Bursze Alina – wspomnienie młodej matki
23- letnia Alina Maria Bursze (I voto Stephan), z domu Wolff, mieszkała wraz z roczną córką Ewą, mężem Zbigniewem Stephanem, teściami Apolonią i Aleksandrem Stephan, Hanną Małczyńską, Wojciechem Małczyńskim oraz Krzysztofem Małczyńskim na warszawskim Mokotowie, przy ul. Bieżanowskiej 5. W relacji spisanej w 2017 roku autorka przedstawia codzienność życia w walczącej stolicy oraz losy rodziny po opuszczeniu Warszawy. 24 września Alina Bursze, jej córka Ewa, Apolonia Stephan, Hanna Małczyńska oraz Krzysztof Małczyński zostali wygnani z domu, pieszo doprowadzeni do Włoch, a następnie przewiezieni do Pruszkowa i osadzeni w obozie Dulag 121. Po kilku dniach pobytu w obozie, rodzina została wywieziona na tereny Generalnej Guberni do Suchedniowa, skąd przeniosła się do rodziny do Ostrowca Świętokrzyskiego.
Wspomnienia o wrześniu 1944
Mieszkam w willi teściów (Apolonii i Aleksandra Stephan) przy ul. Bieżanowskiej 5. Z mężem Zdzisławem zajmujemy na pięterku dwa małe pokoje, mamy wspólną łazienkę ze szwagierką (Hania Małczyńska), jej mężem Wojciechem Małczyńskim i rocznym Krzysiem. Kuchenkę urządziliśmy w korytarzu.
Wtorek 1 sierpnia – godzina „W”. Zaczęło się Powstanie Warszawskie. Zdzisław wyrusza na punkt zborny (w Królikarni). Odprowadzam go do ulicy Puławskiej . Ostatnie sklepy się zamykają – na ulicy pusto. Pierwsze strzały – z Ewusią na rękach wracam do domu (Ewa ma rok i 2 miesiące).
15 sierpnia – Święto Wniebowzięcia. Msza święta w Królikarni. Ksiądz udziela absolucji powstańcom. Wracamy w czasie strzelaniny. Na Bieżanowie jest względnie spokojnie, tylko nad głowami przelatują z Okęcia nad Warszawę niemieckie bombowce.
Bunia (teściowa) hoduje kury i kozę. Za ogrodzeniem dzierżawimy kawałek gruntu jako działkę. Każdy z nas ma swoje grządki. Ja posadziłam: pomidory, cebulę, sałatę, marchew i fasolkę szparagową. Przeważnie to się jadło z sucharami, ale na niedzielę Bunia przeznaczała kurczaka.
Któregoś dnia przykucnięta na grzędzie zrywałam fasolkę. Przesuwałam się od krzaczka do krzaczka, ale jakieś natrętne owady nie dawały spokoju. Co się ruszyłam – brzęczały koło uszu. Raz zawadziły mi o włosy – przestałam rwać fasolkę i widzę że krzaki mają pościnane czubki. Ruszyłam się i znowu czubek krzaczka spadł na ziemię. Wtedy zdałam sobie sprawę, że to we mnie celowali Niemcy, mający swoje stanowisko w Al. Niepodległości, o jakieś 100-150 metrów od Bieżanowa. Odczekałam dość długo i przeczołgałam się do dziury w siatce ogrodzenia. Na terenie ogrodu już byłam bezpieczna.
Co parę dni przychodził Zdzisław z Mokotowa, bliższego śródmieścia, przez rów wykopany w poprzek ul. Woronicza. Parę razy był z Witkiem Niżyńskim. Zbierali do swojej bazy owoce i warzywa. Jabłka i gruszki z ogrodu. Nie wiem czy był jeszcze sierpień, czy już wrzesień, kiedy Zdzisław przyszedł z obandażowaną głową. Przed trzema dniami został ranny. Zmieniam mu opatrunek i co widzę… Na wierzchołku głowy z pod skóry wystaje kawałek metalu o trójkątnym przekroju. Wyciągam – ma około 5 cm długości i jest lekko łukowaty. Potem wyciągam kępkę włosów. Oczyszczam oślizgłą ranę – i gotowe. Zgoiło się bardzo dobrze, ale jakie te sanitariuszki, że zostawiły kawałek żelaza w ranie.
Willa teściów była pod wyjątkowym obstrzałem, gdyż na dachu był wiatrak ładujący akumulatory i dlatego nie groziło nam wyłączanie prądu. Wiadomości z frontu były różne – nawet to, że Ruscy są po drugiej stronie Wisły. W tej części Mokotowa było kilka willi i parę chałup ludzi ubogich. Ci poprzynosili na Bieżanów swoje cenne sprzęty czyli pierzyny i poduszki i jakieś drobiazgi ufając, że tu ocaleją. Wszystko to było w piwnicach i schronie, gdzie rozmnożyły się pchły… Ja z Ewusią nie schodziłam w czasie nalotów do schronu przez te pchły. Ewusia też była bardzo pogryziona. Przebywałyśmy i spałyśmy w dużej jadalni na piętrze. Pięterko było pod ostrzałem, łącznie ze spadzistym dachem.
19 września siedziałam na stercie strąconych dachówek po zachodniej stronie domu. Popołudniowe słonko słabo grzało, a ja miałam dreszcze. Wieczorem miałam gorączkę i „film” mi się urwał. To było we wtorek. W piątek wieczorem oprzytomniałam. W sobotę byłam tak słaba, że nie miałam siły wstać. Słuchać było głuche dudnienie czołgów, więc myśleliśmy, że Ruscy już są blisko i przegonią Niemców.
Niedziela 24 września. Zimno mi było z osłabienia i chyba głodu, więc włożyłam na siebie co się dało: Zdzisława wełniane spodenki kąpielowe, na bose nogi góralskie kapce i sukienkę wełnianą. Nie zdążyliśmy niczego zjeść na śniadanie, bo z sąsiedniej willi Niemcy wypędzali ludzi. Bunia, Hania i ja włożyłyśmy futra i czekałyśmy w drzwiach, aby nie wrzucili do wnętrza domu granatów, tak jak było w innym domu. Mój teść wcześniej wyszedł z walizką, bo chciał się przedostać rowem w stronę walczących. Bunia wyszła pierwsza, ja z Ewusią na rękach tuż za nią. Przeszłyśmy może 10 metrów jak z tyłu wybuchł jakiś pocisk, który impetem mnie przewrócił i obsypał ziemią.
Pogonili nas przez ul. Ksawerów do Puławskiej i na jakiś pusty plac porośnięty trawą. Tam doszła Hania z Krzysiem w wózku. Byłam zmordowana. Kiedy uniosłam rękę, żeby odgarnąć włosy z czoła, jakiś żołdak zobaczył na ręce zegarek i mi go zerwał, a na pocieszenie dał kawałek czarnego chleba (właściwie to był mój pierwszy posiłek po chorobie). Plac się zaludnił. Po chwili jeden z robotników Papierni (teść był dyrektorem, a ja Hania i Zdzisław też byliśmy tam zatrudnieni) podał mi w blaszanym kubku nalewkę z wiśni. Gąsior wyszabrowany z okolicznego domu trzymał pod pachą… Wypiłam pół kubka i zapadłam w sen na gołej ziemi. Ewusia wyczołgała się z moich objęć, ale na szczęście Bunia się nią zaopiekowała. Słońce zbliżało się ku zachodowi, gdy zbudził mnie hałas i zamieszanie. W bardzo długim szeregu, ustawieni czwórkami szliśmy na teren wyścigów konnych. Zrobiło się ciemno. Można było wejść do pustych stajni, ale tam był dla mnie zapach nie do wytrzymania. Z Bunią noc spędziłam na dworze. Jak to dobrze, że miałyśmy futra. Ewusia siedziała wtulona na moich kolanach. Noc była zimna. Kałuże zamarzły. Gdy zrobił się dzień, ustawiono nas czwórkami – wymarsz przez Okęcie do Włoch. Cały czas padał drobny deszcz. Woda po włosach zaciekała mi za kołnierz. Kapce nasiąkły i zrobiły się bardzo ciężkie. Nie było postoju, nie było picia ani jedzenia – dobrze, że miałam parę kostek cukru dla dziecka. O zachodzie słońca doszliśmy do stacji Włochy. Jakaś kobieta widząc nas z dwojgiem małych dzieci, rzuciła kawałek masła. Dałam odrobinkę Ewusi, ale ona wypluła, tak od niemowlęctwa nie lubiła masła i do dziś nie je. Krzyś zjadł całe. W towarowych odkrytych wagonach zawieziono nas do Pruszkowa. Wchodząc do obozu każdy dostał kawałek czarnego gliniastego chleba. Następna noc na betonie, ale pod dachem.
Tak się zakończył 24. dzień września 1944 roku. W tym roku 2017 też 24 września odżyły dawne wspomnienia.
W obozie w Pruszkowie byliśmy od 25 IX wieczór do 27 IX rano. Po segregacji około południa wepchnięto nas do towarowych wagonów i wywieziono do Suchedniowa. Było już dawno po zachodzie. Teść załatwił z jakimś kolejarzem (za opłatą) i innym pociągiem pojechaliśmy do Ostrowca Świętokrzyskiego, gdzie mieszkała siostra teścia. Na drzwiach domu kartka „uwaga tyfus”. Wejść, czy nie wejść z małymi dziećmi. Noc spędzić na dworze czy ryzykować? Tu drzwi się otworzyły – „Wejdźcie, to dla odstraszenia Niemców, żeby nie zabrali na roboty naszych dzieci. Oni bardzo się boją tyfusu”.
Uzupełnienie –dalsze losy po uwolnieniu z Dulagu 121
27 IX 1944 – segregacja na placu na wywóz na roboty do Niemiec albo zwolnienie i wywóz gdzieś na teren Guberni. Nas, około g. 11 wtłoczono do wagonu towarowego (chyba zakryty) i po zachodzie słońca wysadzono na peronie stacji Suchedniów. Stamtąd innym pociągiem dojechaliśmy do Ostrowa Świętokrzyskiego do rodziny siostry teścia. Mąż siostry Aurelii [Witold Żółkowski – dop. red. ] jest inżynierem specjalistą od Wielkich Pieców Martenowskich w Zakładach Ostrowieckich. Przyjęli nas (4 osoby dorosłe i 2 małych dzieci) bardzo serdecznie. Teściowa, szwagierka i ja oraz dzieci dostaliśmy pokój na poddaszu z dwoma łóżkami, stołem, 2 krzesłami i szafą. Teść spał na sienniku obok, na stryszku. Siennik był bardzo zawszony.
W połowie listopada szwagierka wyjechała z dzieckiem do leśniczówki w okolice Częstochowy, do brata mego teścia (czyli swojego ojca). Około 10 stycznia, nie pamiętam dokładnie, była zmiana frontu. Niemcy w nocy się wynieśli, a przyszli Ruscy i kilkunastu z oficerem zakwaterowało się na parterze. Zachowywali się spokojnie, głównie spali gdzie popadło. Odchodząc po 2 dniach zabrali z biurka wizytówki „inż. Witold Żółkowski itd. specjalista wielkich pieców… Ostrowiec Świętokrzyski ul. Różana 5”.
W styczniu 1945 na podwórzu od strony kuchennej zapaliła się szopa z beczkami koksu i drewna. Udało się wynieść beczki z koksem i ugasić ogień bez pomocy straży ogniowej. W marcu przeżyliśmy powódź. Ogród był zalany na wysokość około pół metra (trzy schodki ganku) – woda zatrzymała się na progu drzwi. Rzeka Kamienna płynęła w głębokim korycie kamiennym w pobliżu domu.
W trzy dni po wyzwoleniu (17 stycznia 1945) Warszawy teść wyruszył na Mokotów sprawdzić co z willą. Był wielki mróz. W końcu lutego teściowa wyjechała z Warszawy do domu. Ja z Ewusią wróciłam do Warszawy pod koniec kwietnia. Pomagałam cioci Aurelii w pakowaniu całego dobytku, ponieważ pan Witold Żółkowski dostał służbowe przeniesienie do Chorzowa.
Mój mąż Zdzisław zginął w czasie przejścia kanałem z ul. Wiktorskiej do Śródmieścia, było to 27.września.