którzy potrzebowali się ukryć. Pełno było akowców[6].

Bały się Panie?

Nie, absolutnie.

Córka: Kamuflowałyście broń w szpitalu?

Tak, w magazynie z pościelą. Tam były rozmaite poduszki, koce, bielizna pościelowa i tam też przechowywano broń. Ten magazyn mieścił się obok Szpitala, w budynku dawnego banku, który chyba do dzisiaj istnieje. Tam umieszczono magazyn i aptekę.

Czy przed wybuchem Powstania, w czasie okupacji znalazła się Pani w jakiejś bardzo niebezpiecznej sytuacji? Czy Pani życie było zagrożone?

Nie, nie było, chociaż czasem miałam powody do strachu. Któregoś razu nasza przełożona siostra Glińska powiedziała, że Niemcy szukają lekarza, doktora Rawicza, i że trzeba go ostrzec. W holu siedziała jakaś pani i siostra właśnie do niej się zwróciła z prośbą, żeby poszła do rodziny i ją zawiadomiła. Wtedy powiedziałam: „Ja pójdę”. Siostra przekazała mi, że na ulicy Złotej mieszka jego narzeczona i najpierw tam trzeba pójść. Udałam się na Złotą, tam ją zastałam. Powiedziała, że nie ma pojęcia, gdzie jest  narzeczony, ale zasugerowała, że może być w ambasadzie bułgarskiej (był Bułgarem). Po wyjściu ze Złotej wzięłam dorożkę. Teraz nie pamiętam, gdzie ta ambasada się mieściła, chyba w Alejach Ujazdowskich. Ponieważ doktor był dentystą, to na wszelki wypadek zabrałam słodycze, by w razie obecności Niemców, włożyć sobie cukierka między zęby a dziąsła i udawać opuchliznę. Miał swój gabinet na rogu Marszałkowskiej i placu Zbawiciela. Poszłam tam, ale go nie zastałam. Wtedy pojechałam do ambasady. Dorożkarz nie chciał ode mnie pieniędzy. W ambasadzie spotkałam kogoś ważnego i powiedziałam, że jeżeli jest doktor Rawicz, to żeby nie wychodził. Ale nie aresztowali go.

Czy Pani była zaprzysiężona w AK?

Tak.

Pamięta Pani, kiedy została zaprzysiężona i w ogóle sam moment zaprzysiężenia?

Przysięgę składałam w 1942 roku. To było gdzieś na Marszałkowskiej, w prywatnym mieszkaniu.

Pamięta Pani, kto odbierał przysięgę i kto był wówczas obecny?

Wiem, że na imię miała Wanda. Okazało się po wojnie, że była to przyszła żona dr Skarżewskiego, który pracował w naszym Szpitalu, był wówczas studentem medycyny.

Kto Panią wciągnął w struktury konspiracyjne? Jak to się zaczęło?

Był u nas w Maltańcu masażysta. Tylko nie pamiętam, jak się nazywał. On się mną zainteresował, bo byłam taka wścibska, wszędzie się zgłaszałam. Wtedy zaproponował  mi przystąpienie do podziemia. Bardzo się ucieszyłam. Szefową magazynu pościeli była siostra Samojłowicz. Była starsza ode mnie, mówiła do mnie po imieniu: „O, Zosia, ty powinnaś wstąpić do organizacji”. Wiedziałam, że Szpital to jedna wielka organizacja. Teraz jak sobie o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że u nas musiał być ktoś, kto donosił. Dlatego, że jak przyszli po Halę Koźniewską, to ten Niemiec od razu mnie prowadził na piętro do sali operacyjnej. Byłam tym zaskoczona. Ale też nikt ze Szpitala nie został aresztowany.

Jakie były Pani zadania w ramach działań konspiracyjnych?

Szkoliłam przyszłe sanitariuszki, ale po prywatnych mieszkaniach.

Jak to wyglądało?

To wyglądało tak, że dostawałam od masażysty karteczkę, że mam się zgłosić tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie, tu i tu. Od razu tę karteczkę oczywiście niszczyłam i szłam do wskazanego mieszkania. Nigdy nie było dużo osób, najwyżej dwie osoby.

Tak, to były małe grupy, prawda?

Maleńkie grupki.

Jak wyglądały te szkolenia?

Szkoliłam ich jak mają się zachowywać, gdy spotkają rannego. Jak tamować krew, jak opatrywać rany, na wszelki wypadek, jak podać zastrzyk.

Czy szkoliła Pani również kobiety z Wojskowej Służby Kobiet[7]? Czy miała Pani z nimi styczność?

Nie jestem pewna. To wszystko było owiane tajemnicą. Nawet koleżanki, które były w organizacji, a o których dopiero później się dowiedziałam, że też działały, to jedna przed drugą się kryły. Nigdy nie mówiłyśmy o tym.

Czy w ramach tych szkoleń wyjeżdżały gdzieś Panie?

Nie, działałyśmy tylko w Warszawie.

Zdarzyła się jakaś sytuacja, że mogły Panie wpaść w czasie takiego szkolenia, że mogły Panie zostać aresztowane?

Zawsze byłyśmy na to przygotowane.

Jak to wyglądało?

Po prostu każda wiedziała, co ją czeka w razie wpadki. Wie pani, młody człowiek nie myśli o ryzyku. Skupia się na tym, żeby wykonać zadanie.

Córka: Pamiętasz, żeby którąś z twoich koleżanek aresztowano, osadzono, wywieziono w czasie okupacji?

W czasie łapanki z ulicy zabrano hrabiankę Elę Brzozowską. Podobno ją wywieźli na Majdanek, ale wypuścili po dwóch dniach, dlatego że Niemcy szanowali arystokrację.

Nikt inny z Pani otoczenia nie został aresztowany?

Nie. Tylko zginęła moja cioteczna siostra Zofia Laskowska, na samym początku Powstania.

Córka: Jak się poruszałaś po Warszawie? Miałaś jakiś miałaś dokument?

Ausweis[8].

Córka: Była jakaś specjalna ochrona?

Tak. Miałam dokument z pieczątką hitlerowską.

Córka: Miałaś dokument, że jesteś ze Szpitala?

Tak, miałam przepustkę.

Czy ta przepustka upoważniała na przykład to przemieszczania się nocą?

Nie. Tylko za dnia. Zresztą mieszkałam częściowo w Szpitalu, częściowo w domu.

Pani mama w czasie okupacji pracowała?

Nie, była w domu. Tata dobrze zarabiał.

Rodzice zapewne nie wiedzieli, że Pani i Pani brat są w konspiracji?

Mama się domyślała, ale nigdy o nic nie pytała.

A tata był w konspiracji?

Nic nie wiem.

Na terenie warsztatów kolejowych też była spora siatka osób, które działały w konspiracji. Jakie były losy Pani brata w czasie okupacji i w czasie Powstania?

Córka: To bolesny temat dla Mamy. Nie wiemy wiele. Mamy sąsiadka, Pola Dolińska, która również była pielęgniarką, po wypędzeniu ludności z domu na Tarczyńskiej, razem z Mamy bratem jechała wagonem do Oświęcimia. On jeszcze na Tarczyńskiej, zanim został wywieziony, działał, pomagał rannym. Przez pierwsze dni Powstania na Tarczyńskiej była straszna rzeź.

Ta Pola?

Córka: Ta Pola. Brat, z tego co się domyślamy, nie dotarł na miejsce zgrupowania, przydział miał na Okęciu. Jak się czyta jedną z tych książek, które Muzeum Powstania Warszawskiego promowało, wynika, że pewne rozkazy nie dotarły. Krążyły też sprzeczne informacje, że w ogóle może Powstanie nie wybuchnąć. Możliwe, że to był powód, dla którego brat Mamy nie dotarł na zgrupowanie. Może za późno dostał wiadomość.

A już 1 sierpnia nie mógł wyjść z domu, dlatego że naprzeciwko domu, na Tarczyńskiej 8, były koszary Wehrmachtu.

Jak się Pani dowiedziała o Powstaniu? Wcześniej była jakaś mobilizacja?

Tak, właśnie od naszego masażysty dostałam karteczkę gdzie mam się zgłosić. Miałam się stawić o godzinie 15.00.

Gdzie miała się Pani zgłosić? W szpitalu?

Tak.

W Maltańskim?

Nie, na ulicy Brzeskiej.

Tam był taki punkt zborny?

Tak. Ale już nie poszłam tam, dlatego że w Szpitalu też było wiadomo, że zacznie się Powstanie, i komendant naszego Szpitala, hrabia Lipkowski zarządził, że nikt poza gmach nie może wyjść.

Pierwsi ranni zaczęli docierać do Szpitala Maltańskiego jeszcze przed godziną „W”.

Tak, ale to było może pół godziny przed 17.00. Niemcy przywieźli pierwszego rannego, Niemca. Jak go zobaczyłam, to nawet zwróciłam się do siostry przełożonej Glińskiej i powiedziałam: „To ja wychodzę, bo tam na pewno są i nasi”, i wybiegłam. Dlaczego to zrobiłam? Nie mam pojęcia do dziś. Nie myślałam, że mnie mogą zabić. Dobiegłam – na Senatorskiej – do figury św. Jana Nepomucena. To jest między placem Bankowym a Senatorską. Tam leżał ranny żołnierz, powstaniec. Pamiętam, że był postrzelony w głowę. Później się dowiedziałam, że miał na nazwisko chyba Badowski. Zarzuciłam go sobie na plecy – on miał jeszcze na swoich plecach taki nieduży karabin – i tak go ciągnęłam, a on sunął nogami. Gdy już byłam bliżej szpitala zabrakło mi siły i zaczęłam strasznie krzyczeć. Wtedy wybiegła moja koleżanka, Pola Stańczak (chyba tak się nazywała) i pomogła mi go wnieść. To był pierwszy ranny Polak.

Przeżył?

Nie, byłam na jego pogrzebie. Pochowany został na ulicy Boduena, w pobliżu Filharmonii.

Jak to było? Przecież tam stacjonowali Niemcy. Jak Panie opatrywały tych powstańców? Jak to się działo?

Nie, nie było Niemców, jak go opatrywaliśmy. Niemcy weszli do nas dopiero 6 sierpnia, ale ponieważ na sali byli ranni i Niemcy i powstańcy, to nas nie wypędzili, a poza tym to się jakoś tak złożyło, że drugi oddział niemiecki zaczął szturmować Szpital, a pierwszy był u nas wewnątrz i tak do siebie strzelali. Jak się zorientowali, to ci z „Maltańca” wybiegli na zewnątrz. Potem już ich nie widzieliśmy.

Czyli do 6 sierpnia Panie opatrywały powstańców?

Tak.

Pamięta Pani, jaka wtedy atmosfera panowała?

O tym naprawdę się nie myślało. Ratowało się życie, robiło się swoje. Spało się nieraz na podłodze. Nie robiło to żadnego wrażenia.

A jak z zaopatrzeniem? Były narzędzia, lekarstwa?

Lekarstw było sporo. Trzeba przyznać, że arystokracja bardzo to wszystko dobrze zorganizowała. Były opatrunki, bandaże. Nie wiem, czy ktoś to wie, że my mieliśmy bandaże z krepiny. Ta krepina była taka duża, to się ją cięło na odpowiednią szerokość. Tym się bardzo dobrze bandażowało. Wszystko się przydawało.

Rozmawiała Pani z powstańcami? Pamięta Pani jakieś rozmowy, które się gdzieś toczyły?

Chyba nie. My robiłyśmy swoje, byłyśmy bardzo zajęte.

Dużo było tam pielęgniarek?

Było nas dużo. Niech pomyślę, jak to było. Około 15 było, na pewno.

Córka: Do 6 sierpnia byli już niemieccy ranni u was w szpitalu?

Byli już tego pierwszego dnia.

Córka: Opatrywałyście i Niemców, i Polaków?

Tak, bardzo grzecznie.

Bez względu na narodowość?

Tak, bez względu.

Co się działo po 6 sierpnia? Pani cały czas była w Szpitalu?

Tak. Po 6 sierpnia byliśmy znowu wolni. Teren został zajęty przez powstańców. Do 12 sierpnia mogliśmy Senatorską normalnie chodzić. Może się przyznam… Okradłam sklep. Było już trochę ciężko z żywnością, a wiedziałyśmy, że jest sklep spożywczy na Senatorskiej czy Wierzbowej. Pobiegłyśmy tam z drugą siostrą. Nie był zamknięty. Przed sklepem stała riksza. Zobaczyłyśmy, że w środku stoją puszki z powidłami z marchwi i brukwi. Załadowałyśmy je na rikszę i skierowałyśmy się w stronę Szpitala. W pewnym momencie zauważyłam maszerującą po jezdni krowę. Przez głowę mi przeleciało, u nas jest akurat ranna kobieta (tylko cywilna), która urodziła dziecko. Pomyślałam sobie, że krowa się przyda i przyprowadziłam ją do szpitala. Nikt mi nie wierzył, że w środku miasta znalazłam krowę. Moja córka kupiła książkę, w której pokazują tę spacerującą krowę.

Córka: To jest świetna książka – „Chcieliśmy być wolni”[9]. Jest w niej zdjęcie krowy, ale nie wiemy, czy to ta sama.

Ona była bardzo słaba, ale ja nigdy w życiu nie miałam do czynienia z krową. Oparłam się o jej zad i tak powolutku, powolutku popychałam ją, aż dopchnęłam do naszego ogrodu.

Jaka była reakcja?

Wszyscy się niesamowicie śmiali. Jedna z koleżanek, Celinka Sobieraj, której rodzice mieli gospodarstwo, umiała ją wydoić. Wydoiła i mieliśmy mleko dla matki, która właśnie urodziła.

Co się później stało z tą krową?

Została w ogrodzie. Za ambasadą belgijską, na tyłach, mieliśmy piękny ogród. Ranni, którzy mogli chodzić, chętnie w nim spacerowali. Tam był mur, który łączył Bielańską ze Szpitalem. Można było przejść na Starówkę.

Jak dalej się potoczyły losy Szpitala Maltańskiego?


Jak weszli Niemcy, to myśleliśmy, że postąpią z nami jak ze szpitalem na Płockiej, gdzie wszystkich wymordowali. Nasz naczelny lekarz doktor Dreyza[10] bardzo dobrze mówił po niemiecku i powiedział, że w środku jest pełno rannych Niemców. To oni część rannych, kilka pielęgniarek i chyba dwóch lekarzy zostawili, a reszcie kazali wyjść. Wyszliśmy przed Szpital i na rozkaz uformowaliśmy się w pochód.

Córka: Są zdjęcia z tego pochodu Szpitala Maltański. Pielęgniarki same niosą łóżka z rannymi.

Nieśliśmy rannych na noszach, na łóżkach, na czym się dało. Mieliśmy iść Elektoralną do Wolskiej. Prowadził nas naczelny lekarz wszystkich szpitali wojskowych w Warszawie doktor Strehl[11]. Kończył medycynę w Niemczech i świetnie znał niemiecki. Zamiast w Elektoralną skręcił w ogród Saski i przeszliśmy ogrodem do Królewskiej róg Marszałkowskiej. Tam była barykada. Jak chłopcy, którzy byli w oknach pobliskich domów zobaczyli z dala, że to Szpital, to nie strzelali tylko prędko się zorganizowali i przerzucili nas przez barykadę na Marszałkowską. Tak się uratowaliśmy.

Ilu było rannych?

Trudno powiedzieć. Byli też ranni, którzy szli. Część została. Niemcy dlatego zostawili część personelu, żeby się opiekowała ich rannymi, dopóki ich nie wywiozą, a potem ich też zabrali.

Dokąd Państwo trafili?

W pierwszym momencie trafiliśmy do PKO na Marszałkowskiej, a potem na ulicę Zgoda i tam zorganizowaliśmy Szpital. Oddział Kilińskiego, który stacjonował niedaleko w kinie Palladium na Chmielnej szedł stamtąd na zdobycie PAST-y[12]. Przyszedł od nich jakiś dowódca i powiedział, że potrzebuje sanitariuszki, bo mają ich za mało. Zgłosiłyśmy się z koleżanką i poszłyśmy. Zabrali nas ze sobą do kina Palladium. Tam czekaliśmy kilka godzin, dostaliśmy instrukcje i o 4.00 nad ranem ruszyliśmy na PAST-ę. Szliśmy ulicą Zgoda (bo wtedy była jeszcze w rękach powstańców), przeskakiwaliśmy Marszałkowską do domu po drugiej stronie, naprzeciwko Zielnej, i stamtąd dopiero chłopcy zdobywali PAST-ę.

I tam Pani się znalazła?

Tam się znalazłam i opatrywałam pierwszego rannego, był trafiony w rękę.

Córka: Mama opowiadała, że widziała Niemców wychodzących z rękoma w górze.

Tak, to był wspaniały widok. Boże, jak my się cieszyliśmy. Skakaliśmy z radości. To było ponad stu żołnierzy niemieckich.

Pani to widziała?

Tak, wszyscy z podniesionymi rękoma.

Czy tam Pani też opatrywała rannych Niemców?

Nie. Ich wyprowadzali, wynosili i oni wszyscy szli do niewoli.

Co dalej się stało?

Potem nastąpiły bombardowania Śródmieścia, także tego budynku Pod Orłami (banku PKO). Na ulicę Zgoda zaczęli znosić rannych m.in. od bomb, które paliły ludzi, od tzw. ryczących krów[13]. Pamiętam, że część personelu poszła do Gebethnera i Wolffa[14]. Byłam jeszcze na ulicy i chciałam wejść do budynku Pod Orłami, ale drzwi się jakoś zatrzasnęły i nie weszłam. Poszłam do Gebethnera. Jak się okazało, druga bomba trafiła właśnie w bank. W ten sposób się uratowałam.

Córka: To na ulicy Zgoda zjechałaś na drzwiach po schodach?

Opowie Pani o tym?

Byłam na ulicy Zgoda w szpitalu prowizorycznym na piętrze, kiedy nastąpił wybuch, drzwi wyskoczyły z framugi i ja na nich po schodach na dół zjechałam.

Ale nic się Pani nie stało?

Nie. Moje koleżanki mówiły nawet: „Jak my z nią będziemy, to nie zginiemy”. Pan Bóg widocznie nade mną czuwał. Potem z ulicy Zgoda skierowano nas na Śniadeckich. Trzeba było przejść Marszałkowską. Był taki ogromny przekop i wielka barykada. Niemcy siedzieli w Banku Gospodarstwa Krajowego na rogu Brackiej i Alej Jerozolimskich. Tamtędy przeszedł personel szpitalny, ale nas już było niedużo. Poszliśmy na ulicę Śniadeckich. Znowu zorganizowaliśmy szpital polowy. Gdy na początku września nastąpił zawieszenie broni na dwa dni, żeby ludność cywilna mogła wyjść to wtedy pomagałyśmy.  Brałyśmy staruszki, robiłyśmy dla nich takie krzesełka. Punkt wyjściowy znajdował się na rogu Nowowiejskiej, przy Politechnice. Stamtąd wychodzili. Przez dwa dni po kilka godzin.

Córka: Dokąd oni byli wyprowadzani? Do Pruszkowa?

Najpierw byli kierowani na Dworzec Zachodni. Te drogi do Pruszkowa tak naprawdę były dwie. Ludność cywilna maszerowała na Dworzec Zachodni i stamtąd wagonami jechała do Pruszkowa albo była kierowana na stację Raków do kolejki EKD i stamtąd ruszała pociągami do stacji Tworki, a z Tworek na piechotę była pędzona do obozu. Takie były drogi do Pruszkowa. Większość była transportowana przez punkty zborne na Zieleniaku czy przy kościele św. Wojciecha na Woli. Były i inne, ale te były główne. Po kapitulacji Powstania władze obozu stwierdziły, że jest tyle osób, że trzeba otworzyć filie. Powstały filie w Piastowie i Ursusie.

Córka: A jak do tego Piastowa dotarliście? Zapakowali was w jakiś samochód?

To pani Maria Tarnowska[15] (szefowa PCK) rozmawiała z Niemcami, tak mi się wydaje. Wiem, że ona cały czas kręciła się przy Politechnice. (Uczestniczyła w rozmowach z Niemcami i ustalała warunki ewakuacji Szpitala). Niemcy odczekali, żeby wyszła  ludność cywilna. Pamiętam, że była jeszcze msza święta na Śniadeckich. Został utworzony kordon z powstańców, którzy szli do niewoli. Przy Politechnice oddawali broń. Z naszego Szpitala komendant wytypował dwie pielęgniarki, które poszły z powstańcami (Sławka Czerwonka i Krysia Rosochacka).

A gdzie ta msza się odbyła?

Na podwórzu na Śniadeckich. Tam chyba była szkoła.

Jak to się stało, że Państwo trafili do Piastowa?

Nas Niemcy zostawili jeszcze kilka dni, nim ludność cywilna wyszła z Warszawy. Tak pani Tarnowska chyba ustaliła. Przez te kilka dni pomagaliśmy wychodzącym. Potem przyjechały dwa niemieckie samochody ciężarowe, nie kryte, tylko takie otwarte, i nas ewakuowano. Nie mogę powiedzieć nic złego, bo naprawdę pomagali. Wzięli nas do samochodu, każda miała jakiś tobołek, bo ludność cywilna, jak wychodziła, to co mogła oddawała nam, np. bieliznę, bo my byłyśmy brudne i zawszone. Wsadzili nas na te samochody i zawieźli do Piastowa, do fabryki Tudora.

Córka: Pamiętasz którędy jechaliście?

Nie, nie wiem. W ogóle się nad tym nie zastanawiałam.

Bała się Pani, co się z Państwem stanie?

Nie, naprawdę nie myśleliśmy o tym.

Państwo nie wiedzieli, dokąd jadą?

Tzn. nasz komendant na pewno wiedział, bo mówiła to pani Tarnowska, bo to ona załatwiła, że nas zawieźli do Tudoru. Jak tam zajechaliśmy, to była pusta hala.

Jak to wyglądało?

To była duża pusta hala.

Były jakieś rzeczy?

Nie, nic nie było. Dopiero potem się znalazły jakieś ławki. Nas zawieźli po południu.

Pamięta Pani dzień, w którym przyjechaliście do Piastowa?

To był 14 lub 15 października. Spaliśmy na podłodze.

To była betonowa podłoga?

Betonowa, tak. Każdy tam coś miał…

Czy tam były jakieś okna?

Tak, były jakieś, ale nieduże. Podłoga była betonowa.

Córka: Ile czasu tam byłaś? Jak było z jedzeniem? Mieliście coś ze sobą? Dali wam coś?

Nie, nie dali. Coś tam jeszcze mieliśmy z sobą. Co która miała, to dawała drugiej.

Córka: Niemcy Was pilnowali?

Nie, tylko pierwszego dnia stał jakiś taki Niemiec przed zakładem.

Jakiś polski personel tam był?

Nie, tylko sam „Maltaniec”.

Ile Was było?

Około 30 osób, może więcej. Naprawdę nie pamiętam.

To był praktycznie sam personel?

Tak, tylko personel. Pamiętam, że spałam na tym betonie i kiedy na drugi dzień się obudziłam rano, w drzwiach zobaczyłam mojego kolegę (to był mój przyszły mąż) i jego brata. I zamarłam. Oni się dowiedzieli, za pośrednictwem kolejarzy), że Szpital Maltański został przewieziony do Tudoru, więc przyszli mnie szukać. I znaleźli. Powiedzieli: „Przyszliśmy po ciebie”, i mnie zabrali.

Wyszła Pani z nimi?

Wyszłam.

Nie było żadnych przepustek? Tak po prostu?

Nie. Słyszałam potem, że Niemiec, który tam chodził, to był tylko jeden dzień. Zabrali mnie i powiedzieli: „Zabieramy ciebie do siebie”. Zamarłam, bo pomyślałam sobie, dokąd oni mogą mnie zabrać? Dotarliśmy na peron w Piastowie i wsiedliśmy do pociągu w kierunku Warszawy. „Dokąd mnie wieziecie?”. „No jak to? Do nas do domu. Na Bema”. Jak pani jedzie tunelem na Zachodni, to nad tunelem widzi pani stojące po lewej i po prawej stronie dwa czerwone budynki kolejowe. Tam mieszkali ich rodzice, kolejarze. Mojemu przyszłemu teściowi podlegały przed wojną Koleje Państwowe województwa warszawskiego. Teściowie mieli piękne trzypokojowe służbowe mieszkanie. Chłopcy mnie tam zabrali. Swoich rodziców umieścili pod Warszawą. Przebywałam w tym mieszkaniu do wyzwolenia. Z tym, że byłam zamykana, bo wokół chodzili Niemcy. Chłopcy zamykali główne wejście do budynku na klucz. Przez okno spuszczałam sznurek, zabierałam klucz i siedziałam do tego momentu aż przyszli z pracy. Pracowali na torach, aby się tylko utrzymać.

Czy z Piastowa do tego mieszkania przy Bema dotarła Pani pociągiem?

Tak, pociągiem. Pociągi normalnie jeździły do Zachodniego.

Żaden Niemiec Państwa nie zaczepił?

Nie. Jeszcze pamiętam, że jak u nich mieszkałam, to późno wieczorami ubierali w płaszcz kolejowy i szliśmy przez tory do znajomych (tam było takich pięć domków kolejowych), żeby posiedzieć, porozmawiać. Później wkroczyli do Warszawy Rosjanie.

Pamięta Pani, jak Warszawa wyglądała po Powstaniu?

Tak, była zupełnie zrujnowana. Gdy po wyzwoleniu poszłam na swoją ulicę, to byłam przerażona. Przerażona widokiem mojego domu, tym, że to wszystko zostało spalone. Całe dzieciństwo zmarnowane.

Czy coś się udało w ogóle zachować z tego domu rodzinnego? Jakieś dokumenty, zdjęcia?

Nie, wszystko zniszczone.

Córka: Zdjęcia, które mamy, to dzięki temu, że tata Mamy przed powstaniem pojechał do przyjaciela do Falenicy – tak się uratował i trochę pamiątek dzięki temu się zachowało.

To był ojciec chrzestny mojego brata. Powstanie wybuchło we wtorek, a tata wyjechał w sobotę, bo przyjaciel mojego Taty, pan Korwin-Szymanowski w Falenicy miał fabrykę grzebieni i Tata mu w czymś pomagał. Oni od dziecka się przyjaźnili, z czasów szkolnych. Szymanowscy wybudowali tam piękną willę i fabrykę. Tata się tak uratował – kiedy weszli Rosjanie nie mógł wrócić do domu.

Jak się potoczyły losy Pani rodziców i brata?

Brat zginął, Mama zginęła. Ojciec przeżył, później się ożenił drugi raz i dostał skierowanie na zachód, do Reska, niedaleko Szczecina, do pracy na kolei. Pracował tam do śmierci i tam został pochowany.

Córka: Taki paradoks – mieszkał w domu pozostawionym przez Niemców w  Regenwalde[16] to było niemieckie miasteczko. Ojciec Mamy dostał piękny dom i ogród z sadem po Niemcach.

Losy mamy są nieznane?

Wiemy, że moja mama była właśnie z Polą Dolińską, o której wspominałam, w obozie w Oświęcimiu. Pola opowiadała, że mama została zastrzelona.

Na samym początku sierpnia została wywieziona?

Córka: Tarczyńską wyczyścili 5 sierpnia. Nie wiemy, kiedy tam dojechała ani kiedy zginęła. Pola twierdziła, że w styczniu, jak już praktycznie obóz miał być wyzwalany powstało jakieś zamieszanie, babcia wyskoczyła z baraku, a Niemiec do niej strzelił. Być może gdyby nie wyszła, to by się uratowała.

Co wiadomo o bracie?

Córka: Wiadomo tyle, ile z tych dokumentów wynika – że z Oświęcimia przewieźli go do Natzweiler, to była kopalnia łupków gazowych. Potem z tego, co wiem, ten obóz we wrześniu likwidowano i przeniesiono go do Dautmergen. Tam zmarł. Pochowano go na cmentarzu w Schömberg. Po wojnie Francuzi robili na terenie obozu ekshumacje tych ciał. Uczestniczyli w nich jeńcy niemieccy. Ciała zostały przeniesione na ten cmentarz. Na dużej tablicy jest jego nazwisko. Podobno chorował na panującą tam wówczas czerwonkę. Po prostu zmarł i został pochowany, nie zabili go czy też nie spalili w krematorium. To jest przynajmniej w tym wszystkim pozytywne. To był jednak młody chłopak, miał 26 lat. Gdyby nie zachorował…Oni mieli tam nie najgorsze warunki socjalne, ale byli niedożywieni i ciężko pracowali. Wiadomo też, że przeszedł przez Pruszków. Nie wiadomo, kiedy przyjechał do Pruszkowa. Do Oświęcimia był przywieziony 12-go.

Córka: Opowiedz o tym, jak to było po wojnie z Maltańczykami.

Właśnie, utrzymywała Pani kontakty?

Tak. Dzwoniliśmy do siebie, że może się spotkamy, i się spotykaliśmy.

Gdzieś tutaj w Warszawie?

Tak, w Warszawie.

Córka: Albo w mieszkaniach u różnych osób, albo u komendanta. On miał dom w Dąbrówce. Tam po wojnie zjeżdżała się arystokracja. Bywała też  m. in. Radziwiłłówna, siostra żony prezydenta Kennedy’ego, której jamniczka Zosi Radłowskiej odgryzła kawałek torby z krokodylej skóry, ale właścicielka zachowała się z klasą i nie robiła z tego powodu żadnych problemów. Maltańczycy do końca byli ze sobą w ciągłym kontakcie.

Dopiero chyba na tych spotkaniach dowiedzieli się Państwo, co robili w czasie konspiracji?

O konspiracji w ogóle nie rozmawialiśmy. Tak się umówiliśmy, że było, przeszło i lepiej nie wspominać. Tylko się tak towarzysko spotykaliśmy.

Córka: Mama jest ostatnią żyjącą ze Szpitala Maltańskiego.

Spotykaliśmy się u Zosi Hryniewieckiej, u mnie lub u jednego z kolegów. 

Córka: Czy wśród tych osób, z którymi się spotykaliście po wojnie, był ktoś, kto też znalazł się w Piastowie? Poza Mirką (Szamborską)

Nie, tylko Mirka.

Córka: A ta Felcia?

Felcia [ Felicja Łozińska] nie przychodziła.

Czy ktoś z Państwa, z Maltańczyków, spotkał się z jakimiś represjami po wojnie za działalność konspiracyjną?

Komendant – chyba nawet siedział w więzieniu. Tak mi się wydaje, ale nie jestem pewna.

Nie mówiło się o tym.

Nie, nie można było.

Córka: Był taki moment, że mieli się ujawnić, władze komunistyczne miały im odpuścić. Jeden z naszych bliskich przyjaciół ujawnił się i go zamknęli (Stanisław Korwin-Szymanowski), dostał wyrok śmierci. Żona podobno go wykupiła. 

Pamiętam, że przesłali mi pismo ze ZBoWiD-u[17], że w czasie Powstania miałam przyznany Brązowy Krzyż Zasługi z Mieczami, za PAST-ę. Nie zgłosiłam się po jego odbiór.

Bała się Pani?

Tak.

Myślała Pani, że to też prowokacja?

Tak, oczywiście. Poza tym przyznano mi Krzyż Grunwaldzki, którego nie przyjęłam. W ogóle się nie zgłosiłam, bo jak mogłam przyjąć Krzyż Grunwaldzki, który dostał też Breżniew?

Czy zachowały się z lat okupacji jakieś Pani ausweisy?

Córka: Nic się nie zachowało. Mama wyszła w szpitalnym fartuchu… Jak zdarzył jej się wolny dzień, to poszła do ciotki na Marszałkowską i dostała jakąś bieliznę, inne rzeczy, bo one nic nie miały. Myły się w perfumach, które znalazły, jadły zupę plujkę.

Raz jadły, raz nic nie jadły, ale głodu się nie czuło.

Córka: Powiedz jeszcze o tym, co ci życie uratowało, o tym grzebieniu.

Miałam tutaj w kieszeni grzebień z kości słoniowej.

Ma Pani go nadal?

Tak. To było na Śniadeckich. Był taki nieduży chłopczyk, syn naszego lekarza, dr Lewandowskiego. Trzymałam go w objęciach, kiedy trafił go w głowę odłamek. On zginął na moich rękach, a mnie nic się nie stało.

Ten grzebień Pani uratował życie?

Tak. Ale zęby się wyłamały i są częściowo wypalone.

Grzebień, który uratował życie Pani Zofii w czasie Powstania Warszawskiego, z archiwum Zofii Bogdan

Jeszcze wrócę do tej historii w Piastowie, gdy zobaczyła Pani tych dwóch znajomych mężczyzn. To był kolega?

Tak.

A ten drugi mężczyzna?

Brat kolegi. To był chłopak, który się we mnie zakochał, a potem został moim mężem.

Wróciła Pani do Warszawy po wojnie?

Cały czas byłam w Warszawie, na Bema, na Ochotę wróciłam w 1946, mieszkałam w domu kolejowym w Al. Niepodległości róg Nowowiejskiej, a od 27 lutego 1947 roku mieszkam na Uniwersyteckiej, Wawelskiej, w budynku Reduty Wawelskiej.

            Często wraca Pani do wspomnień?

Od czasu do czasu wracam, wspominam moje koleżanki. Najbardziej wspominam arystokratki. Może to jest dziwne, ale niech mi pani wierzy, one nigdy nie dały poznać po sobie, że są z wyższej sfery. Nawet nasze salowe, które były prostymi kobietami, bardzo były szanowane. To był u nich wielki plus. Okazywały ogromną klasę.


[1] Szpital Maltański w Warszawie – nieistniejący szpital założony w pałacu Mniszchów przy ulicy Senatorskiej 38/40 przez Zakon Maltański. Działał w latach 1939–1944.

[2] Halina Koźniewska (1920–1999) – lekarka neurochirurg, posłanka na Sejm i członek Rady Państwa PRL.

[3] Mieczysław Fogg (1901–1990) – polski piosenkarz.

[4] Irena Dubiska (1899–1989) – polska skrzypaczka i pedagog.

[5] Franz Kutschera (1904–1944) – zbrodniarz hitlerowski, dowódca SS i policji w dystrykcie warszawskim, zwany „katem Warszawy”, zginął w wyniku udanej akcji przeprowadzonej 1 lutego 1944 roku przez żołnierzy Armii Krajowej.

[6] Akowiec – członek podziemnej Armii Krajowej w Polsce w czasie II wojny światowej.

[7] Wojskowa Służba Kobiet – działająca w konspiracji pomocnicza służba kobiet żołnierzy Armii Krajowej, zajmująca się m.in. łącznością, szkoleniami, propagandą, dywersją i służbą sanitarną.

[8] Ausweis – wydawane przez Niemców w czasie okupacji zaświadczenie o zatrudnieniu.

[9] Rafał Brodacki, Paweł Brudek i in., „Chcieliśmy być wolni. Powstanie Warszawskie 1944”, W.A.B. 2022.

[10] Jerzy Dreyza (1902–1981) – lekarz internista, uczestnik powstania wielkopolskiego, kampanii wrześniowej, Powstania Warszawskiego, komendant Szpitala Maltańskiego.

[11] Leon Strehl (1891–1960) – doktor nauk medycznych, uczestnik I i II wojny światowej, powstań wielkopolskiego, III śląskiego i warszawskiego, pułkownik lekarz Wojska Polskiego i Armii Krajowej.

[12] PASTA – Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna, pierwszy warszawski wysokościowiec wzniesiony w latach 1906–1908 przy ulicy Zielnej 39.

[13] Nebelwerfer, zwana ryczącą krową lub szafą, ze względu na wydawany charakterystyczny dźwięk  – najokrutniejszy rodzaj broni, jaką zastosowali Niemcy do tłumienia Powstania Warszawskiego.

[14] Gebethner i Wolff – założone w 1857 roku wydawnictwo i sieć księgarń.

[15] Hrabina Maria Tarnowska (1880–1965) – działaczka społeczna, major Armii Krajowej, wiceprezes Polskiego Czerwonego Krzyża.

[16] Regenwalde to dzisiejsze Resko, miasto w Zachodniopomorskiem.

[17] Związek Bojowników o Wolność i Demokrację – utworzona po 1949 roku organizacja kombatancka.

Powiązane hasła

”None

Skip to content