Brodziński Jan – Wspomnienia z Powstania i Stutthofu
Jan Brodziński (ur. 1934), mieszkaniec Mokotowa, dostał się do obozu w Pruszkowie wraz z bratem Antonim. Obaj zostali wysłani do obozu koncentracyjnego Stutthof. Rodzice pana Jana wysłani zostali na przymusowe roboty do Blumberg-Baden na terenie III Rzeszy. Dzięki interwencji matki Jan i Antoni zostali zwolnieni z obozu Stutthof i dołączyli do rodziców w Niemczech.
Wspomnienia*
Dzieciństwo
Urodziłem się 4 kwietnia 1934 roku w Bydgoszczy jako syn Mariana i Heleny Brodzińskich. O siedem lat wcześniej urodził się mój brat Antoni, a o pięć lat siostra Teresa. Po odzyskaniu przez Polskę Niepodległości w 1918 roku rodzice wyjechali z Warszawy do Sosnowca, gdzie Ojciec podjął pracę w Spółce Handlowej obsługującej kopalnie węgla kamiennego. Po jakimś czasie przeniósł się do Bydgoszczy i założył własną firmę handlową. Firma zaopatrywała w węgiel mieszkańców miasta. Prosperowała dobrze, do dziś zachowała się skromna korespondencja pisana po angielsku z firmami w Holandii. Część dochodów Ojciec inwestował w zakup nieruchomości. Rodzina zajmowała obszerny apartament powstały z połączenia dwóch lokali mieszkalnych na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Sowińskiego 14.
Dzieci chowały się radośnie. Ojciec oddał się pracy bez reszty, matka przy pomocy służb prowadziła dom i wydawała przyjęcia dla cyganerii bydgoskiej. Oczywiście były plany na przyszłość. Brat Antoni miał ukończyć klasyczne gimnazjum i liceum, a następnie podjąć studia na Akademii Handlowej w Antwerpii. Zwracam uwagę na „klasyczne”, ponieważ uczono w gimnazjum obowiązkowo łaciny i greki. Dzisiaj, kiedy eliminuje się ze szkół naukę historii, uczenie języków starożytnych wydaje się co najmniej dziwne. W stosunku do pozostałej dwójki nic nie planowano, bo nie było wiadomym, co z dzieci wyrośnie i jakie ujawnią talenty.
II wojna światowa
Wybuch lI-giej Wojny Światowej 1-go września 1939 roku odmienił życie rodziny. Pod koniec sierpnia ojciec poszedł z wojskiem na wojnę. Opuścił Bydgoszcz, co go uratowało przed rozstrzelaniem przez Niemców po trzecim września i krwawej niedzieli. To były dnie, w których następowały masowe aresztowania i publiczne egzekucje Polaków. Matka zdążyła pozbierać dzieci i wyjechać do Warszawy. W Warszawie czuła się bezpieczną. Miała liczną rodzinę siostry i braci, również krewnych ze strony ojca. W czasie obronnych dni walki o Warszawę nie byliśmy w mieście. Część rodziny schroniła się w Mariance pod Warszawą. Pamiętam nisko lecące samoloty, zrzucały bomby na miasto i wracały. Wieczorami robiło się ciszej, siedzieliśmy pełni obaw zwarci obok siebie. Lubiłem kłaść głowę na kolana mojej siostry ciotecznej Krystyny Hoffmannówny i tak zasypiać. Po zajęciu Warszawy przez Niemców wróciliśmy do miasta. Mieszkaliśmy na Mokotowie. Najpierw u rodziny ojca na Madalińskiego 11.
Pewnego wieczoru wrócił do domu ojciec. Udało mu się uciec z obozu internowania gdzieś pod Kowlem. Wielka radość – byliśmy znowu razem. W jakiś czas potem ojciec załatwił dla nas mieszkanie dwie ulice dalej na Grażyny 22. Mieszkaliśmy tam nieprzerwanie do czasu wybuchu Powstania Warszawskiego, do sierpnia 1944.
Nadszedł czas okupacji. Okres dokładnie opisany przez historyków i nie tylko. Pamięć dziecka wiele nowego tutaj wnieść nie może. Ale wdarły mi się w pamięć obrazy zbrodni okupanta, jakich doświadczyliśmy. Zycie w ustawicznym strachu i niepewności. Obawa, czy matka lub ojciec wrócą do domu. Obserwowałem dziwne zachowania dorosłych, jakieś tajemnicze spotkania, z których byłem usuwany. Podsłuchiwałem rozmowy, których sensu nie rozumiałem. Tyle tylko, że mówili o wojnie i walce. Nie chodziłem do szkoły. Początkowo czytała mi książki, a później uczyła liter kochana ciotka Leonia Gajdecka. Jak podrosłem organizowano naukę na tajnych kompletach. Kilku chłopców zbierało się w którymś z domów. Przychodziła nauczycielka i nas uczyła. Ale cóż to byłą za nauka ? Nauczycielka najczęściej się spóźniała, bo niespokojnie na mieście, a jak przyszła, to zaglądała do kuchni na talerz zupy. Edukację uzupełniał dziadek Józef, ojciec matki. Przyjeżdżał czasami tramwajem z ulicy Senatorskiej, gdzie mieszkał. Miał pięć córek, ale jakoś najchętniej przychodził z nocowaniem do Halinki – mojej matki. Przepiękna postać. Z zawodu tapicer, miał duży warsztat w Pałacu Pod Blachą Królewskiego Zamku w Warszawie. Pielęgnował draperie, zasłony, wykładziny królewskich komnat. Spałem z nim w tym samym pokoju. Nie mógł zasnąć słyszałem jak deklamował swoje wiersze i strofy Pana Tadeusza, całego znał na pamięć. W ciągu dnia opowiadał mi baśnie i legendy, uczył o polskiej Husarii i Legionach.
Powstanie
Wybuch Powstania Warszawskiego 1-go sierpnia 1944 nas zaskoczył. Dorośli przewidywali, czegoś się domyślali, ale nie znali daty początku. Rodzice tego dnia byli poza domem. O piątej godzinie po południu o godzinie „W” znajdowali się w pobliżu na Mokotowie, ale już do domu wrócić nie mogli. Już po pierwszych dwóch tygodniach Powstania zostali przez Niemców wypędzeni do Pruszkowa i zaraz potem wywiezieni do obozu w głąb Niemiec. Dość szczęśliwie, że razem, nie zostali rozłączeni. Nasza kamienica była ostatnią w linii domów od ulicy Puławskiej. Od podwórza prostopadle do budynku frontowego przylegała oficyna. W niej pododdział AK zgrupowania Baszta zainstalował punkt ogniowy. Powstańcy mieli dobry widok na stosunkowo wolną przestrzeń niskiej zabudowy inspektów ogrodu warzywnego, który rozprzestrzeniał się aż do ulicy Madalińskiego. Po przeciwnej stronie ulicy od frontu znajdował się tartak Damięckiego. Którejś nocy spłonął. Niebywały słup ognia. Szczęśliwie z przeciwnej strony powiewy wiatru spowodowały, że nasz dom się zachował i także nie spłonął. Mieszkańcy kamienicy przeważnie siedzieli w piwnicy. W chwilach względnego spokoju wychodzili na podwórze. Organizowali jedzenie, pomagali rannym, świadczyli wzajemną pomoc. Którejś nocy spora grupa rannych przeszła do nas piwnicami z domów na ulicy Olesińskiej. Uratowali się z masakry, jakiej dokonali Ukraińcy pacyfikując ulicę. Obrzucili granatami piwnice domów, nieliczni przeżyli.
21-go września Teresa poszła na piętro do kuchni. Przez zabarykadowane okno padły strzały. Kule z broni maszynowej niemieckiego snajpera okazały się zabójcze. Przebiegła jeszcze kilka kroków wołając Antek jestem ranna i zamilkła. Odeszła na naszych rękach. Ostatni raz widziałem ją rano następnego dnia. Leżała w pokoju w letniej sukience w kwiatki. Pochowali ją ludzie na trawniku przed domem. Tego nie widziałem, ktoś zauważył, żeby mnie zabrać, żebym nie był obecny. Po wojnie przy ekshumacji zwłok obecna moja siostra cioteczna Irena Rekwart poznała Teresę po tej właśnie sukience i po złotym medaliku na szyi. Spowodowała godny pochówek do grobu rodzinnego na Cmentarzu Powązkowskim. I dziś można odczytać na płycie kamiennej ,,zginęła w Powstaniu Warszawskim w 15-tej wiośnie życia”.
W kilka dni później, 27-go września, ucichły strzały. Nastała cisza. Kapitulacja Mokotowa. Pamiętam był piękny słoneczny dzień, jak wyszliśmy z piwnicy. A na ulicy wrzaski niemieckich żołdaków. Podchodzili do ludzi i wyrywali z rąk, co kto miał, głównie plecaki i torebki. Nie uszliśmy kilku kroków, kiedy rozkazali Antkowi i innym mężczyznom odejść na bok. Mnie z innymi popychali do przodu. Szliśmy ulicami i dalej przez pola Mokotowa i Służewca. Poczułem się strasznie. Bałem się. Po raz pierwszy byłem sam, gdzie ten Antek? Zabrali go z innymi do zasypania rowu na ulicy Bałuckiego. Po wykonaniu pracy kazali iść w ślady głównego nurtu ludzi pędzonych poza miasto. I tak, po godzinach idąc, zobaczyłem go nagle przed sobą. Obszedł jakoś bokiem, w rękach trzymał kilka pomidorów. Dogonił mnie. Już razem i z innymi doszliśmy do miejsca przeznaczenia, do Pruszkowa.
Durchgangslager 121
W Pruszkowie długo nas nie trzymano. Siedziałem gdzieś w kącie, wokół przemieszczały się masy ludzi. Największe ożywienie panowało pod murem, przez który przerzucano do obozu małe opakowania z jedzeniem. Ogłoszono komunikat: wszyscy mężczyźni w wieku 16 -45 lat mają wychodzić na transport. Konsternacja. Antek się kwalifikuje. Co robić? Po namyśle konkluduje: „Chodźmy razem, powiem, żeby mnie nie zabierali, bo potrzebujesz opieki, nie mogę cię samego zostawić”. Tak zrobiliśmy. SS-man nawet wysłuchał, co Antek po niemiecku mu powiedział, zadecydował inaczej. „Jedziecie na lekkie roboty do Niemiec, możesz brata zabrać”. Skinął ręką i błyskawicznie zostałem porwany za ramiona i wrzucony do wagonu. I tak znalazłem się w transporcie mężczyzn – jedyny nieletni.
KL Stutthof
Nie pamiętam, ile czasu trwała podróż. Ludzie zdezorientowani, ale po kierunku jazdy pociągu i nazw niemieckich stacji wydedukowali, że jedziemy do Stutthofu. Do obozu przyjechaliśmy pod wieczór. Wysypani z kolejki wąskotorowej, skierowano nas na duży plac obozowy. Widok drutów kolczastych, wieżyczek strażniczych, w oddali ujadających psów i krzyków sprawił, że ogarnął mnie strach. Płakałem, długo nie mogłem się uspokoić. Zmęczony wreszcie usnąłem na piasku obozowego placu. Rano rozpoczęła się procedura przyjęcia do obozu. Zostałem rozebrany, ostrzyżony na łyso, umyty pod prysznicem, z którego kapała zimna woda. Ubrany w nieswoje, za duże ubranie stanąłem przed stołem do rejestracji. Ci, co za nim siedzieli, nie wiedzieli, co zrobić z chłopcem. Nie chcieli mnie zarejestrować, bo nie należałem do ludzi z transportu. Po jakimś czasie, po konsultacji, dano mi ostatecznie numer. Zostałem więźniem o numerze 93 792 z czerwonym winklem. Antoniego zarejestrowano wcześniej, otrzymał numer 93 017.
Kiedyś, po latach, w dorosłym życiu myślałem, co by się stało, gdybym numeru nie otrzymał. Zapewne musiałbym zginąć, jak inni, którzy z transportu bezpośrednio szli do komory gazowej. III-cia Rzesza Niemiecka nie znała poza mordem innych rozwiązań. Niemcy III-ciej Rzeszy, a nie żadni Naziści, co się to nazewnictwo teraz lansuje, podkreślam: Niemcy zabijali nas w obozach. Wsadzili nas, a właściwie wepchali do Baraku nr 4 (dokładnie tego numeru nie jestem pewien). Dostaliśmy z Antkiem pryczę górnego piętra. Przez dwa tygodnie trwał okres tzw. kwarantanny. Polegał [on] na zapoznaniu się z życiem i porządkiem w obozie. Praktycznie polegało to na ciągłym staniu w szeregu, ćwiczeniu czapkowania. Więzień, spotykając Niemca, miał czapkę zdjąć (mitzen auf), gdy go minął miał czapkę włożyć na głowę (mitzen ab). A dalej robienia „żabek”, wysłuchiwać obelg, szykan itp. Po zakończeniu kwarantanny umieszczono nas w Baraku 10. Setki mężczyzn ulokowano w dwóch „sztubach” – pomieszczeniach. W dalszym ciągu dzieliłem pryczę z Antonim, leżeliśmy „na waleta”, czyli nogami do głów.
Jeśli dobrze pamiętam blokowym był Emil – kryminalista niemiecki z zielonym winklem. Mówili, że dawny bokser. Wybierał co silniejszych więźniów i ich maltretował. Instynktownie starałem się unikać tego człowieka, nie wchodzić mu w drogę. Zmorą obozową, przynajmniej dla mnie, były apele. Rano i wieczorem wymóg stania przed blokiem. Apel trwał od 2 do 4 godzin, w zależności od szybkości policzenia wszystkich więźniów. Nie daj Boże, jak się któryś z więźniów zawieruszył lub uciekł, staliśmy bez końca. Zwłaszcza jesienią i w zimie, przy braku dostatecznie ciepłej odzieży, stanie na apelu stawało się katuszą. Próbę ucieczki z obozu karano śmiercią. Pamiętam egzekucję dwóch kilkunastoletnich chłopców (może Rosjanie?), których powieszono na placu obozowym w obecności wszystkich więźniów. Na tym samym placu wymierzano karę chłosty. Na rozstawionym drewnianym koźle bito pejczem więźnia do nieprzytomności. Dla przestrogi, mieliśmy na to patrzeć.
Inną plagą – [było] robactwo. Gryzły mnie wszy we dnie i w nocy. Walka daremna. Wieczorami wraz z innymi stawałem pod światłem na środku sztuby i biłem je w zdjętej koszuli, niewiele pomagało. Aż zarządzono generalne odwszenie. W Wigilię Bożego Narodzenia musieliśmy się rozebrać do naga i owinięci w koc przelecieć do drugiego baraku. Po dwóch dniach wróciliśmy, zagazowany blok śmierdział po dezynfekcji.
Pozwolono więźniom na pisanie listów. Znając niemiecki, pisał list Antoni w swoim i moim imieniu. Listy pisane przez niego za mnie, podpisywałem tylko swoim imieniem. Jeden z listów, a może więcej, został wysłany do Bydgoszczy do znajomych rodziców pp. Maców. Macowie zostali w Bydgoszczy, prowadzili duży sklep kolonialny. Cieszyli się względnym spokojem, bo podpisali Volksliste.
Jak wspomniałem wcześniej, rodzice wyszli z Powstania po dwóch tygodniach i z Pruszkowa zostali wysłani do Blumbergu, do Badenii, w pobliżu granicy niemiecko-szwajcarskiej. Umieszczono ich w obozie pracy (Gemeinschaftslager Zollhaus). W terenie górzystym zbudowano fabrykę Der Fa. Kopperschmit u. Suhne, w której robiono części do samolotów, prawdopodobnie Messerchmittów. Rodzice pracowali w tej fabryce, mieszkali w barakach pod miasteczkiem, praktycznie mogli swobodnie się poruszać po terenie, obóz nie był strzeżony. Podobnie jak Antek, ojciec napisał do Maców do Bydgoszczy. Bingo! Już rodzice wiedzieli, gdzie jesteśmy uwięzieni.
Cierpieliśmy głód, zwłaszcza Antoni się skarżył. Obozowe jedzenie opisane w książkach i relacjach więźniów, jak wiadomo, było złe i w niewielkich ilościach. Jak mi Antek mówił „Jasiu jaki jestem głodny”, zakradałem się pod kuchnię. Kucharz albo jego pomagier, widząc chłopca, dawali mi w misce ciepłe mleko i tzw. „zulage” – kawałek chleba przełożony margaryną i kawałkiem mięsa. Mleko wypijałem na miejscu, chleb zabierałem dla brata.
Sytuacja żywnościowa trochę się poprawiła, gdy zaczęły przychodzić paczki z Bydgoszczy od pp. Maców. Każdy z więźniów mógł otrzymać jedną lub dwie (nie pamiętam) miesięcznie… Odbiór paczki następował na bloku wieczorem. Paczka rozpakowana przez sztubowego podlegała rewizji i częściowej konfiskacie. Zazwyczaj dostawałem chleb, cebulę, kawałek boczku. Produkty jak jabłko, cukier, kawałek czekolady były zabierane. Z żalem patrzałem jak znikały w łapach sztubowego.
Przyszedł na blok z biura na „starym obozie” i odczytał z kartki dwa numery: mój i Antoniego. Powiało grozą. Zawsze ci wyczytani i wyprowadzani już na blok nie wracali. Przestraszeni wyszliśmy. Eskortujący nie chciał powiedzieć, gdzie nas prowadzi. Doszliśmy do biura i kazał wejść do kancelarii. Szok. Na krześle siedziała nasza matka. Ten umundurowany powiedział: jesteście zwolnieni z obozu, możecie wyjść. Jak do tego doszło i jak to się stało ?
Rodzice w Blumbergu dostali list od Antoniego. Długo nie czekając, matka poszła z tym listem do komendanta obozu. Wyjaśniła, że ma synów w Stutthofie, chce tam jechać, spowodować ich zwolnienie i przywieźć do obozu do Blumbergu. Komendant trochę oniemiał, trochę drwił – kazał kobiecie wyjść. Mama nie darowała, poszła do niego ponownie i dopięła swego. Dostała zezwolenie na wyjazd, list polecający do Stutthofu, trochę jedzenia na drogę. Nie znając języka niemieckiego, jechała nocnymi pociągami do Bydgoszczy. Macowie w Bydgoszczy pomogli wyekspediować mamę w dalszą podróż. Przez Gdańsk dotarła do Stutthofu. Na terenie obozu sprawa była krótka. My tutaj nie decydujemy, zwolnienia więźnia może dokonać główne biuro w Gdańsku. Mama wróciła do Gdańska i poszła, gdzie trzeba. Modląc się, siedziała na korytarzu dwa dni. Wreszcie ją wezwali: powiedziała przez tłumacza: tu jest list z Blumbergu proszę zwolnić mi synów.
Przeglądając matki dokument osobisty (tak zwaną kenkartę), Niemiec zwrócił uwagę na nazwisko panieńskie matki. Precht – co to jest? Mama wyjaśniła, [że] Precht to był konsul niemiecki w Prusach Wschodnich. Ożenił się z Polką i powstała rodzina, z której ja się wywodzę. A dalej skłamała: mój brat Włodzimierz Precht zginął pod Stalingradem. On istotnie zginął, ale jako patriota polski zamordowany w obozie koncentracyjnym w Oranienburgu. Po tych wyjaśnieniach Niemiec kazał matce wyjść. Znowu czekanie. Wreszcie zawezwał ją ponownie i powiedział: „Pani dzieci są wolne”. Kobieta zemdlała. Ocucili mamę i wysłali z papierami do Stutthofu.
Od razu z obozu wyjść nie mogliśmy. Lekarz naczelny kazał nam odbyć dwutygodniową kwarantannę z uwagi na panujący tyfus w obozie. Mama wróciła do Bydgoszczy, my do szpitala. Umieścili nas w specjalnej izbie. Mieliśmy osobne łóżka, mężczyzn w pokoju było niewielu. Pracowali w szpitalu na jakichś funkcjach. Obok mnie spał Francuz. Dziwiłem się skrycie, bo spał w skarpetkach, nie zdejmował ich na noc. Miłe zaskoczenie, spotkaliśmy naszego brata ciotecznego Zygmunta Hoffmanna. Pełnił funkcje salowego i usługiwał oberkapo Orłowskiemu. Właściwie wiele z tego krótkiego pobytu w szpitalu nie pamiętam. Byłem oszołomiony. Na wyjście dostałem przydługą kurtkę, Antek palto z karakułowym kołnierzem. Wyszliśmy razem we trójkę za bramę. Zwolnienie z obozu (Entlassungsschein) miało datę 22 stycznia 1945.
Z powrotem do Niemiec
Na dworcu kolejowym w Gdańsku przewalały się tłumy. Ludzie uciekali na zachód. Linia frontu się zbliżała. Koncepcja mamy, aby uciekać do Bydgoszczy, nie wracać do Blunbergu, nie do wykonania. Pociągi z Gdańska do Bydgoszczy już nie odchodziły. Co chwile zatrzymywała nas żandarmeria. Podejrzane wydawały się nasze łyse głowy. Nie było innego wyjścia, trzeba jechać do Blumberga.
Wieczorem podstawili pociąg do Berlina. Ponoć to jest ostatni. Dantejskie sceny, aby się dostać do wagonu. Przez przypadek, przed nami stanął wagon pocztowy. Ktoś otworzył drzwi i tłum wepchnął nas do środka. Na paczkach dojechaliśmy do Berlina. Na dworcu w Berlinie już nieco spokojniej. W restauracji stacyjnej dostaliśmy jedzenie dzięki kartkom żywnościowym od p. Macowej. Łączonymi połączeniami dotarliśmy do Blumbergu.
Blumberg-Baden
Nawet Niemcy byli zdziwieni, że nas zwolniono z obozu koncentracyjnego. Radość ojca z połączenia z synami. Żal i cierpienie po wysłuchaniu relacji, jak zginęła córka ukochana. Nowe warunki bytowe nieporównywalne z tymi, jakie mieliśmy w Stutthofie. Mogłem swobodnie się poruszać. Wokół przyjaźni ludzie, oprócz grupy Polaków sporo południowców. Rodzice z Antkiem chodzili do pracy, ale wieczorami byliśmy razem.
Zrodził się pomysł ucieczki do Szwajcarii. Próbę podjęto którejś nocy. Dość szybko dotarliśmy do granicy, ale przekroczyć jej się nie udało. Szwajcaria przeludniona cudzoziemcami (oficjalna wersja) nowych przyjąć nie chciała. Wróciliśmy do obozu. Myślę, że cała wyprawa była Niemcom znana, zbliżał się front i chcieli nas się pozbyć. Dostaliśmy rozkaz ewakuacji. Mieliśmy jechać pociągiem na wschód, bez żadnej eskorty. Pociąg jechał wzdłuż Jeziora Bodeńskiego przez Lindau do Memingen. Patrzyliśmy na cudowne orgie świateł wolnej Szwajcarii po drugiej stronie jeziora, a my nadal w ciemnościach wojny.
Pod Memingen pociąg nagle zatrzymał się w szczerym polu. Oznajmił konduktor, ze dalej nie jedzie. Koniec ucieczki. Szliśmy przez las, dotarliśmy do jego skraju, do wsi Dickenreichshausen. Przyjęła nas starsza kobieta, z synem i córką mieszkała w dużym gospodarstwie. Ulokowała nas w stodole. Pachnące sianko, obok krówki, jajecznica na śniadanie, ale nadal niepewność i strach. Nareszcie nastał ten dzień. Patrzę rano, jak wójt wywiesił na wieży kościelnej białą flagę. Niedługo po tym zobaczyłem amerykańskich żołnierzy. Przejechali w Jeepie przez wieś. Radość nie do opisania, byliśmy wolni.
Wojna skończyła się w pierwszych dniach maja (kapitulacja Niemiec), czekaliśmy na powrót do października 1945. Wróciliśmy do Polski pierwszym transportem.
Toronto, Lipiec 2015
*Aby ułatwić czytelnikom orientację w tekście wspomnień, część podtytułów została zmieniona.