menu

Janiszowski Bohdan – Oświęcim

Janiszowski Bohdan – Oświęcim

Bohdan Janiszowski urodził się w 1935 r. Do momentu wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał z rodzicami Ireną i Stanisławem, 14-letnią siostrą  Marią (zwaną Marutką) i babcią, Heleną Okińczyc przy ulicy Filtrowej w Warszawie. 9 sierpnia razem z siostrą i babcią, został wypędzony z domu na warszawskiej Ochocie do punktu zbornego na tzw. Zieleniaku, a stamtąd trafił do obozu przejściowego Dulag 121. W wyniku selekcji w pruszkowskim obozie cała trójka została zakwalifikowana do transportu do KL Auschwitz II-Birkenau, gdzie otrzymali status więźniów politycznych. Pobytu w obozie nie przeżyła jego siostra Maria. Bohdan wraz z babcią doczekał wyzwolenia obozu w styczniu 1945 r. W marcu 1945 r. Irena Janiszowska odnalazła syna i matkę w szpitalu św. Łazarza w Krakowie, dokąd oboje zostali przewiezieni przez Polski Czerwony Krzyż. Od 1946 r. Bohdan Janiszowski był członkiem Związku Byłych Więźniów Obozów Koncentracyjnych. Po wojnie postanowił opisać swoje przeżycia od momentu wypędzenia z Warszawy do zakończenia pobytu w Oświęcimiu. Ze względu na stan zdrowia swoje wspomnienia dyktował mamie, która je na bieżąco spisywała. Bohdan pomimo intensywnego leczenia zmarł 13 lipca 1949 r. w Warszawie. Relacja Bohdana Janiszowskiego została przekazana przez Zofię Boglewską-Hulanicką do Muzeum Dulag 121 w 2015 r.

Oświęcim

Dnia 1 sierpnia 1944 r. o godzinie 5 po południu wybuchło powstanie. Mamusia wyszła do miasta i nie wróciła już do nas. Zostałem z siostrzyczką moją Marutą i Babcią. Ja miałem lat 9, Maruteńka 13 a Babcia 78. Z początku myśleliśmy, że to jakaś ze zwykłych strzelanin, które były w Warszawie dość często, ale później zorientowaliśmy się, że to powstanie. Przez omyłkę Mamusia zabrała ze sobą klucz od drzwi wejściowych i nie mogliśmy zejść do piwnicy. Maruteńka nie wiedziała co zrobić, bo drzwi otwartych nie można było zostawić, bo okradliby mieszkanie, a gdyby zatrzasnęła drzwi, to do mieszkania nie moglibyśmy się dostać. W końcu jednak zdecydowała się zatrzasnąć drzwi, bo postanowiła je otworzyć  wytrychem wziętym od dozorcy. Gdy zeszliśmy do piwnicy okazało się, że jest straszny tłok, bo moc osób było zupełnie obcych, które przyszły do znajomych z wizytą i wrócić do domu nie mogły. Późnym wieczorem ludzie zaczęli się rozchodzić do swoich piwnic lub do domu, jeśli ktoś mieszkał bardzo blisko, bo strzały się trochę uspokoiły. Jednocześnie i moja Maruteńka poszła do mieszkania sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Gdy wróciła do nas powiedziała, że na naszym podwórzu było dwóch Powstańców z karabinami maszynowymi i opaskami biało-czerwonymi na ręku. Strasznie chciałem ich zobaczyć, bo już tak dawno nie widziałem polskich żołnierzy, z ‘39 r. nie pamiętałem, bo wtedy byłem jeszcze bardzo mały. Niestety nie zobaczyłem ich już. I tak się złożyło przez cały czas powstania, jak byłem w Warszawie, nie widziałem ani jednego powstańca. Ja spałem w przedsionku suteryny na palcie na podłodze a Maruteńka z Babcią w suterynie, gdzie był straszny tłok i mogły pół siedzieć, pół leżeć. Na drugi dzień była wielka strzelanina z czołgów, nawet parę pocisków trafiło w nasz dom. Na małej kuchence w suterynie wszyscy lokatorzy domu gotowali sobie jedzenie. Maruteńka chodziła najpierw ze mną po żywność do mieszkania, by gotować na dole, a później już sama, bo Niemcy zajęli dom naprzeciwko i ostrzeliwali klatkę schodową, przez którą trzeba było chodzić. Jednego dnia Siostrzyczka moja przeczuła, że coś się stanie i została ranna jedna lokatorka z 4- go piętra.

9-go sierpnia rano Maruteńka powiedziała, że wolałaby nie żyć niż przeżywać to, co nas jeszcze czeka. Ledwie skończyła mówić, wszedł jakiś pan i powiedział, że Ukraińcy[1] w pobliżu wyrzucają ludzi z domów. W parę minut potem (5-10 minut) przyszli Ukraińcy na podwórko, bo się nie odważyli wejść do domu, bojąc się powstańców. Jeden z naszych lokatorów z tego domu, pan Żak wyszedł na podwórko do nich i wrócił z tem, że wszyscy zaraz muszą wyjść z domu. Trzeba zaznaczyć, że wszyscy byli nieubrani, bo w suterynie było bardzo gorąco i niektórzy w rannych pantoflach jak Babcia. Maruteńka chciała wziąć jesionkę Mamusi i chleb, ale nie mogła. Wychodzących mieszkańców Ukraińcy rewidowali i zabierali zegarki i wszystkie kosztowności. Marutce udało się ocalić zegarek, bo podsunęła go wyżej i pokazała tylko ślad po zegarku a pierścionka nie zauważyli. Mnie wcale nie rewidowano.

Maria Janiszowska
Maria Janiszowska. Ze zbiorów prywatnych

Drogi, którą nas prowadzono nie mogę określić, bo szliśmy przez uliczki, zaułki, dziury w murach i jakieś ruiny. Przy przejściu przez jedną z bram Maruteńkę zaczął rewidować jakiś Ukrainiec. Zegarek ukryła tak samo a pierścionek Jej oddał, bo mu skłamała, że kosztował tylko 90 zł i nie jest z prawdziwego złota.

Podczas całej drogi stale nas rewidowano. I tak doszliśmy do Zieleniaka. Przed samym Zieleniakiem była już ostatnia, ale główna rewizja. Jakiś Ukrainiec złapał Babcię za pas rupturowy[2] i koniecznie chciał zerwać. Ledwie mu Babcia po rosyjsku wytłumaczyła, co to jest. Rewidowano wtedy bez wyjątku mężczyzn, kobiety, otwierano bagaż, tylko nie ruszano dzieci.

Ponieważ na Zieleniaku padał deszcz, Niemcy i Ukraińcy schowali się do jednego specjalnie zostawionego domu. Wszyscy z naszego domu trzymali się razem i wspólnie wybudowali ze znalezionych desek barak, do którego schroniliśmy się. Ponieważ na Zieleniaku było dużo rozrzuconej żywności, pozbieraliśmy kaszy, kartofli i ugotowaliśmy sobie wszyscy krupnik. Jedna z pań, która przechodziła koło nas, zapytała się, czy tu gotuje się obiad dla wszystkich. Rozśmieszyło nas to bardzo, że można było jeszcze mieć nadzieję, że Niemcy nas będą karmić. Po pewnym czasie przyszli Niemcy i wyznaczyli ludzi (mężczyzn i kobiety) do wynoszenia trupów, do chowania ich i do kopania okopów. Między innymi wzięto też Maruteńkę, której udało się jednak zwolnic w drodze wyjątku, ponieważ była chora i miała pod opieką mnie i Babcię. Niektórzy z tych mężczyzn nie wrócili już wcale, jak np. p. Żak. Kto wrócił to wracał obładowany zdobytą żywnością jak jabłka, pomidory. Po południu zrzuciły samoloty na Zieleniak ulotki mniej więcej tej treści: Że ludzi poprowadzą na Zachód, że starcy i dzieci będą umieszczeni w przytułkach, tylko trzeba iść bez buntu, bez czerwonego koloru i o ile to możliwe z białymi chustkami w ręku. Zaraz potem ustawiono nas w szeregu, że będziemy wychodzić. Ustawiono nas piątkami i staliśmy tak z godzinę. Część wyszła, a myśmy pozostali. Wobec tego wróciliśmy do naszego baraku, gdzie jedna z lokatorek p. Zofia ofiarowała nam kołdrę. Musieliśmy też tam nocować, gdzie Maruteńka umieściła mnie na skrzyni i przykryła kożuchem. Dopiero na drugi dzień rano wypędzono nas z Zieleniaka i popędzono jak bydło, tak jak mówiły ulotki, na zachodnie strony. Niektórzy uwierzyli ulotkom, ale mądrzejsi wiedzieli, że prowadzą nas na Dworzec Zachodni, albo gdzieś, w jakieś miejsce, gdzie nas przytrzymają przez czas powstania. Sprawdziło się to pierwsze i doszliśmy do Dworca Zachodniego.

Przed samym wejściem na peron stał wózek z chlebem i Niemcy rozdawali ludziom chleb. Potem zaprowadzono nas na peron główny, gdzie czekaliśmy na kolejkę elektryczną, którą nas zawieziono do Pruszkowa.

To był 10-ty sierpień.

Po przyjeździe do Pruszkowa przez pewien czas trzymano nas na jakimś polu, a potem kazano nam iść do baraków. Baraki były dawnymi warsztatami kolejowymi, pełne narzędzi, rozmaitych starych mebli. Przez środek przechodziły szyny i kanały cuchnące strasznie. Gdy dano zupę, to wygłodzeni ludzie rzucili się tak, że parę osób zadeptano na śmierć. Maruteńka bohatersko zdobyła ją dla nas i przyniosła w znalezionej puszce. Dała ją mnie, Babci i jednej małej dziewczynce Krysi Zawadzkiej, ale sama nawet nie spróbowała, bo zabrakło. Potem położyliśmy się spać, ale nie mogliśmy przespać nawet godziny, bo nas wypędzono z baraków i poprowadzono do towarowych pociągów, zamkniętych, do których nas wsadzono. Z ½ godziny staliśmy na bocznicy i ruszyliśmy. Kazano pozamykać drzwi i okienka, za wyjątkiem jednego. Tłok był straszny w wagonie i bardzo duszno. Obliczyliśmy, że w wagonie umieszczono po 50 osób, a wagonów było 50, czyli transport zawierał 2500 osób.

Otrzymaną kołdrę położyła Marutka na podłodze i na niej położyła mnie i Babunię. W nocy przyjechaliśmy do Skierniewic, gdzie z wagonów przy parowozie moc osób mogło uciec. Niestety my byliśmy na ostatku, gdzie nas Niemcy bardzo pilnowali.

Z uciekających złapano parę osób, z których jedną niewiastę wsadzono do naszego wagonu. Ta pani biegała po wagonie, depcząc nas strasznie i krzycząc na siostrę swoją, by przyszła do tego wagonu. W Skierniewicach PCK rzucało nam do wagonów chleb i dawało gorącą kawę. Do miasta Oświęcimia podróż była względnie niezła, bo pozwolono otwierać drzwi i okna, a prawie na każdej stacji dawano wodę i chleb. Nikt z nas nie domyślił się, że pojedziemy do obozu w Oświęcimiu. Dopiero na stacji w centrum Oświęcimia zorientowaliśmy się, dokąd jedziemy.

Bohdan Janiszowski z matką Ireną
Bohdan Janiszowski z matką Ireną. Ze zbiorów prywatnych

Był to 12 sierpień.

Staliśmy tam parę godzin i pozwolono nam tam dawać wodę z parowozu. Jak nas wywożono z Oświęcimia, to pozamykano wszystkie drzwi i okna, a ponieważ to było południe, więc tak było duszno, że nam się słabo robiło. Tak staliśmy parę godzin, aż w końcu bocznicą zawieziono nas do obozu. Już późno w nocy kazano nam wysiąść i iść na Brzezinki. Droga wynosiła parę kilometrów. Przy wyjściu z pociągu oddzielono mężczyzn i kobiety. Na miejscu umieszczono nas w baraku i znowu razem z mężczyznami.

Spaliśmy na gołej ziemi, na glinie. Jeszcze wieczorem przyszedł do nas jakiś więzień i powiedział, że na drugi dzień dostaniemy kawę, zupę i chleb. Na to wszyscy, jakby się zmówili, krzyknęli spragnieni strasznie „Ale wody!”. Jak przyniesiono wodę, ludzie tak rzucili się do niej, że zadeptano parę osób na śmierć. Najgorsze jest obcowanie z ludźmi głodnymi, spragnionymi aż do szału. Nie można było spokojnie przespać nocy, bo ludzie kręcili się strasznie, depcząc po nas w poszukiwaniu miejsca i wody. Maruteńka zdecydowała, że pozostanie nadal w baraku, ze względu na tłok, jest niemożliwe zupełnie, wobec tego wynieśliśmy się na trawę przed barak, gdzie położyliśmy się na kołdrze. Tego samego dnia rozdzielono znowu mężczyzn od kobiet i mężczyźni musieli umieścić się za barakiem. Wtedy można było już nocować w baraku, ale w dzień siedzieć było niemożliwe, bo odpadki szły pod ścianę i pod ścianami trzeba się było załatwiać, bo nie było gdzie. Smród też był okropny. Zasadniczo była ubikacja, ale na 2 osoby, a nas przecież było parę tysięcy, bo nie tylko przyszedł nasz transport, ale jeszcze i inne. Z początku aż ludzie mdleli z głodu, ponieważ przez jakieś 8 dni nie dawano nam nic do jedzenia. Byli jednak i tacy, którzy mieli ze sobą zapasy żywności. Myśmy wyżyli tylko dlatego, że chodziłem do takich ludzi i żebrałem jedzenie dla siebie, Babci i Marutki. Ponieważ ludzie wiedzieli, że nie ma Mamusi, dawali mi i mogłem choć trochę zjeść i nakarmić swoich. Czasami robiłem interesy w ten sposób, że pożyczałem swoją znalezioną miseczkę do smażenia i za to dostawałem dwa placki. Nie mogli dać więcej, bo usmażyli 8 placków na rodzinę składającą się z 7 osób. Dnia 20 sierpnia w południe zaczęto wydawać numerki tylko chłopcom. Ja dostałem nr 192809. I za temi numerkami mieli dostać żywność. Natomiast kobiety miały dostać numerki dopiero na następny dzień.

Wieczorem zaczęto dawać ¼ bochenka chleba, ¼ plasterka kiełbasy grubości 2 cm i długości dłoni chłopca 8-letniego – to była porcja dla jednego chłopca na kolację i na śniadanie. Przywieziono też kawę, ale dostały ją tylko dzieci i kobiety, bo 25% wylało się podczas drogi z kuchni. Dopiero 21 sierpnia zaczęliśmy dostawać normalne odżywianie. Rano kawa, na obiad gęsta zupa jarzynowa z kaszą manną. Na kolację przechodzili koło 3 stołów. Przy 1-ym każdy ¼ chleba, przy 2-gim – dawano po kawałku margaryny grubości od 1 prawie mm  do 1 cm, a długości do 10 cm – to były porcje. Przy 3-cim dawano po kawałku sera różnej wielkości – dawano bezładnie. Tak było 1 dzień – a właściwie jeden wieczór. O godzinie 9-ej położyliśmy się, a koło 12-ej obudzili nas mężczyźni – starzy więźniowie, do sauny – czyli do kąpieli. Po chwili pozwolili nam  się położyć. I tak co chwila zmieniany był rozkaz, póki nas wreszcie nie zabrano naprawdę. Sauna była tuż obok naszego baraku, także nie potrzebowaliśmy iść długo, z czego cieszyliśmy się bardzo, bo w dzień był upał, a w nocy mróz. Najpierw staliśmy na dworze, później poszliśmy do dużej sali, oświetlonej gęsto lampami, tak że było zupełnie widno. Ustawieni piątkami posuwaliśmy się powoli do stołów, których było chyba z 10. Przy każdym stole siedziała więźniarka, a pilnował ich Niemiec.

Przy 1-ym stole wszyscy musieli oddać pieniądze już obliczone, zawinięte w papierek i na papierku napisana ilość. Przy następnym stole wszyscy musieli oddać kosztowności jak zegarki, pierścionki itd. Następnie przy ostatnich stołach zapisywano imię, nazwisko i datę urodzenia. Między nami mężczyzn już nie było, bo poszli w 1-ym oddziale. Były same kobiety i dzieci, które nie zgłosiły się do kąpieli na ochotnika razem z mężczyznami. Potem wszystkie kobiety musiały rozebrać się do naga i złożyć swoje ubranie do papierowych worów. Na pytanie Maruteńki, czy oddadzą ubrania, powiedzieli, że zapisują numerki i oddadzą. Domyśliliśmy się jednak, że nie oddadzą, bo kobiety numerków jeszcze nie miały, a dzieciom ubrań nie zabierano, bo trudno było o ubrania dziecięce. Potem kazano nam iść do korytarza, gdzie staliśmy parę chwil, aż się rozebrały dzieci. 3 godziny trzymano nas nago w korytarzu, na przeciągu podczas zimnej nocy. Przez cały czas przechodzili koło nas Niemcy i więźniowie. Za każdym razem otwierano bramę wychodzącą na dwór. Po 3 godzinach wpuszczono nas do pokoiku przyległego do korytarza, gdzie żydówki strzygły włosy. W tym pokoiku było bardzo gorąco. W tym pokoiku ostrzyżono i mnie i siostrę. Babci udało się tylko cudem zachować włosy. Następnie znowu popędzono nas do zimnego pokoiku, gdzie był rowek w podłodze, w którym kazano wszystkim moczyć buty. A potem przeszliśmy  do innego pokoju, gdzie na suficie były rury krzyżujące się, a przy każdym skrzyżowaniu prysznic, z którego ciekła gorąca woda. Po umyciu zaprowadzono nas do następnego pokoju bardzo zimnego, gdzie były kosze z ubraniami. Parę koszów było dla dorosłych, przy których stali więźniowie i rozdawali ubrania, tak jak wypadło i jeden duży kosz z ubraniami dziecięcymi, w którym były nasze własne ubrania, oddane po odparowaniu, bo dziecięcych innych nie mieli. Dzieci brały ubrania same, wybierając własne. Jak wyszliśmy z sauny ustawiono nas 5-kami w szeregu liczącym więcej niż 5 tysięcy osób. Potem szliśmy bardzo długo, aż doszliśmy na lagier A. Tam staliśmy piątkami w 2 szeregi, po środku przejście, przez parę godzin. Później przyszli Niemcy i kazali wywoływać ludzi według alfabetu. Przy jednym stole siedziała więźniarka, która zapisywała imię, nazwisko i dawała kobietom na kartkach napisany numer. Ja przedtem dostałem (jeszcze na Brzezinkach) nr 192809, Maruteńka 85615 a Babcia 86139. Ponieważ nasze nazwisko było na J a babci na O, musieliśmy długo czekać, zanim Babci kolej nadeszła. Po rozdaniu numerków rozdano nam kawę. Po zachodzie słońca, choć było widno, ale już było bardzo zimno, ustawiono nas na drodze 5-ami. Następnie przywieziono wózki ręczne 2 kołowe pełne chleba i konserw. Rozdano wszystkim ludziom po ¼ kg i po czubatej łyżce stołowej konserw. Ponieważ konserw zostało, więc każde dziecko dostało jeszcze po parę łyżek konserw. Potem jeszcze staliśmy bardzo długo i dopiero bardzo późno w nocy zaprowadzono nas do jakiegoś budynku. W tym budynku przyjęły nas jakieś więźniarki, które wygłosiły do nas przemówienie, że oddają nam swoją własną [brak słowa- przyp. red.] i rozesłały nam na podłodze pasiaki, na których położyliśmy się spać. Taki był straszny tłok w tej  [brak słowa- przyp. Red.],  że ja musiałem spać stojąc i wszyscy ludzie spali dosłownie jedni na drugich. W nocy zrobiono nam alarm i kazano pogasić światła i siedzieć cicho. Rano kazano wszystkim ustawić się 5-ami i stanąć na apel. Staliśmy tak ze 2 godziny i cały czas przeliczano wszystkie osoby. Po przeliczeniu oddzielono chłopców od reszty ludzi i kazano ustawić się 5-ami obok. I tak staliśmy jeszcze parę godzin dopóki nie powiedziano nam, że połączyliśmy się z ludźmi jeszcze niewykąpanymi (nieodwszonymi jak Niemcy nazywali) i musimy drugi raz iść do sauny, czyli do kąpieli. Niedługo potem wywołano wszystkie dzieci i matki i poszliśmy znowu do kąpieli. Wtedy nie rozdzieliliśmy się z Babcią dlatego, że ten raz jeden jedyny uważano Ciotki i Babki za opiekunki. Maruteńka uchodziła za dziecko, ponieważ powiedziała, że ma lat 13, a ja powiedziałem, że mam lat 7, bo 10-letnich chłopców brano na lagier męski. Uprzedziła nas o tym jedna z więźniarek.

Zapomniałem dodać, że przy dawaniu numerków robiono od razu spis dokładny z podaniem imion, lat, nazwisk, daty urodzenia, adresu ostatniego, imiona rodziców, nazwisko panieńskie mamusi, gdzie rodzice pracowali, do której klasy chodziliśmy itd.

Kąpiel odbywała się, jak poprzednio, z tą różnicą, że była zimna woda z pryszniców. Po wyjściu z kąpieli rozdzielono nas na 3 oddziały. W jednym były Matki, Opiekunki i inne, w drugim były dziewczynki do lat 14-u, a w 3-im chłopcy też do lat 11 i poszliśmy wszyscy na lagier A. Potem nas rozdzielono zupełnie z Babcią, bo nas zaprowadzono do bloku dziecinnego (blok 16a), a Babcię gdzieś zaprowadzono do innego bloku (jak się później okazało blok nr 18a). Przed wejściem do bloku przeliczono dzieci i chłopców od lat 10-u  zaprowadzono na lagier męski. Do niektórych dzieci przychodziły dawne (w znaczeniu – dawno siedzące) więźniarki i zapisywały sobie nr i nazwisko i powiedziały, że na następny dzień zaczną się tymi dziećmi opiekować. Mną zajęła się p. Zofia (nazwiska nie pamiętam) i powiedziała, że jutro rano weźmie mnie do siebie na lagier B.

Lagier składał się z bloków nieraz do 50-u. Jedne bloki były drewniane, inne były murowane. Blok był podzielony na 7-8 do 10 sztub[3]. Na czele bloku była „blokowa”, na czele sztuby była „sztubowa”. Do utrzymania księgi bloku była „szrajberka”[4]. Księga bloku był to spis wszystkich więźniów będących w bloku, z zapisaniem numerów, nazwisk, imion oraz winkle.

Winkiel to był trójkąt, w którym kolory np. czerwony oznaczał więźniów politycznych, do których i nas zaliczono. Kolor zielony oznaczał człowieka, który coś ukradł Niemcom albo spóźnił się na komando. „Komando” to był oddział więźniów złożony z paruset osób pod dowództwem „capo”, którzy mieli żółte opaski i wyszywane czapki nićmi „capo”. Musieli oni pracować w polu. „Komando” odznaczano kolorami chustek na głowach jak białe, różowe, żółte itd. Każdy oddział „komanda” miał jeden kolor. I trzeci kolor wrukla był czarny –  oznaczał on, że więzień siedzi za zabójstwo Niemca. 4-ty kolor – ogromne żółte wrukle– oznaczał Żydów. Na każdym wrukle była litera oznaczająca narodowość, a więc my nosiliśmy literę „P”, Francuzi – „F”, Holendrzy – „H”, Belgijczycy – „B”. Tylko Niemcy- więźniowie nie nosili numerów. Szrajberka miała za zadanie w księdze rysować wrukle, malować kolory i litery, pisać nawet ozdobne.

Wracając do sztuby muszę powiedzieć, że każda sztuba składała się z kilkudziesięciu koi, które były umieszczone w 3-ch kondygnacjach, koje były całe z cegieł. Natomiast na rewirach (szpitale) były „łóżka” z desek. Łóżko tem różniło się od koi, że nie miało ścian, a koja miała je z trzech stron. Myśmy mieli koje, jak i wszystkie dzieci na 16-ce. Matki ciężarne i matki z dziećmi do lat 3 były w bloku dziecinnym. Na jednej koi spało nas 7 osób. Na tym lagrze rano dostawaliśmy kawę czarną, czasami słodzoną. Na obiad ½ litra zupy na razie bardzo dobrej np. krupnik z obieranymi kartoflami, niekwaszony. Czasami nawet łapaliśmy w zupie mały kawałek mięsa niezepsutego lub konserw. Wieczorem dostawaliśmy kawę ½ litra i chleb. Dzieci do lat 3-ch dostawały biały chleb grubości 3 palców, odkrojony z długiego, wąskiego bochenka. Szerokość bochenka wynosiła dłoń dziecka 7 lat. Od 3-6 lat dawano chleb biały grubości 2 palców i ½ kromki razowego szerokości 1 palca. Od 6-10 lat dawano 2 kromki na palec grube, jedną białą, drugą czarną. Do chleba dawano margarynę, kiełbasę, konserwy, miód w ilości, jaką przedtem podałem na Brzezinkach.

Codziennie o godzinie 4-ej po obiedzie był apel. Trwał różnie – do 2 godzin. Zwołując apel, blokowe gwizdały. Gdy Niemcy zabraniali wychodzić więźniom z bloków, to wtedy blokowe tak samo gwizdały z tą tylko różnicą, że nie wołały „apel” tylko „block sperre”[5]. Wyjście wtedy groziło zielonym wruklem i pójściem na blok karny. Czasami „block sperre” robili, gdy pędzili więźniów żydów na gazowanie i palenie.

Zamiast ubikacji mieliśmy zwykłe wiadra albo tak zwane kible – też wiadra, tylko nie zwężające się u dołu i mające po bokach 2 uchwyty, jak u kufrów. Wszystko miało ostre kanty. Każdy blok miał ubikację, do której wylewano kible i do której musieli chodzić dorośli zdrowi.

Na drugi dzień rano, gdy przyszliśmy na 16-ę, przyszła do nas jedna z więźniarek i zaczęła prosić jednego chłopca, aby przyszedł do niej, że się u niej można umyć i że się nim zaopiekuje. Ponieważ on nie chciał, a ja tęskniłem za myciem się, bo do rąk wszyscy chłopcy w naszym bloku mieli jedną wodę w miednicy, do twarzy drugą, a do nóg trzecią. Czyli na wszystkich chłopców woda była zmieniana 3 razy, powiedziałem, że ja chętnie pójdę się umyć. Ta więźniarka wzięła mnie i z paroma dziewczynkami zaprowadziła mnie do swojego bloku na lagier B, 16-B. Dowiedziałem się, że moja opiekunka była też p. Zofią, tylko z tą różnicą, że tamta była sztubową, a ta szrajberką. Pani Zofia umyła nas, nakarmiła i odprowadziła z powrotem do naszego bloku, obiecując wziąć nas na noc. Obiecała Marutkę też wziąć do siebie. Po powrocie mieliśmy rozrywkę, bo był prawdziwy alarm, który przerwał nam apel, bo zarządzono „blocksperre”. Apel odbywał się wobec tego w bloku. Muszę zaznaczyć, że odłamki padały na lagier, a nawet jeden wleciał przez okno do bloku. Szukaliśmy babci, ale nie mogliśmy jej znaleźć, bo dla starców było parę bloków. Wiedzieliśmy, że babcia nas znajdzie, bo blok dziecinny był jeden na całym lagrze. Mniej więcej w 2 dni po przyjściu na 16-ę Babcia nas znalazła. Gdy odwiedziłem Babcię w jej bloku, przeraziłem się tem, co się tam działo. Staruszki leżały po 7 na jednej koi i pod kojami na podłodze. Zaduch i ciasnota były straszne. Jedynym dla nich odpoczynkiem były chwile, gdy mogły wyjść na dwór na apel, bo choć stały codziennie od 3 ½ w nocy do 9 rano, nieraz dłużej, to oddychały świeżym powietrzem. Naturalnie nie mówię o tym, gdy był mróz, bo wówczas apel był rzeczą straszną, bo ubrać się nie było wolno, nie można było mieć nic na szyi, ani na głowie i były wypadki odmrażania nóg tak, że ciało na palcach u nóg odpadało i widać było kość.

Te 2 p. Zofie, moje opiekunki, znały się i obie opiekowały się mną i Maruteńką. Codziennie chodziłem na blok 16B i tam siedziałem od apelu do apelu. Lagier B wychodził na polanę, na której były tory, a za polaną był lasek, w którym było krematorium. Widać je było doskonale. Była to jak potężna fabryka z olbrzymim kominem, z którego buchał dym i ogień. Krematorium otoczone było drutami elektrycznymi, jak i cały Oświęcim, i lagry, i koło drutów było mnóstwo kłód drzewa na wysokość normalnych drzwi.

Widziałem też nieraz jak przywożono całe transporty Żydów, którym zabierano rzeczy, kazano im się rozbierać do naga i pędzono do zagazowania. Tak samo gazowano i inne narodowości, jak Polaków itd. Tu były różne narodowości, bo trzeba nadmienić, że w Oświęcimiu widziałem też i Angielkę. Trupy zabierano na auta ciężarowe i wieziono do krematorium, gdzie do jednego pieca szło od razu parę aut. Z prochów robiono nawóz sztuczny.

Siostra tej pani, do której chodziłem, pisała nuty w bloku orkiestry, przeważnie spędzałem u niej dzień, będąc częstowany na wyścigi przez orkiestrę. Marutka chodziła ze mną. Czasami orkiestra przychodziła na lagier A i przy bramie na trawniku grała. Kiedyś byłem tam z orkiestrą i widziałem kobiety pchające wózki po torze. Ponieważ tor miał gwałtowne skręty, więc nie mogły sobie dać rady i wózków nie mogły pchać równo, toteż wózki się zatrzymywały. Wtedy podchodził do nich Niemiec i bił je strasznie laską A gdy jednej złamał się rydel przy kopaniu, Niemiec bił ją laską grubości ręki, aż upadła jęcząc. Niemiec twierdził, że złamała rydel naumyślnie. W ogóle potrafili bić tak, że ciało odpadało od kości. Tym, cośmy dostawali od innych więźniów, dzieliliśmy się z Babcią, żeby była mniej głodna.

W 10 dni po naszym przyjeździe do Oświęcimia Maruteńka zachorowała na „durchwal[6]. Jest to choroba w rodzaju czerwonki, tylko bez krwi. W Oświęcimiu wszyscy na to chorowali na skutek wody, którą dostawaliśmy do picia. Woda ta była czerwono-bordowa i barwiła po umyciu nawet ręce, zęby, włosy. Nawiasem mówiąc była to najlepsza woda, bo dwie inne były czarne i niemożliwe do picia, tylko do prania.

Marutkę dnia 23 sierpnia zabrano na rewir. Zaraz po Jej odejściu zabroniono dzieciom wydalać się z bloku przez najbliższe 9 dni. Ponieważ byłem chory i nie mogłem spać w bloku, który był właściwie bardziej zamieszkały przez pluskwy a mniej przez dzieci, uciekłem po kryjomu do pani Zofii. Jak mnie przyłapano, sztubowa zbiła mnie pasem i postawiła klęczeć. Ja jednak uciekałem dalej, by móc się przespać i więcej zjeść. W dniu 30 sierpnia zachorowałem na zapalenie uszu i poszedłem do Marutki na rewir. Trzeba zaznaczyć, że wszyscy w Oświęcimiu chorowali na uszy wskutek warunków, w których mieszkali. Mieliśmy to szczęście w tym nieszczęściu, że od tej pory chorowaliśmy ciągle. Byliśmy do chwili wywiezienia nas z Oświęcimia na rewirze. Szczęście dlatego, że rewir jako szpital miał lepsze warunki, ale jedzenie, które nam dawano, stale się pogarszało i później było rozpaczliwe. Na rewirze była też szrajberka blokowa i rewir capo. Wszystkie miały białe opaski na rękach.

Początkowo, choć jedzenie się pogarszało, nie odczuwaliśmy tego, bo obie nasze opiekunki panie Zofie, prawdopodobnie to, co same dostawały z paczek, ale po pewnym czasie zamknięto bramy lagrów i nie mogły do nas przychodzić. Okropność jedzenia odczuliśmy od razu. Uratowała nas pani dr Kościuszko[7], która dała nam dietę. Pani dr Kościuszko była naszym aniołem opiekuńczym i nigdy nie będziemy w stanie spłacić jej długu wdzięczności za to, co dla nas robiła. Obiecała nam nawet, że jeśli wyjdziemy z Oświęcimia, weźmie nas do siebie i będzie szukać Mamusi. Tymczasem matka nie mogłaby opiekować się nami serdeczniej jak ona robiła, co mogła, będąc sama też więźniem. Tam też spotkaliśmy koleżankę Mamusi p. Ninę, która nas często odwiedzała. Niedługo po naszym przyjściu, Babcię postawiono w transporcie do Niemiec. Dzięki p. Ninie i p. dr Kościuszko, które nie ulękły się popychań, szturchań itd., udało się Babcię zwolnić z tego transportu i jako chorą umieścić u nas na rewirze. Odtąd byliśmy we trójkę.

Marutka chorowała na durchwal 2 miesiące, zaraz potem, zachorowała na zapalenie uszu i miała trepanację obu uszu i 2-krotnie przekłuwane bębenki. Było to 11 listopada. Trzeba zaznaczyć, że po przyjściu na rewir zabierano wszystkie ubranie, nawet koszule i nieraz przez 2 dni chory leżał lub chodził nago, zanim coś dostał. Naturalnie każdy przechodził kąpiel, o której pisałem już poprzednio. Nic też dziwnego, że Maruteńkę przeziębili i dostała poza tem zapalenia płuc, jednego płuca. Na nasze nieszczęście p. dr Kościuszko wyszła z Oświęcimia. Krótki czas po trepanacji czaszki Marutki zabrano nas na Brzezinki. Chorych przewieziono wyjątkowo samochodem, a zdrowi szli. Jakoś nie rozdzielono Matek z dziećmi. Jak przyjechaliśmy był taki straszny tłok, że dorośli spali po 3 osoby na łóżku. Ja na szczęście spałem z Babcią, a Marutka, jako bardzo ciężko chora, sama. Zrobiła to pani doktór, która była po pani dr Kościuszko, i której nas p. dr Kościuszko poleciła. W nocy dostaliśmy jedzenie. Chorzy leżeli prawie na samych deskach i dlatego mieliśmy wszyscy straszne odleżyny. W nocy przy nas dyżurowała nacht-wacha[8], ażeby z bloku nikt nie wychodził tor-wacha[9]. Mnie 3 razy wyznaczono na wywiezienie do Niemiec na zniemczenie, ale za każdym razem byłem chory i miałem gorączkę, gdyż wiele razy miałem nawet 40° z kreskami. Na uszy chorowałem 4 razy, chorowałem też na durchfall. Maruteńkę przeziębiono w tych warunkach i dostała obustronnego zapalenia płuc. Następnie zachorowała na dyfteryt i zabrano Ją na blok 32-i zakaźny, a my z Babcią zostaliśmy na 24-ym. Nigdy już więcej mojej Siostrzyczki nie zobaczyłem. Na skutek chorób, warunków, chociaż niby lepszego na rewirze życia, ratowania Jej przez inne Matki, które odlewały po trochu mleka przydzielanego dla ich niemowląt, Siostrzyczka moja z głodu i wyczerpania, w strasznych męczarniach umarła dnia 18 grudnia 1944 r. w dniu moich urodzin. Pani dr Perzanowska[10], która ostatnio nas leczyła, robiła, co mogła, lecz i ona była bezsilna, bo też była więźniem. Zawołała Babcię i Marutka umarła na rękach Babci. Babunia nie mogła być długo przy Jej zwłokach, bo u nas robiono odwszenie, bała się, że mnie przeziębią.

Muszę zaznaczyć, że jak opowiadała jedna z pań, Maruteńka miała wyjątkowy pogrzeb. Pozostawiono Jej ciało przez parę godzin na łóżku i nie wyrzucano jak zwykle do waschraumu[11]. Później zabrano Ją przed blok w koszulce, bo normalnie brano nagich, przykryto wyjątkowo białymi prześcieradłami i modlono się przy niej. Pani dr Perzanowska odprowadziła Jej ciało, dokąd mogła, gdyż zawieziono Ją do krematorium i spalono.

Później, po wysadzeniu krematorium trupy leżały na ziemi całymi stosami. Umierano w Oświęcimiu ogromnie. Z jednego bloku codziennie wynoszono po kilka osób zmarłych. Jak przeżyliśmy z Babcią, nie wiem. Ja chorowałem coraz więcej, a Babunia zachorowała na nogę. I tak w ciężkich warunkach głodni i zmarznięci leżeliśmy do końca.

Na Boże Narodzenie blokowa z koca poszyła zabawki i powypychała je wiórkami. Wigilię mieliśmy wyjątkowo dobrą, bo dzieci miały kartoflankę z obieranych kartofli i były kartofle w zupie. Normalnie dawano zupę ze zgniłych kartofli nieobieranych, które rzadko można było znaleźć w zupie i ze zgniłej brukwi. Na początku tylko dawano nam te świetne porcje, o których pisałem, ale to trwało krótko. Tak doczekaliśmy do 17 stycznia, w którym to dniu wypędzono wszystkich z Oświęcimia zostawiając tylko starców, dzieci i bardziej chorych. Rodziców oddzielono od dzieci i pognano.

Jak później zresztą dowiedzieliśmy się, kto padał ze zmęczenia na drodze roztrzaskiwano mu czaszkę maczugą. Nas pozostawiono i przepędzano z miejsca na miejsce. Najpierw na 16-ę, później przenocować w swoim bloku 24. Na drugi dzień na 8-ę, blok starców, który się zapalił, ale na szczęście pożar został ugaszony. Wieczorem znowu na 24, gdzie nocowaliśmy i rano znowu na 8-ę. I znowu na noc na 24 i rano znowu na 8-ę, gdzie byliśmy prawie do samego końca. Gdy Niemcy zaczęli uciekać, przestano rozdawać nam jedzenie i siedzieliśmy w ogóle głodni. Dopiero, gdy Niemcy wyszli wszyscy, rzucono się na magazyny i zaczęto gotować. Gdy rzucono się na kuchnię zaczęto strzelać z karabinu maszynowego i zabito 100 osób. To był wyczyn ostatniego Niemca.

Zapomniałem dodać, że w Oświęcimiu były pieniądze lagrowe, za które można było kupić wino gorsze i lepsze za 50 fenigów i za 1 ½ marki wodę sodową i papier higieniczny. Ponieważ Babcia miała chorą nogę a ja byłem za mały, więc żyliśmy z tego, co nam współtowarzysze niedoli przynieśli. Niestety wszystko było słone, albo [miało] mało białka, a ja miałem chore nerki. Wskutek tego zachorowałem tak ciężko, że miałem nawet wodę w brzuchu i pęcherzu. Zapomniałem dodać, że ciągłe odwszanie połączone z kąpielami doziębiały wszystkich do reszty. Przed odejściem Niemcy spalili lagier męski, na szczęście po wypędzeniu z niego ludzi. Zapowiadali nam, że wszystkich nas uśmiercą elektrycznością, a Oświęcim spalą i śladu nie zostawią. Dzięki Bogu nie zdążyli tego zrobić. Po paru dniach przyszła ludność cywilna z Oświęcimia i zaopiekowała się nami. Później przyjechała PCK z Krakowa i zaczęto nam przywozić żywność, lekarstwa, doktorów i autobusy po chorych. Nas z Babcią zabrano do Krakowa w stanie beznadziejnym, bo Babcia miała gangrenę w nodze, a ja, jak już pisałem, nawet siedzieć nie mogłem. W szpitalu św. Łazarza w Krakowie byłem 2 miesiące, gdzie nas nareszcie odnalazła Mamusia 11 marca. Do dziś dnia jestem bardzo chory i leczyć się stale muszę. Serce, nerki, woda w brzuchu i pęcherzu, anemia, awitaminoza itd. Oto stan mego zdrowia po Oświęcimiu, a mam przecież dopiero 10 lat.

PCK zabrało nas z 6. bloku na 16. i tam miałem wypuszczoną wodę z brzucha i przekłuwany pęcherz, ale to nic nie pomogło i stan mój się pogorszył. Lekarze nie robili nadziei utrzymania mnie przy życiu. Pani dr Łaniewska starała się, jak mogła, by mnie leczyć, dostawałem nawet po puszce śmietany i placki z cukrem z białej mąki.

I tak to, że żyjemy z Babcią zawdzięczamy opiece lekarzy i sióstr ze szpitala św. Łazarza w Krakowie. Muszę jeszcze zaznaczyć, że Babcia przed powstaniem ważyła 66 kg, a po ½ roku Oświęcimia ważyła 35 kg.

 

Fotografia Bohdana z matką zrobiona z okazji przystąpienia do Komunii św., Kraków 1945 r.
Fotografia Bohdana z matką zrobiona z okazji przystąpienia do Komunii św., Kraków 1945 r. Ze zbiorów prywatnych

 

Poświadczenie pobytu Bohdana Janiszowskiego w szpitalu św. Łazarza w Krakowie
Poświadczenie pobytu Bohdana Janiszowskiego w szpitalu św. Łazarza w Krakowie. Ze zbiorów prywatnych

 

Poświadczenie pobytu Heleny Okińczyc w szpitalu św. Łazarza w Krakowie
Poświadczenie pobytu Heleny Okińczyc w szpitalu św. Łazarza w Krakowie. Ze zbiorów prywatnych.

 

Legitymacja Bohdana wydana przez Polski Związek Więźniów Politycznych, 1946 r.
Legitymacja Bohdana wydana przez Polski Związek Więźniów Politycznych, 1946 r. Ze zbiorów prywatnych

 

Przemarsz byłych więźniów. Na pierwszym planie Bohdan Janiszowski
Przemarsz byłych więźniów. Na pierwszym planie Bohdan Janiszowski. Ze zbiorów prywatnych

[1]„Ukraińcy” – w ten sposób określano wszystkich wschodnioeuropejskich żołnierzy służących w armii niemieckiej.

[2] Pas rupturowy – gatunek bandaża noszony przez chorych na rupturę tj. przepuklinę.

[3] Sztuba – izba w bloku

[4] Szrajberka – pisarka blokowa

[5] Blocksperre – zakaz opuszczania bloków mieszkalnych w obozach koncentracyjnych. Ten zakaz obowiązywał w momencie, kiedy władze obozowe chciały wykonywać pewne czynności bez świadków ze strony więźniów np. masowe egzekucje, selekcje do komór gazowych itp.

[6]  Durchfall – krwawa biegunka głodowa.

[7] dr Janina Kościuszko (1897- 1974) –  polska lekarka, aresztowana w 1942 r. przez Gestapo za działalność konspiracyjną trafiła do więzienia przy ul. Montelupich, a stamtąd do Zakładu Helclów, tzw. Frauenkloster.  26 lutego 1943 r. Przetransportowano ją do KL Auschwitz – Birkenau, gdzie otrzymała trzymała numer 36319. W obozie najpierw pracowała jako lekarka w budynku sztabowym na terenie obozu macierzystego, a następnie została skierowana karnie do pracy w ambulatorium w Auschwitz II-Birkenau na bloku szpitalnym dla osadzonych Niemek. W listopadzie 1944 r. ewakuowana w głąb III Rzeszy do KL Ravensbrück i Flossenbürg.

[8] Nacht wacha –  nocna warta

[9] Tor-wacha – strażnik w bramie

[10] Dr Stefania Perzanowska (1896-1974) –  polska lekarka, aresztowana w 1942 r za działalność konspiracyjną i osadzona w 1943 r.  w obozie koncentracyjnym na Majdanku, gdzie utworzyła szpital dla kobiet. W kwietniu 1944 r. razem z personelem szpitala obozowego została wywieziona z Majdanka do KL Auschwitz II-Birkenau, gdzie jako lekarz pracowała w bloku szpitalnym. Później została przetransportowana  do KL Ravensbrück i obozu Neustadt-Glewe.

[11] Waschraum – umywalnia

Powiązane hasła

”None

Skip to content