Burzyński Marian – Wojenne dzieciństwo
Marian Stanisław Burzyński, ur. w 1931 r., okres okupacji niemieckiej spędził na warszawskim Powiślu. Jako trzynastoletni chłopiec brał czynny udział w Powstaniu. Po jego kapitulacji został wygnany z ludnością cywilną do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd trafił do miejscowości Krze Duże w powiecie sochaczewskim, a następnie do Błonia i Opoczna. Po wyzwoleniu powrócił do Warszawy. Prezentujemy Państwu fragment wspomnień Pana Mariana Burzyńskiego, które po raz pierwszy zostały opublikowane w wydawnictwie Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo („Moje wojenne dzieciństwo”, tom nr 8, wspomnienie pt. „Między Powiślem a Starówką”).
Powstanie Warszawskie
Pierwsza koncentracja żołnierzy armii podziemnej — AK — do rozpoczęcia powstania miała miejsce 28 lipca 1944 roku. Na wezwanie łączniczek i łączników poszczególni żołnierze Armii Krajowej udali się na miejsca zbiorek, by o świcie następnego dnia rozpocząć uderzenie na Niemców. Moja Mama i ojczym, podobnie jak tysiące innych konspiratorów, też podążyli na punkty zborne. Mama zgłosiła się do Szpitala Przemienienia Pańskiego na Pradze (w pobliżu mostu Kierbedzia), ojczym do swego punktu na Mokotowie. Nie znałem nazw jednostek powstańczych, do których oboje byli przydzieleni i nie znam ich do dziś.
Do wybuchu powstania w dniu 29 lipca 1944 roku jednak nie doszło. Po południu 28 lipca rozkaz został odwołany, wszyscy powrócili do swych domów.
Trzeba tu wyraźnie powiedzieć, iż mniej więcej od początku lipca, z nasilaniem się ku końcowi tego miesiąca, trwała ewakuacja niemieckich urzędów, instytucji oraz fabryk i warsztatów pracujących na potrzeby Niemców. Polscy pracownicy tych zakładów otrzymywali wypowiedzenia umów o pracę i wynagrodzenie za czas ich rozwiązywania. Dyscyplina — dotąd tak skrupulatnie przestrzegana przez Niemców — zdecydowanie uległa degradacji. Momentami można było odnieść wrażenie, że w ogóle jej nie ma. Pojawiło się rozprężenie, którego nie rozproszył nawet nakaz Gubernatora Warszawy o zgłoszeniu się 100 000 warszawiaków do budowy umocnień.
Pracownicy niektórych fabryk i zakładów przemysłowych otrzymywali — oprócz wynagrodzenia za czas rozwiązywania umowy — rożnego rodzaju deputaty odprawowe. Składały się one z produktów wytwarzanych dotychczas w tych zakładach pracy, Brat Mamy, wujek Stanisław, pracował wówczas w Zakładach Spirytusowych przy ul. Żakowskiej na Pradze i jako deputat odprawowy otrzymał 25 litrów wódki wyborowej w dwóch skrzynkach Po 25 półlitrowych butelek w każdej. Jedną z tych skrzynek przeznaczył dla mojej Mamy z warunkiem, że sami od niego dar ten odbierzemy. W powszechnej świadomości pokolenia, które przeżywało już drugą wojnę światową ugruntowało się przekonanie, że w chaosie wojennym najlepszą walutą jest żywność, papierosy i alkohol. Stąd też Mama i ojczym z tego daru bardzo się ucieszyli, pozostało tylko jego przeniesienie z Wiosennej na Przyrynek.
Po odwołaniu wybuchu powstania w dniu 28 lipca napięta atmosfera wśród polskiego społeczeństwa Warszawy jeszcze bardziej się zaogniła. Najgorszy był czas wyczekiwania na decyzję. Czy do powstania w ogóle dojdzie, a jeśli tak, to kiedy to nastąpi? Około 28 lipca wielka fala niemieckich uchodźców kierująca się przez Warszawę na zachód zdecydowanie opadła, aż zanikła zupełnie. Niektóre wcześniej ewakuowane urzędy powracały do stolicy i wznawiały działalność. Zamiast zdemoralizowanych grup niemieckich żołnierzy wlokących się ze wschodu na zachód, przez Warszawę szły na wschód znaczne siły pancerne w pełnej gotowości bojowej. Zza Wisły zaczęły docierać odgłosy kanonady artyleryjskiej świadczące, że trwa wałka między Niemcami a Sowietami. Na ulicach pojawiły się znów wieloosobowe patrole niemieckie. Wszystko to razem wzięte powodowało trudną do zniesienia sytuację, pełną niepokoju o dzień jutrzejszy i los nas, warszawiaków. Kto miał pieniądze lub dojścia do właściwych źródeł gromadził zapasy żywności. Kto pieniędzy i chodów nie posiadał, żył z dnia na dzień tym co udało mu się zdobyć. Kartkowy system kiepskiego zresztą zaopatrzenia przestał istnieć w ogóle. W takiej to sytuacji żyła Warszawa w ostatnich dniach lipca 1944 roku.
1 sierpnia rano ojczym i ja wyruszyliśmy na Pragę do wujka Stanisława Po darowaną nam deputatową skrzynkę wódki. Z Przyrynku szliśmy Rynkiem Nowego Miasta, ul. Starą do Mostowej i Boleść, dalej Wybrzeżem Gdańskim do mostu Kierbedzia. Przy moście okazało się, że tramwaje na Pragę nie kursują. W obydwu kierunkach przez Wisłę ludzie szli na piechotę. Zauważyliśmy zwiększoną liczebnie niemiecką ochronę mostu zarówno po śródmiejskiej, jak i praskiej stronie. Z ogromnego betonowego bunkra obok „Domu Schichta” przy Nowym Zjeździe wystawały lufy karabinów maszynowych. Po obu stronach mostu stały wzdłuż chodników nowiutkie zasieki i kozły hiszpańskie z drutu kolczastego. W Parku Praskim były liczne stanowiska artylerii z lufami armat obróconymi na wschód. Natomiast na Placu Weteranów stały baterie dział przeciwlotniczych. Wszędzie pełno Niemców w polowych mundurach. Obok nich dymiące kuchnie polowe. Schodząc z mostu ul. Zygmuntowską ominęliśmy Szpital Przemienienia Pańskiego z wielką flagą czerwonego krzyża umieszczoną nad wejściem i skręciliśmy w prawo ku Floriańskiej, która doszliśmy do skrzyżowania Brukowej z Targową i Ząbkowską. Na środku skrzyżowania, na szynach tramwajowych stał czołg Tygrys z lufą wymierzoną w ul. Ząbkowską. Bardzo zaniepokojeni tym widokiem przyśpieszyliśmy kroku, by po paru minutach dojść do Wiosennej, gdzie mieszkał wuj Stanisław. Nie zatrzymując się w domu wuja, mówiąc mu o tym co widzieliśmy po drodze, zabraliśmy tę skrzynkę i natychmiast rozpoczęliśmy drogę powrotną na Stare Miasto. Skrzynka była ciężka, więc musieliśmy zwalniać kroku i co jakiś czas zatrzymywać się dla odpoczynku. Po Pradze tramwaje też nie jeździły. Całą drogę przez tę dzielnicę pokonaliśmy na piechotę. Na skrzyżowaniu Ząbkowskiej i Targowej stały już dwa czołgi, a ich załogi siedziały w wozach. Nasz niepokój wzrastał coraz bardziej, ponieważ Po ulicach przemykali się jedynie nieliczni przechodnie. Nie było widać żadnych pojazdów. Im bliżej byliśmy mostu, tym robiło się puściej. Na most weszliśmy tylko my, za nami nikt nie szedł. Na wysokości drugiego przęsła zatrzymaliśmy się na moment dla zmiany rąk przy niesieniu tej skrzynki. Spojrzeliśmy w stronę Pragi i zauważyliśmy, że Niemcy zamykają wejście i wjazd na most kozłami hiszpańskimi. Natychmiast poderwaliśmy się i prawie biegiem dotarliśmy do śródmiejskiego brzegu Wisły. Wyjście z tej strony mostu jeszcze nie było zamknięte, ale kiedy skręciliśmy wprawo ku Wybrzeżu Gdańskiemu spostrzegliśmy, że Niemcy również i od tej strony stawiają w poprzek kozły hiszpańskie. Także i po śródmiejskiej stronie Wisty, prawie nie było ruchu pieszych, ani też jakichkolwiek pojazdów. Dopiero przy ul. Boleść zauważyliśmy, że Wybrzeżem Gdańskim w kierunku mostu Kierbedzia posuwa się kolumna samochodów ciężarowych prowadzona przez opancerzony transporter niemiecki. Dobiegliśmy przez Boleść do Mostowej i dopiero skręciwszy w Starą, schowawszy się w bramie domu, usiedliśmy wprost na ziemi łapiąc oddech i otrząsając się ze strachu, jaki nam towarzyszył przez cały czas naszego marszu. Po krótkim odpoczynku dotarliśmy do Rynku Nowego Miasta kierując się ku Kościelnej i Przyrynkowi. Nie dochodząc do Kościelnej zauważyliśmy, iż w jednej z bram grupa młodych ludzi w cywilnych ubraniach zakłada na rękawy marynarek biało-czerwone opaski. Na Przyrynku, od strony ul. Samborskiej pokazało się dwóch cywilów również z biało-czerwonymi opaskami. Weszliśmy w bramę naszego domu, a za nami ci dwaj. Zatrzymali się przy załomie muru i zaczęli strzelać z pistoletów w kierunku PWPW. Po chwili wzdłuż Przyrynku przebiegało w tamtą stronę kilkunastu młodych powstańców. Niektórzy mieli w rękach pistolety, inni granaty. Z wielkim krzykiem „hurra” dobiegli do wysokiego ceglanego muru otaczającego PWPW od strony ul. Wójtowskiej. Tam się przyczaili, bowiem z okien PWPW stacjonujący tam Niemcy odpowiedzieli taka lawiną ognia, że gdyby nie ten ceglany plot, to żaden z atakujących pewnie by nie przeżył. W chwilę później właściciel sklepu spożywczego przy ul. Przyrynek 10 wybiegł z niego z rozstawną drabiną. Mimo ostrego ostrzału przebiegł krótki odcinek w stronę muru i przystawił ją do niego. Następnie sam wdrapał się na nią i przeskoczył na teren PWPW. Natychmiast tą drogą wdarło się za nim kilku powstańców. Niestety jednemu z nich się nie udało. Na szczycie muru dosięgła go niemiecka kula. Spadł na bruk ul. Wójtowskiej. W taki oto sposób dla mnie, w dniu 1 sierpnia 1944 roku po południu rozpoczęło się Powstanie przeciwko niemieckiemu okupantowi w Warszawie.
Po wejściu do mieszkania pierwsze pytanie skierowałem do babci: „Gdzie Mama?” W odpowiedzi usłyszałem, że niedługo po naszym wyjściu przyszła jakaś dziewczyna i powiedziała do Mamy, że ma dyżur o piątej po południu. Mama spakowała dużą czarną torbę z dwoma uszami i poszła. Wychodząc powiedziała babci żebyśmy się nie martwili, bo przecież dyżur się skończy i niedługo wróci do domu. Potem za jakiś czas przyszła inna dziewczyna i szukała ojczyma. Nie zastawszy go w domu prosiła babcię, aby przekazała Mieciowi (imię ojczyma), że o trzeciej po południu ma się stawić na zbiórce w wiadomym miejscu. Niestety, do domu doszliśmy już Po 16-tej.
Pierwszy dzień Powstania. Euforia. Widok ludzi z biało-czerwonymi opaskami. Łomot wystrzałów. Wywieszone na wielu domach narodowe flagi. Ściskający się i płaczący z radości ludzie. Przyszła wolność! Ale też tego pierwszego dnia padali pierwsi zabici. Jednym z nich był dwudziestoletni chłopak w przedwojennym mundurze Przysposobienia Wojskowego, którego zwłoki ułożono przy kościele NMP.
Następnego dnia, 2 sierpnia, ojczym zgłosił do jednej z wielu jednostek AK toczących boj na terenie Starówki. Do macierzystej jednostki na Mokotowie nie mógł dotrzeć. Został więc żołnierzem 101 kompanii, batalionu „Bończa” Zgrupowania „Róg” na Starówce. Zgrupowanie to broniło Starego i Nowego Miasta, od domu mieszkalnego przy zbiegu ul. Sanguszki z Wójtowską, aż do spalonego w 1939 roku Zamku Królewskiego. W tym gronie obrońców znalazło się także miejsce i dla mnie w drużynie gospodarczej baonu „Bończa”. Przyjąłem pseudonim „Ryś” i złożyłem przysięgę. Kwaterą 101 kompanii były 2 domy na Krzywym Kole pod numerami 2/4 i 5. Zorganizowano tam miejsca do spania, punkt opatrunkowy pierwszej pomocy, kuchnię z małym magazynkiem podręcznym żywności i opału. W pierwszych dniach Powstania na Starówce: powszechnie z wielką życzliwością i serdecznością podejmowano i fetowano powstańców. Czyniły to zarówno liczne w tej dzielnicy lokale gastronomiczne, jak też mieszkańcy w swoich mieszkaniach. Jednak przezornie tworzono w poszczególnych jednostkach AK własne zaplecza gospodarczo-sanitarne. Ich działalność na początku przebiegała bez przeszkód. W kranach była woda, było światło elektryczne, dysponowano sporymi zapasami żywności ofiarowanymi przez mieszkańców. Nieco gorzej było z opałem, ale i ten znalazł się wśród ludności. Większość powstańczych żołnierzy Starówki stanowili jednak ludzie pochodzący z rożnych dzielnic Warszawy. Były też takie oddziały, jak baon im. Łukasińskiego, który niemal w całości pochodził z Pragi. Stąd też wynikła potrzeba zorganizowania dla nich uzupełnienia w odzieży, bieliźnie i obuwiu. Z magazynów niemieckich uzyskano pościel i koce. Znaczną część brakujących przedmiotów wraz z łóżkami dostarczyli mieszkańcy Starówki. Jednak od samego początku do końca walk na Starym Mieście mieliśmy problemy z chlebem. Istniejące w piekarniach zapasy mąki szybko się wyczerpały. W zdobytych magazynach nie znaleziono żadnych rezerw. Po zdobyciu niektórych punktów obrony niemieckiej na Starówce odkryto też składy mundurowo-żywnościowe. Duże zapasy żywności oraz nie dodrukowanych banknotów Banku Emisyjnego Generalnego Gubernatorstwa znaleziono w Państwowej Wytworni Papierów Wartościowych. Mundury niemieckich wojsk pancernych znaleziono w szkole powszechnej na Rybakach przy Sanguszki i Wójtowskiej. W dużym lokalu gastronomicznym na Podwalu „Pod Krzywą Latarnią” były duże składy win w beczkach. Ale największe magazyny umundurowania, sprzętu wojskowego i żywności zdobyto na ul. Stawki. Znajdowały się one na specjalnie wybudowanych bocznicach kolejowych, w murowanych barakach, obudowane bunkrami betonowymi dla stanowisk z bronią maszynową. Po ich zdobyciu ostrzeliwane były przez Niemców od strony Powązek, Żoliborza i Woli. Dojście do nich od strony Starówki możliwe było tylko przez olbrzymie gruzowisko byłego getta. Najbardziej niebezpiecznym odcinkiem tej drogi było skrzyżowanie Bonifraterskiej z Konwiktorską. Były tam magazyny zaplecza frontu wschodniego. Przechowywano w nich ubrania ochronne „panterki”, ubrania jesienno-zimowe dwustronne — z jednej strony białe, z drugiej szarozielone, a ponadto hełmy i czapki polowe.
Jednak największą rewelację stanowiły niektóre produkty żywnościowe raczej nieznane Polakom lub dla Polaków niedostępne. Były to w pierwszym rzędzie ziemniaki suszone w plasterkach, pakowane w papierowe worki, które w suchych pomieszczeniach mogły być przechowywane nawet przez kilka miesięcy. Był chleb pakowany w przezroczysty pergamin o długiej trwałości. Był tam także ryż w workach jutowych, suszone warzywa, olej jadalny w beczkach i wiele innych produktów.
Zanim Staromiejskie Dowództwo AK ustawiło posterunki ochronne w magazynach na Stawkach zostały one częściowo opróżnione przez ludność cywilną. Część zmagazynowanych tam produktów warszawiacy bezmyślnie zniszczyli przez dziurawienie worków z solą i cukrem (pomieszało się to wszystko), rwanie worków z suszonymi ziemniakami i deptanie po nich, bądź też dziurawienie beczek z olejem i przewracanie ich. Zgroza brała patrzeć, jak można było zmarnować tyle dobra, które mogło być przydatne dla wielu ludzi nie posiadających żadnych zapasów żywności w swoich mieszkaniach lub wykorzystane przez szpitale.
Drużyna, a potem pluton gospodarczy organizował przepustki na pozyskanie i transport żywności z tych magazynów do miejsc pobytu oddziałów zgrupowania „Róg”. Przepustki wydawane były w Dowództwie Starówki zlokalizowanym w klasztorze oo. Dominikanów na Freta 10 oraz w Kwater mistrzostwie znajdującym się przy ul. Miodowej 23. Na Miodowej 23 pracowała również dostosowana do potrzeb powstańczych drukarnia miejska. Obok znajdowały się duże magazyny papieru i farb drukarskich.
Na ulicach pełnych cieszących się wolnością ludzi przepychały się idące gęsiego drużyny transportowe, na własnych plecach przenoszące produkty żywnościowe z magazynów do siedzib oddziałów powstańczych. Przemieszczały się także patrole sanitarne z noszami, na których przenoszono rannych z miejsc walk do polowych szpitali. Największy z nich zorganizowany był w budynku byłego Ministerstwa Sprawiedliwości przy ul. Długiej 7. Znaczna część zaopatrzenia w środki opatrunkowe i leki pochodziła z prywatnych aptek. Jedną z największych i najbardziej hojnych była apteka „Pod Opatrznością” przy ul. Freta. Sporo tych medykamentów uzyskano z apteki Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Hipotecznej.
Niemcy atakowali Starówkę z kilku stron, ale najcięższe walki toczono w budynkach przylegających do Wisłostrady oraz na Placu Zanikowym przy wylotach ulic Krakowskie Przedmieście, Senatorska, Podwale, Piwna, Świętojańska. Jednak boje te w pierwszych dniach Powstania nie były aż tak absorbujące, jak to miało miejsce w połowie sierpnia. Dzięki względnemu spokojowi w dzielnicy, w dniu 6 sierpnia w Kościele Garnizonowym przy ul. Długiej odbyło się uroczyste nabożeństwo wotywne, w którym udział wzięli wszyscy ci powstańcy, którzy nie znajdowali się w tym momencie na linii obrony. Po nabożeństwie, na ul. Długiej na jej odcinku od Miodowej do Kilińskiego, odbyła się pierwsza i ostatnia defilada staromiejskich oddziałów powstańczych. Zarówno we mszy, jak i w defiladzie miałem zaszczyt uczestniczyć, co mogłem zawdzięczać w pierwszym rzędzie memu ojczymowi. On to bowiem zabrał mnie z domu i pomógł uzyskać przydział do drużyny, a potem plutonu gospodarczego.
Odejście ojczyma i mnie z domu wywołało potrzebę znalezienia opieki nad babcią, która sama pozostała w mieszkaniu na Przyrynku. Wobec zbliżającego się frontu Mama zabrała babcię z jej mieszkania na Furmańskiej do nas na Przyrynek. Tymczasem Mama udała się na Pragę i nie wróciła. Ojczym znalazł się w szeregach powstańczych jako żołnierz, a następnie również i ja. Babcia została sama. Trzeba było coś zaradzić. Na Przyrynku pod numerem 4 od wielu lat znajdował się Dom Starców. Udaliśmy się tam z ojczymem i od księdza dyrektora uzyskaliśmy zgodę na umieszczenie tam babci. Miała zapewnione wyżywienie i opiekę pielęgniarsko-lekarską. Na podjęcie pomyślnej dla babci i dla nas decyzji na pewno miało wpływ to, że ojczym był już w mundurze z opaską, z pasem głównym, ładownicami i w polowej czapce z orzełkiem. Słowem — powstaniec pełną gębą. Jak ksiądz dyrektor mógł odmówić komuś takiemu? Tym bardziej, że i ja, choć w granatowej szkolnej bluzie, miałem na ręku biało-czerwona opaskę. W ten sposób od około 8 sierpnia babcia miała schronienie i opiekę w Domu Starców przy ul. Przyrynek 4. Mundur, który miał na sobie mój ojczym, pochodził ze zdobytego w szkole na Rybakach magazynu niemieckich wojsk pancernych. Duża ilość tych mundurów pozwoliła na zaspokojenie potrzeb znacznej części zgrupowania „Róg”.
Któregoś sierpniowego dnia w czasie kolejnego przemarszu po żywność spotkałem mego „niepisanego przywódcę” Sławka Łukomskiego. Na ramieniu miał też biało-czerwona opaskę, ale z czarnymi literami AL. Żołnierze AK mieli inne litery i cyfry. Na przykład na opasce mojego ojczyma na białej części znajdowały się litery WP rozdzielone Orłem z Koroną. Na części czerwonej była liczba 101. Zarówno litery, orzeł, jak i cyfry były koloru czarnego. Przywitaliśmy się serdecznie, bowiem nie widzieliśmy się od zakończenia roku szkolnego w czerwcu 1944 roku. Jego batalion „Czwartaków” wchodził częściowo w skład zgrupowania „Róg”, broniąc barykad na ulicy Boleść i Mostowej oraz przy tzw. Czerwonym Domu na Bugaju. Po wymianie zdań kto, co i gdzie robi pożegnaliśmy się, życząc sobie następnego spotkania w wolnej Warszawie. Odchodząc Sławek dał mi do ręki coś co wzbudziło we mnie absolutne zdumienie. Oto trzymałem w ręku naturalnego czerwonego pomidora. Zapytałem skąd ma to cudo. Odpowiedział, że dostał kilka sztuk od kolegów walczących w Zgrupowaniu „Leśnik” w PWPW, którzy czasem nocą wychodzą na działki warzywne na stoku Fortu Legionów, na tzw. ziemi niczyjej.
Z biegiem dni sytuacja na Starówce stawała się coraz cięższa. Nie było już światła elektrycznego i wody w kranach. Koło nielicznych studni zaczęły tworzyć się kolejki. Na Starówkę przybyło wielu uchodźców z Woli, którzy opowiadali o niewiarygodnych wręcz zbrodniach dokonywanych przez Niemców na cywilnej ludności tej dzielnicy po wyparciu powstańców. Starówka była okrążona ze wszystkich stron. Nie miała połączenia terytorialnego z żadną inną dzielnicą. Była ostrzeliwana z armat ustawionych naprzeciwko po drugiej stronie Wisły w Parku Praskim, z dział czołgowych oraz z kanonierki pływającej po rzece. Swoją porcję śmiercionośnych ładunków dokładał też niemiecki pociąg pancerny, jeżdżący po torach od Dworca Gdańskiego do praskiej strony mostu kolejowego pod Cytadelą i z powrotem. Od połowy sierpnia Niemcy zastosowali do ostrzeliwania Starówki moździerze wielolufowe. Od bardzo głośnych i ostrych zgrzytów powstających przy odpalaniu ładunków ten przerażający rodzaj broni nazywaliśmy „szafą”. Jego siła rażenia była wprost niewyobrażalna. Zwłaszcza gdy głowice pocisków stanowiły pojemniki ze sprężonym powietrzem lub płynnym środkiem zapalającym. Jakby tego wszystkiego było mało, na głowy powstańców, mieszkańców Starówki i przybyłych tam uciekinierów z Woli zaczęły spadać bomby lotnicze z trzech nisko latających samolotów szturmowo-bombardujących „Stukas”. Mając za bazę lotnisko na Okęciu, samoloty te, mniej więcej co 2 godziny, nawracały nad Starówkę zrzucając zarówno bomby burzące, jak i zapalające.
W dniu 13 sierpnia na Placu Zamkowym przy barykadzie zamykającej Podwale Niemcy pozostawili czołg. Załoga wycofała się, silnik zgasł. Powstańcom udało się go uruchomić. Po rozebraniu trzech barykad na Podwalu doprowadzili go na ul. Kilińskiego. Było to bardzo ruchliwe miejsce nawet w czasie ostrzału artyleryjskiego. W wysokich budynkach ul. Kilińskiego stacjonowały oddziały powstańcze. Obok, na ul. Długiej 7, był szpital i miejsce zakwaterowania kilku oddziałów AK. Na wieść o zdobyciu czołgu przez powstańców zaczęły w to miejsce ściągać setki ludzi, chcących wyrazić swą radość. W momencie najwyższej euforii, gdy czołgu nie było widać, bo otoczyła go szczelnie liczna gromada cywilów i żołnierzy, nastąpił bardzo silny, gwałtowny wybuch. Czołg eksplodował przynosząc śmierć i kalectwo setkom ludzi. Siła wybuchu była tak wielka, iż szczątki ludzkie znajdowano nawet w odległości 500 metrów od tego tragicznego miejsca. Na przykład w mieszkaniu mojego kolegi — również żołnierza plutonu gospodarczego — do którego wchodziło się od Nowomiejskiej, a okna pokoju wychodziły na Szeroki Dunaj, na łóżku znaleziono nogę ludzką z butem. Niewiele brakowało, żebym i ja padł ofiarą tego z premedytacją zaplanowanego przez Niemców masowego mordu. Dowiedziawszy się o zdobytym czołgu prosiłem dyżurnego podoficera o zezwolenie na pójście i oglądnięcie tej powstańczej zdobyczy. Nie bardzo chciał się zgodzić, bo z prośbą wystąpiło kilku z nas. Wreszcie po namyśle puścił tylko dwie osoby — mnie i kolegę. Pobiegliśmy co sił w nogach w stronę ul. Kilińskiego, potykając się o gruz, druty, jakieś żelastwo zalegające jezdnię ul. Długiej. Przy kolejnym potknięciu upadłem jak długi twarzą do ziemi, na liczne odłamki szkła w tym miejscu się znajdujące. Miałem rękawy od bluzy podwinięte do ramion. Padając, uchroniłem twarz. Nie zdołałem jednak ochronić rąk, które pocięte zostały przez odłamki szkła. Nie mogłem dalej biec, ani też iść. Zacząłem silnie krwawić. Kolega biegnący ze mną również się zatrzymał i chustkami do nosa zaczął mi te rany przewiązywać. W momencie, gdy byliśmy zwróceni twarzami do siebie w czasie nakładania prowizorycznego opatrunku na moje pocięte, krwawiące ręce, rozległ się potwornie głośny wybuch. Poleciały na nas jakieś cegły, dachówki, szkło i Bóg wie jeszcze co. Wybuch przygniótł nas do ziemi. Kiedy zaczęliśmy się podnosić otrzepując się z gruzu i pyłu, najpierw zobaczyliśmy obok nas leżące na jezdni strzępy ludzkich ciał, ociekające jeszcze świeżą krwią. Potem dobiegł nas przeraźliwy krzyk, o takim natężeniu, jakiego przedtem ani potem nie słyszałem. Wreszcie kuśtykając dowlekliśmy się do skrzyżowania Kilińskiego z Długą. Na tym najbardziej tragicznym miejscu, jakie kiedykolwiek mogłem w życiu obejrzeć, na rumowisku domów i ludzi, już krzątali się pierwsi ratownicy. Byli to żołnierze ocaleli z poharatanych budynków ul. Kilińskiego. Próbowali wśród tych szczątków znaleźć ludzi, którzy dawali jeszcze znaki życia. Wstyd się przyznać, ale ani ja, ani towarzyszący mi kolega nie byliśmy wstanie czegokolwiek zrobić, w czymkolwiek pomoc na tym przerażającym cmentarzysku. Plącząc się i ocierając oczy z łez krok za krokiem wracaliśmy do swojej kwatery. A tam radość, bowiem obawiano się, że straciliśmy życie lub zostaliśmy kalekami. Najbardziej uradowany był ów podoficer służbowy, który z takim ociąganiem się dał zgodę na nasze wyjście. Widocznie jeszcze me było nam pisane zejść z tego świata w połowie powstańczego, staromiejskiego sierpnia. Jednak z najbliższych mi kolegów dwaj poszkodowani zostali tragicznie. Jeden zginaj rozszarpany przez wybuch, nawet nie udało się znaleźć jakichkolwiek fragmentów ciała. Drugi, ciężko ranny, rzucony wybuchem we wnękę w murze, w której znajdowała się rynna, zmarł w szpitalu powstańczym przy ul. Długiej 7 w dwa dni później. Po tym krwawym i tragicznym dniu część żołnierzy z plutonu gospodarczego odkomenderowano do plutonu łączników. Ja też się tam znalazłem i byłem w nim do końca staromiejskich dni powstania. To była bardzo trudna służba. Coraz więcej domów leżało w gruzach. Ulice były nim zawalone do I piętra. Tu i tam palące się zabudowania, albo gorące od pożaru zgliszcza. A w tym piekielnym krajobrazie w rożnych jego punktach są nasi żołnierze, którym trzeba dać wiadomości, rozkazy, amunicję, czasem coś do zjedzenia. I co najważniejsze trzeba było ich tam znaleźć żywych rannych albo już martwych. Nacisk Niemców zwiększał się z dnia na dzień. Teren zajmowany przez powstańc6w, mimo bohaterskiej obrony Starówki, kurczył się. Niewiele pomogły nieliczne zrzuty brom i amunicji dokonywane przez alianckie lotnictwo. Z tych samolotów które dotarły nad Starówkę, jeden czterosilnikowy „Liberator” został zestrzelony przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą i spadł na ulicę Miodową opodal placu Krasińskich.
Idący na Warszawę Sowieci gdzieś po drodze utknęli. Nie było słychać ich artylerii. Nie było widać samolot6w sowieckich. Nie dali nam ochrony powietrznej przed bezkarnie latającymi tuż nad domami Starówki niemieckimi samolotami, obracającymi w gruzy jej stojącą jeszcze resztę. Rozzuchwaleni brakiem jakiejkolwiek obrony przeciwlotniczej z naszej strony, lotnicy niemieccy potrafili ścigać bronią maszynową nawet pojedynczych ludzi dostrzeżonych z samolotów na staromiejskim gruzowisku. W czasie jednego z takich lotów nad Starówką ich samolot leciał tak nisko, iż uderzył w komin zakładów chemicznych „L. Spiess i syn” na Hipotecznej przy Daniłowiczowskiej i spadł grzebiąc swą załogę.
Pod koniec sierpnia zaczęły krążyć pogłoski o konieczności opuszczeniu Starówki. Nie było co jeść, nie było amunicji, nie było lekarstw dla rannych i chorych. Opadł duch przetrwania wśród mieszkańców Starówki, których byt stał się jaskiniowym życiem, pełnym nieustannego strachu i obaw już nie tylko o jutro, ale o to, co będzie za godzinę. Narastało niezadowolenie. Zaczęła się wytwarzać wrogość cywilnej ludności do powstańczego dowództwa i samych żołnierzy — powstańców. Miara tego niezadowolenia przepełniła się, gdy po nieudanym przebiciu się staromiejskich oddziałów do Śródmieścia dowództwo powstańczej Starówki wydało zakaz wychodzenia ludności cywilnej kanałami. Na straży wejścia do kanałów postawiono żandarmerię AK, a ci nie mogąc sobie dać rady z napierającym, wielotysięcznym, zbuntowanym tłumem zaczęli strzelać na postrach. W odległości niecałych 500 metrów od wejścia do kanału, które znajdowało się przy zbiegu pl. Krasińskich z Długą i Miodową, byli już Niemcy i też strzelali do tych ludzi.
Broniący pl. Krasińskich powstańcy ostatnim wysiłkiem odpierali ataki Niemców dając możliwość wycofywania się oddziałów kanałami do Śródmieścia. Wśród obrońców ostatnich szańców Starówki był i mój ojczym. Ale przedtem zrobił wszystko co było w jego mocy, abym opuścił Starówkę. Tak więc wraz z setkami innych żołnierzy Powstania i nielicznymi (jednak były) osobami cywilnymi, przeżyłem wielogodzinny marsz z placu Krasińskich na lub Warecką przy Nowym Świecie. To przejście kanałem było dla mnie przeżyciem ponad siły. Ale w drodze nie wolno było ustawać, trzeba było przesuwać się. Najpierw pochylona sylwetka, potem nieomal zgięta w poł i wreszcie prawie na czworakach, z twarzą tuż nad powierzchnią cuchnących ścieków. Kiedy wydawało się, że nie dojdę, że padnę i że przejdą po mnie następni, ukazało się światło dzienne i silny męski głos poinformował, że to już koniec — „trzeba szybko wychodzić na górę”.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z kanału, to czyste jezdnie i chodniki, szyby w oknach i liście zielone na drzewach. I do tego normalni, spokojni ludzie w czystych przyodziewkach, z wielką rezerwą i z pewnej odległości przyglądający się tym potwornie zmęczonym, brudnym i śmierdzącym ściekami ludziom Starówki. Zaraz od wyjścia z kanałów powstańcy śródmiejscy rozprowadzali nas po r6żnych kwaterach. Ja wraz z grupą żołnierzy ze 101 kompanii zostałem umieszczony w suterenach budynku przy ul. Wareckiej 7. Tam mogliśmy się dokładnie umyć, a nawet wyprać ubrania. Dostaliśmy świeżą bieliznę, ciepły posiłek i mogliśmy się położyć do snu na ułożonych obok siebie materacach. Rano następnego dnia, to jest 2 września 1944 roku, odnalazł mnie ojczym, który wycofał się ze Starówki w jednym z ostatnich oddziałów.
Już 3 września wszyscy pozostali przy życiu i zdrowiu żołnierze Zgrupowania „Róg” zostali skierowani do obrony Powiśla. Idąc przez Warecką chyłkiem przekroczyliśmy Nowy Świat, następnie Ordynacką do Kopernika i dalej Tamką w dół ku elektrowni miejskiej. Przybyłym ze Starówki oddziałom powierzono obronę północnej części Powiśla, tj. ulicy Karowej, Browarnej, Dobrej, Lipowej i Oboźnej. W rejonie działania zgrupowania znalazła się także szkoła powszechna na Drewnianej 8, gdzie część oddziałów miała swoje kwatery i gdzie mieścił się szpital powstańczy. Na Furmańską nie można było się dostać. Tam już byli Niemcy, palący po kolei dom za domem. Było to doskonale widać zarówno w dzień jak iw nocy.
Źródłem naszego zaopatrzenia w żywność, oprócz działalności w tej mierze oddziałów powstańczych z Powiśla, były dwie fabryki cukru i czekolady, a mianowicie Fuchsa na Topiel przy Drewnianej oraz Domańskiego na Cichej przy Tamce. Znajdujące się tam resztki pieczywa cukierniczego, melasy, mąki i niektórych przypraw pozwalały na przygotowanie przynajmniej jednego ciepłego posiłku dziennie. Znów bowiem powróciłem do pełnienia gospodarczych czynności na rzecz tych z pierwszej linii. Do wody było dość daleko, bo studnie znajdowały się właśnie w tych słodkich fabrykach, bądź w elektrowni.
Ludność Powiśla była nam przychylna. Wiedziano o naszych ogromnych wysiłkach obronnych i przejściu kanałami do Śródmieścia. Użyczano więc sprzętów domowych, garnków, talerzy, sztućców, pościeli i materaców, bo przecież my nie mieliśmy nic.
Napór Niemców na Powiślu rozpoczął się drugiego dnia naszego tam pobytu i to od razu z czterech stron. Natarcia hitlerowców szły od Browarnej, Wybrzeża Kościuszkowskiego i Solca, wspierane atakami lotniczymi 9 samolotów „Stukas”, artylerii z terenu Uniwersytetu Warszawskiego i mostu Poniatowskiego oraz ogniem czołgów od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego i wiaduktu Poniatowskiego. Udało się nam przygotować tylko 2 cieple posiłki. Resztę stanowiły bardzo skromne racje suchego prowiantu (po kilka sucharów, kostek cukru, cukierków landrynek, kosteczka margaryny). Uderzenie niemieckie trwało w zasadzie bez przerwy dzień i noc. Bomby lotnicze zniszczyły zupełnie elektrownię miejską — główny bastion Powiśla. Coraz więcej domów padało w gruzy lub paliło się.
To wtedy usłyszałem zarówno od powiślańskich powstańców, jak też od ludności cywilnej na ul. Zajęczej, że „gdziekolwiek pojawią się ci ze Starówki, to zaraz za nimi idzie śmierć i zniszczenie”. Była w tym przykrym i smutnym zarazem porównaniu pewna doza prawdy. Kiedy Niemcy zajęci było zdobywaniem Woli, to na Starówce był spokój i dało się żyć bez większych wrażeń. Z kolei kiedy cała niemiecka nawałnica uderzyła na Starówkę i gniotła ją przez prawie trzy tygodnie, wówczas Powiśle i Śródmieście miały względny spokój. Niemcy bowiem przyjęli taktykę niszczenia poszczególnych dzielnicowych ośrodków powstania jeden po drugim, nie wszystkich naraz. Nie dysponowali bowiem niezbędną do działań całościowych liczbą sił i środków. Wyjaśniali nam to nasi dowódcy w przerwach na odpoczynek.
Po trzech dniach niezwykle intensywnych działań obronnych zgrupowania „Róg” na terenie Powiśla, Po dużych stratach w zabitych i rannych, otrzymaliśmy rozkaz powrotu do Śródmieścia. W ostatnim dniu naszych walk na Powiślu nie zdołaliśmy już odwiedzić naszych rannych kolegów w szpitalu na Drewnianej 8. Niektórym, jak na przykład mnie, udało się dzięki temu znów ujść z życiem, bowiem szpital był w tym czasie dwukrotnie bombardowany. Do Śródmieścia wycofaliśmy się, przez Okólnik, Kopernika, Foksal pod nieprzerwanym ogniem niemieckim, nocą, przez zawalone gruzem podwórka i płonące bramy domów. Nowy Świat przeskakiwaliśmy pojedynczo, biegiem, pod ostrzałem od strony wielkiego budynku Banku Gospodarstwa Krajowego w Alejach Jerozolimskich. Po krótkim odpoczynku dowództwo Śródmieścia wyznaczyło oddziałom staromiejskim nowe zadania. Podzielono nas na mniejsze części, odpowiadające staromiejskim zgrupowaniom. Nasze zgrupowanie „Róg” otrzymało zadanie obrony odcinka Nowego Światu od Świętokrzyskiej prawie do Alei Jerozolimskich. Odcinek ten objęliśmy około 10 września. Nieomal natychmiast Po zdobyciu Powiśla, Niemcy znacznymi siłami uderzyli na Śródmieście Północne. I znów, podobnie jak na Powiślu, usłyszeliśmy ni to gniewny, ni to proroczy glos mieszkańców i części tamtejszych żołnierzy, że jak przychodzi Starówka to zaraz zaczyna się śmierć i zniszczenie”. Nie sprzyjało to konsolidacji i tworzeniu autentycznego braterstwa broni między „autochtonami” a „przybyszami”. Dawano nam odczuć tę różnicę przy rożnych sposobnościach. Chociaż w trudnych chwilach, a tych było coraz więcej, zwartość szeregów i odpowiedzialność za wspólną naszą sprawę brały jednak gorę. Tocząca się walka pochłaniała prawie cały czas naszego tam pobytu. Niemcy atakowali dzień i noc nie pozwalając na dłuższy niż 2-3 godzinny odpoczynek. Staromiejscy żołnierze zdążyli jednak przywyknąć do takich warunków. Trudną sytuację bojową pogarszały coraz ostrzejsze niedobory w zaopatrzeniu żywnościowym wszystkich połnocnośrodmiejskich oddziałów, w tym także wywodzących się ze Starówki. Podstawowym produktem zaspokajającym głód lub głód ten oszukującym – był jęczmień, znajdujący się w bardzo dużych ilościach w browarze firmy „Haberbusch i Schiele” na ulicy Grzybowskiej. Jęczmień ten trzeba było uzyskać na specjalne przydziały, realizowane na rzecz poszczególnych oddziałów przez Kwatermistrzostwo Północnego Śródmieścia, a następnie przetransportować do rejonu zakwaterowania oddziału. Nawet w czasie pokoju odległość z zaplecza Nowego Świata na Grzybowską była duża. Jak duża była w czasie działań powstańczych przekonaliśmy się już pierwszego dnia, kiedy przypadło nam ją pokonać. Od wyjścia z Nowego Światu przy Chmielnej do powrotu w to samo miejsce minął prawie cały dzień. Jęczmień niosło się w workach przez ulice ostrzeliwane ogniem artyleryjskim, obrzucane bombami z samolotów, z palącymi się po obu stronach budynkami. Jezdnie były pełne wyrw i lejów, zarzucone gruzem i szkicem z rozbitych szyb okiennych. Jakby tego było mało Niemcy ostrzeliwali Śródmieście z działa kolejowego. Pocisk z takiego działa — zwanego „Grubą Bertą” — ważył 500 kilogramów i przebijał wszystkie stropy, wybuchając w piwnicy. W czasie pokonywania drogi z jęczmieniem na plecach trzeba było wielokrotnie kryć się, przystawać i łapać oddech. Na dostanie się do komór z ziarnem w samym browarze trzeba było czekać w kolejce, bowiem odbiorców było wielu. Przydziały sprawdzane były kilkakrotnie zanim padło zezwolenie na ładowanie do worków. Następnie trzeba było czekać na zważenie i sprawdzenie, czy ilość z przydziału równa jest ilości w workach. Przyniesiony do rejonu zakwaterowania jęczmień należało zemleć w młynku do kawy, który ciągle się psuł. Kiedy jedni mielili, inni poszukiwali wody Jedna ze studni mieściła się przy ul. Brackiej nr 20 w podwórzu. Tam też stała wieloosobowa kolejka chętnych, przeganiana i rozpraszana przez kolejne naloty lub ostrzał artyleryjski. Mimo iż dla wojska powstańczego wyznaczono godziny poboru wody, jednak przez chaos wywołany ostrzeliwaniem i tak trzeba było swoje odstać.
Mając zmielone jęczmienne ziarno i wodę, a czasem nawet nieco soli i oleju jadalnego, można było przystąpić do gotowania zupy, prosząc Boga, by w tym czasie nie było bombardowania. Niektóre produkty żywnościowe, jak na przykład kasza i makaron oraz marmolada z warzyw i owoców, pobieraliśmy z magazynów „Społem” na ul. Hożej nr 51. Ale żeby tam się dostać należało przejść do Śródmieścia Południowego, do którego wiodło jedno jedyne, ciągle ostrzeliwane przez Niemców przejście przez Aleje Jerozolimskie opodal ul. Kruczej. Na przejście też należało mieć przepustkę, wystawioną przez dowództwo Śródmieścia przy ul. Jasnej oraz odczekać w bocznych kamienicach na rozkaz wydawany przez oficera AK. Na Hożej bylem dwa razy. Były to bardzo trudne wyprawy, ale dawały pogląd co się dzieje w całym Śródmieściu. Na każdego żołnierza przypadało poł litra zupy i kilka sucharów dziennie. Czasem trochę kawy zbożowej z kostek prasowanych z cukrem, od czasu do czasu jakaś puszka konserw mięsnych lub rybnych na 10 żołnierzy. Kto nie potrafił zorganizować sobie dodatkowego pożywienia, odczuwał stały głód. Tak też działo się z większością żołnierzy.
Niedobór pożywienia i wody przegotowanej sprawił, iż zaczęły się choroby układu trawienia powodujące oprócz bólu także i wolne stolce. W zrzutach lotniczych od naszych aliantów znajdowały się co prawda pastylki do odkażania wody, ale było ich niewiele, a dostępność do nich ograniczona. Na Starówce problem boli żołądkowych w zasadzie nie istniał, bowiem były tam duże zapasy beczkowego wina, które chorym przydzielano jako lekarstwo.
Uzupełniając kwestię wyżywienia, higieny i pierwszej pomocy dla rannych należy dodać jeszcze kilka szczegółów. W rejonie działania zgrupowania „Róg” znajdowały się dwie dobrze znane warszawiakom instytucje handlowe. Pierwszą z nich był sklep spożywczo-kolonialny „Bracia Pakulscy” z wejściem na rogu Chmielnej i Brackiej. Drugą — cukiernia „A. Blikle” przy ul. Nowy Świat nr 33. W obu punktach uzyskiwaliśmy niewielkie ilości produktów, takich jak powidła czy kawa zbożowa.
Punkt pierwszej pomocy medycznej, szczególnie dla rannych w walce lub w wyniku bombardowania i ostrzału artyleryjskiego żołnierzy oraz poturbowanych i wyciąganych spod gruzów osób cywilnych, znajdował się w łaźni „Diana” przy ulicy Chmielnej 13. W pomieszczeniach łaźni była studnia, z której pobierano wodę wykorzystywaną w pierwszym rzędzie na użytek rannych i chorych tam się znajdujących oraz personelu medycznego. Czasem niektórym powstańcom udawało się skorzystać z tej wody do pobieżnego chociaż umycia się. Stacjonarny punkt sanitarny, który można było nawet nazwać szpitalem, mieścił się przy ul. Wareckiej 9 na parterze i w piwnicach. Spory szpital znajdował się w zespole budynków Poczty Głównej z wejściem od ul. Wareckiej. Pochowku osób zmarłych lub zabitych dokonywano na podwórkach domów z ulic Nowy Świat, Chmielnej, Wareckiej i Świętokrzyskiej.
Śródmieście Północne (ale też i południowe) pozbawione było kościołów i kaplic. W pobliżu rejonu działania zgrupowania „Róg” był co prawda kościół Św. Krzyża, ale znajdował się on w pierwszej linii obrony. Nieco dalej, bo na ul. Moniuszki była kaplica, gdzie odprawiano nabożeństwa pod silnym ostrzałem z ziemi i powietrza. Ito było wszystko. Docierali do oddziałów kapelani, ale były to raczej wizyty krótkotrwałe, za to bardzo oczekiwane. Z zadumą wspominałem Stare i Nowe Miasto, gdzie tych kościołów było dużo, bo aż 10. W każdym z nich, mimo walk dookoła, można było znaleźć pociechę religijną. Pamiętam doskonale jedną sytuację, gdy w czasie odprawianej mszy św. w kościele Nawiedzenia NMP na Przyrynku, pocisk wystrzelony z czołgu trafił w ołtarz główny, odstrzeliwując Najświętszej Marii Pannie głowę, która spadła na stopnie ołtarza. W ołtarzu jest pomnik figuratywny Matki Boskiej i Św. Elżbiety.
Monotonia życia w oddziałach powstańczych dawała się we znaki. Większość dnia i nocy pochłaniała zażarta walka o utrzymanie pozycji. Odpoczywało się krótko i w dodatku w pobliżu linii obrony. Zaczęło brakować ludzi na luzowanie i rotację. Stąd niektóre grupy żołnierzy były na linii po kilka dni. Należało dostarczyć im to skromne pożywienie i nieco wody, wykorzystując chwile, kiedy byli nieco mniej zaabsorbowani walką. Czynili to żołnierze drużyn gospodarczych i łącznicy. Czułem się wręcz szczęśliwy, gdy po dotarciu do takiego żołnierza lub ich grupki widziałem z jaką wdzięcznością i lepszym czy gorszym apetytem zjadali przyniesione im wiktuały. Czytającemu te wspomnienia może się wydać zbędnym dokonywanie opisów działalności zaopatrzeniowo-gospodarczej w oddziałach powstańczych, bo ważniejsze są działania bojowe, bohaterstwo żołnierzy, ich działalność na polu chwały. Spieszę wyjaśnić, że w czasie Powstania niewiele miałem do czynienia z bronią, za to więcej z workiem i garnkiem. I z tej też perspektywy opisuję przeżyte wydarzenia. Warto też pamiętać, że potrzeby żołnierza należy spełniać w jak najszerszym zakresie, tak pod względem wyżywienia, higieny osobistej, jak też odzieży, bielizny i obuwia. Należy czynić to po to, aby żołnierz czuł, że ktoś o nim pamięta spełniając na jego rzecz swą powinność. Niech przyczynkiem do tej sprawy stanie się jedna ze zwrotek piosenki żołnierskiej śpiewanej przez harcerski batalion „Parasol”:
A zaś na tyłach dekowniki
intendentura, rożne umrzyki.
Gotują zupę, czarną kawę
i tym sposobem walczą za sprawę.
W połowie września obudziły się nadzieje powstańczej Warszawy na zmianę trudnej sytuacji i rozstrzygnięcie jej na naszą korzyść. Narastała od wschodu kanonada artyleryjska, pojawiły się na niebie samoloty z czerwonymi gwiazdami. Front sowiecki zaczął zbliżać się do stolicy. Wreszcie gruchnęła w Śródmieściu wieść, że na Czerniakowie wylądowali żołnierze – berlingowcy, idący na pomoc walczącej Warszawie. Niestety, radość była krótka. Niemcy wyparli ich, a także powstańców z Czerniakowa, opanowując tą dzielnicę i odcinając Śródmieściu dostęp do wiślanych brzegów. Prysła nadzieja na wyzwolenie Warszawy i zwycięskie zakończenie Powstania. W kilka dni później w piękny, słoneczny dzień 19 września nadleciała nad Warszawę wielka formacja samolotów alianckich, licząca około 100 maszyn, w celu dokonania ogromnego zrzutu broni i amunicji dla powstańców. Na naszych oczach od wielkich czterosilnikowych samolotów odrywały się czarne punkciki, po czym za moment otwierały się nad nimi spadochrony i zbliżały się majestatycznie do ziemi. Wszystkich nas patrzących w niebo na ten deszcz zasobników ogarnęła tak wielka radość. Rzucaliśmy się sobie na szyję, klepaliśmy po ramionach i wrzeszczeliśmy tak głośno, jak tylko płuca pozwalały. Ale każda minuta niszczyła naszą nadzieję. Coraz więcej pojemników wiatr znosił bowiem poza powstańcze tereny i wciskał w ręce Szwabów, zapewne budząc z kolei ich wielką radość. Tylko nieliczne pojemniki dotarły do powstańczych rak. Było to jednak zbyt mało, aby zmienić losy Powstania. Ginęły kolejne nadzieje, narastał żal za utraconą szansą, jawiła się całym swym ogromem naszą bezradność. Lecz powstańczy żołnierz trwał z uporem na swoim posterunku, mając na dnie serca ostatnie ogniki nadziei na zwycięstwo. Jednak ludność cywilna coraz częściej dawała znać, że jej wytrzymałość zbliża się do kresu ludzkich możliwości. Coraz częściej pojawiały się pogłoski o toczących się rokowaniach w sprawie kapitulacji. Nie było już szans na jakąś skuteczniejszą pomoc lotniczą ze strony aliantów, której przecież powstańczej Warszawie udzielali, mimo ogromnej odległości od ich baz i ciężkich strat. Nie było nadziei na pomoc dla Powstania ze strony Sowietów, mimo że dzieliła nas od nich tylko szerokość Wisły. A oni byli przecież znakomicie uzbrojeni i dysponowali po tamtej stronie rzeki wielką armią z licznym lotnictwem. Pogłoski stały się smutną rzeczywistością, gdy na zbiórkach oddziałów powstańczych podano do wiadomości komunikat o zakończeniu rozmów z Niemcami i podpisaniu aktu bezwarunkowej kapitulacji. Na mocy tego aktu oddziały powstańcze zostały uznane przez Niemców za regularne wojsko i jako takie wzięte do niewoli. Rannym zapewniono niezbędną pomoc lekarską. Cała ludność cywilna miała opuścić Warszawę i udać się w kierunkach wskazanych przez Niemców, zabierając ze sobą tylko tyle swego mienią, ile zdoła unieść. W dniu 2 października 1944 roku akt kapitulacji Powstańczej Warszawy wszedł w życie. Do 5 października wszyscy powstańcy musieli opuścić Warszawę. Ponad dwa miesiące walk, zniszczone miasto, tysiące zabitych i rannych i wszystko to idzie na marne.
Po ogłoszeniu kapitulacji zapadliśmy, co prawda na krótko, w jakieś odrętwienie. Nie docierało do nas, że mamy stad wyjść i pozostawić za sobą tragiczny, ale jakże dumny okres życia. Pozostawić wolność! Zycie jak zwykle wzięło gorę. Wszyscy zaczęliśmy pakować się do drogi wiodącej nie wiadomo gdzie. Ale przed wyruszeniem wypłacono nam w dolarach amerykańskich żołd za dwa miesiące i uregulowano stosunek do służby, wpisując do legitymacji żołnierza Armii Krajowej jej przebieg, awanse i odznaczenia, jak też rany i przeniesienia służbowe. W poczuciu solidarności w walce ze wspólnym wrogiem Dowództwo AK wydało AK-owskie legitymacje żołnierzom wszystkich formacji zbrojnych uczestniczących w Powstaniu Warszawskim.
Wśród powstańczych żołnierzy uwidoczniły się dwa kierunki dalszego działania. Pierwszy, wykluczający porzucenie powstańczych szeregów i sprzeniewierzenie się wojskowej przysiędze, zakładał pójście do niemieckiej niewoli w charakterze jeńców wojennych. Drugi wskazywał na bezcelowość dalszej walki wobec przegrania Powstania i zakładał opuszczenie Warszawy — po zdjęciu munduru i zwolnieniu z przysięgi — w tłumie cywilnej ludności. Zdecydowanie przeważył kierunek pierwszy. Wobec mnie i kilku moich rówieśników przyjęto kierunek drugi. Nie bez wpływu na takie właśnie stanowisko mego dowódcy była kategoryczna wypowiedź mego ojczyma, że mam wyjść z Warszawy z ludnością cywilną. Deklaracje Niemców o uznaniu powstańców za żołnierzy regularnych oddziałów wojskowych budziły wiele wątpliwości. Przecież już nie raz dali się poznać od najgorszej strony. A ja przed sobą miałem większą część życia, zaś cywilom w końcu mniej grozi. Tak też się stało. Dnia 5 października 1944 roku pożegnałem się ze łzami i ogromnym żalem z moimi współtowarzyszami powstańczej epopei. Moją biało-czerwoną opaskę zabrał ojczym, podobnie jak metalowego orzełka, którego nosiłem na berecie kupionym jeszcze przez Mamę, gdy chodziłem do szkoły.
Sytuacja po Powstaniu
Od jednej z pań, zamieszkałej w pobliżu łaźni „Diana”, dostałem znacznie przydługą jesionkę, szalik i jedną koszulę – też zresztą na mnie za dużą. Dała mi także jeden ręcznik i wielki skarb w owym czasie – kawałek mydła. Cały swój dobytek pomieściłem w siatce ręcznie utkanej z papierowego sznurka i wraz z grupą mieszkańców rejonu Nowego światu, Alejami Jerozolimskimi wyszedłem z Północnego Śródmieścia. Kolumnę obstawiali żołnierze Wehrmachtu z bronią gotową do strzału. Nie wolno było zatrzymywać się, wychodzić poza kolumnę i zmieniać swego miejsca w szyku. Niemcy nie powiedzieli dokąd nas pędzą. W czasie naszego przemarszu zza Wisły nie padł ani jeden strzał, a na niebie nie pokazał się żaden sowiecki samolot. Idąc przez Aleje Jerozolimskie zauważyłem, że sporo domów, po ich południowej stronie, było niezniszczonych. W niektórych kwaterowali Niemcy, stojący gromadnie przed tymi budynkami. Z Aleji weszliśmy w ulicę Grójecką. Po jakimś czasie skręciliśmy w jakąś boczną ulicę, potem winną.
Na gruzach zalegających pobocza jezdni — bo środek był jako tako oczyszczony — to tu, to tam leżały zwłoki cywilnych osób. Przy niektórych z nich znajdowały się tobołki lub walizki, z których powyrzucano odzież walającą się po tym gruzie. Znów strach zaczął zaglądać w oczy. Kim byli ci ludzie i dlaczego zginęli? A co nas czeka na tej drodze lub na jej końcu? Na końcu drogi ukazały się perony Dworca Zachodniego i stojące przy nich elektryczne pociągi pasażerskie, jakie od czasów przedwojennych jeździły przez Warszawę na trasie Otwock-Żyrardów. Niemcy ładowali nas do tych pociągów, a kiedy zapełnili nami wagony, dały znak do odjazdu. Pociąg ruszył na zachód.
Niełatwo było sobie przyswoić fakt, że kilka kilometrów od palonego i niszczonego północnego Śródmieścia Warszawy, kursują elektryczne pociągi, z okien których widać normalnych cywilnych ludzi. Wielu z nich pracowało na pobliskich polach, zbierając ziemiopłody. Pociąg zatrzymał się na ja kimś dość dużym przystanku kolejowym. Popędzani przez Niemców ruszyliśmy do wielkiego kompleksu fabrycznego. Zastaliśmy tam całą sforę ludzi w niemieckich mundurach i gromadkę cywili z białymi opaskami i czarnymi napisami „RGO” lub znakami czerwonego krzyża. Rozpoczęła się rewizja osobista każdego z nas. Niemcy zabierali ludziom kosztowności, pieniądze, jakieś bardziej wartościowe rzeczy osobiste. Następni, siedzący przy stolach, spisywali nasze personalia, zaczynając zawsze od tego samego pytania — „czy brał/brała udział w powstaniu, a jeśli tak, to od kiedy do kiedy i gdzie”. po tym pytaniu należało przedłożyć dokumenty tożsamości, tj. Kenkartę lub Arbeitkartę, bądź legitymację szkolną. Ja swoją legitymację szkolną przechowywałem przez cale Powstanie. Otrzymane za służbę dolary ukryłem pod podszewką jesionki — nie znaleźli. Z kolei, po wpisaniu nas do ewidencji, dokonywano selekcji całego transportu na kilka grup:
1 — ludzie młodzi — mężczyźni i kobiety w pełni zdrowi,
2 — starsi ludzie, ale z wyglądu zdrowi i sprawni,
3 — starzy ludzie ledwo poruszający się o własnych silach,
4 — matki z małymi dziećmi, same dzieci i młodzież do 14 lat,
5 — ranni i chorzy bez względu na wiek i pleć.
Każdą z tych grup kierowano do innych hal fabrycznych z tym, że grupę 1 i 2 przeprowadzali Niemcy w mundurach SS i Policji. Natomiast grupy 3,4 i 5 konwojowały panie i panowie mówiący po polsku, z białymi opaskami na rękawach. Ja znalazłem się w grupie 4, w hali obok parkanu oddzielającego tę fabrykę od torów kolejowych. Przed wpuszczeniem nas do środka prowadzące nas osoby poinformowały, że jesteśmy w obozie przejściowym, skąd zostaniemy skierowani do pracy na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Obóz znajdował się w Pruszkowie koło Warszawy, na terenie nieczynnych warsztatów kolejowych. Próba ucieczki mogła zakończyć się odesłaniem do ścisłych obozów, do więzienia lub na rozstrzelanie. Nie można było wychodzić bez potrzeby z tej hali i pilnie wykonywać polecenia niemieckich władz obozowych.
W hali jest dostęp do wody, umywalni i ustępu. Będzie jeden ciepły posiłek dziennie. Osoby potrzebujące pomocy lekarskiej znajdą ją w punkcie sanitarnym oznaczonym symbolem Czerwonego Krzyża. Spać można na słomianych matach ułożonych na podłodze hali w kilku długich rzędach. Osoby nas prowadzące są Polakami. Tak oto znalazłem się w Durchgangslager Pruszków w oczekiwaniu na dalszy swój wojenny los.
Warunki przebywania warszawiaków w obozie przejściowym w Pruszkowie były bardzo złe. Brud, choroby, kiepskie pożywienie — raz dziennie — i do tego istna plaga wszy zagnieżdżonych w tych słomianych matach. Kilka razy dziennie Niemcy dokonywali „przeglądów” wnętrza hal. W każdym znajdywali ludzi, którzy z jakichś powodów podpadali im, co kończyło się wyprowadzeniem nie wiadomo dokąd. Prawdopodobnie byli doprowadzeni do miejscowej placówki Gestapo, bo poza granicami powstańczej Warszawy cały niemiecki aparat okupacyjny funkcjonował na pełnych obrotach.
W obozie nie spotkałem nikogo znajomego, mimo że odwiedzałem prawie wszystkie hale. Trudno się temu dziwić, wszak mieszkańcy Starówki dawno już, bo na początku września, zdążyli przejść przez ten obóz.
Po tygodniu pobytu, uzupełnianą kilkakrotnie gromadę ludzi w 4 grupie zaczęto wyprowadzać partiami na stację kolejową w Pruszkowie i ładować do krytych towarowych wagonów. Wszystkich ogarnęło przerażenie. Co z nami zrobią, dokąd wywiozą? Trudno zachować spokój, gdyż ta ponura atmosfera niepewności i obawy udzielała się każdemu. Około południa pociąg ruszył. Przez małe okienka niewiele było widać. Drzwi były zasunięte i zamknięte. W tym przerażonym zbiorowisku byłem i ja — tak samo jak inni zastraszony. Po kilku godzinach jazdy, pociąg zatrzymał się. Otwarto drzwi i Niemcy, jak zwykle wrzeszcząc i wymachując bronią, nakazali opuścić wagony. Ustawiono nas w kolumnę i popędzono przed siebie. Szliśmy przez ulice jakiegoś miasta, aż do rynku z kościołem. Okazało się, że jesteśmy w Opocznie, na Kielecczyźnie. Tam się zatrzymaliśmy i jeden z Niemców, oficer, prawdopodobnie dowódca konwoju, wykrzyczał kiepską polszczyzną, że teraz zajmą się nami miejscowe władze. Dodał, że powinniśmy być wdzięczni Rzeszy Niemieckiej za tak dobre potraktowanie nas, warszawskich bandytów, którzy tak zdradziecko napadli na ich armię, broniącą nas przed najazdem bolszewickim. Na tym skończył to swoje przemówienie, po czym odszedł, zabierając ze sobą eskortę. W ten sposób otworzył się przede mną nowy etap popowstaniowego życia.
Zgodnie z zapowiedzią niemieckiego dowódcy miejscowe władze, a szczególnie burmistrz i jego współpracownicy, przy pomocy grupki mieszkańców, zaczęli nas rozprowadzać po domach i mieszkaniach Opoczna. Ja w grupce babci, mamy i dwojga małych wnucząt trafiłem pod adres Stodolna 13. Było to obejście składające się z dwóch małych domków i kilku jeszcze mniejszych pomieszczeń gospodarczych, zamieszkałych przez szewca i jego rodzinę. Ponadto znajdował się tam mężczyzna około 30 lat, wypędzony przez Niemców jesienią 1939 roku z Poznańskiego, pracujący w przedsiębiorstwie handlowym zarządzanym przez Niemców. Ci miejscowi ludzie bardzo serdecznie i uczynnie zajęli się naszą gromadą. Zostałem członkiem tej babskiej rodziny. One dostały niewielki pokój na ich czworo, ja otrzymałem prawo rozkładania siennika na noc w kuchni. Miało to swoje zalety, bo tam najdłużej było ciepło. Zarówno szewc jak i Poznaniak pomagali nam w pozyskiwaniu produktów żywnościowych, a także zapraszali od czasu do czasu do siebie na obiady.
Z pobytów u szewca zapamiętałem dwie wspaniałe zupy: rosół z ziemniakami i żur z kartoflami. Nic więcej nie podawano, ale to czym częstowano, to było niebo w gębie. Jakże mi one smakowały! Przecież prawie od trzech miesięcy nie miałem możności spożyć porządnego posiłku. A tu w Opocznie taki rarytas!
Poznaniak załatwił mi pracę w magazynie płodów rolnych wchodzącym w skład firmy, w której pracował. Zorientowałem się, że ta firma skupywała w Generalnym Gubernatorstwie warzywa i owoce, segregowała je, pakowała i wysyłała do Niemiec na zaopatrzenie tamtejszej ludności. Zarobione pieniądze pozwalały mi na utrzymanie się, a nawet ha odłożenie kilku złotych. Dość szybko przyswoiłem sobie zasady pobytu i pracy, ale przez cały czas pobytu w Opocznie myślałem, jak znaleźć się najbliżej Warszawy. Miałem nadzieję, że odszukam Mamę. Snując takie przypuszczenia przypomniałem sobie, że jakaś dalsza rodzina mojego ojczyma mieszkała we wsi Krze Duże koło Grodziska Mazowieckiego. Kiedy z pracy w magazynie uzbierałem trochę pieniędzy, podziękowałem poznaniakowi i szewcowi za wszelką pomoc, jakiej mi udzielili i za dobre słowo, które zawsze od nich słyszałem i ruszyłem w drogę. Pociągiem dojechałem z Opoczna do Grodziska. Niestety na miejscu byłem już po godzinie policyjnej. Na stacji kolejowej nie wolno było przebywać w tym czasie. Zatroskany stałem pod budynkiem dworca nie wiedząc co mam dalej ze sobą zrobić. W pewnym momencie podszedł do mnie człowiek w kolejarskim mundurze i takąż torbą w ręku i powiedział, że da mi nocleg u swoich sąsiadów, bo u niego jest to niemożliwe, gdyż ma tam kupę warszawiaków. Tak też się stało. Nie tylko dostałem nocleg w czyściutkiej pościeli, ale dano mi kolację, a następnego dnia rano śniadanie, nie przyjmując ode mnie żadnych pieniędzy. Pokazano mi także drogę do tych Krzy Dużych. Podziękowawszy za wszystko, pełen ufności i wiary w ludzi ruszyłem piechotą przez mazowieckie poła. Przed zmrokiem dotarłem do Krzów i odnalazłem tam ową dalszą rodzinę ojczyma. Przyjęto mnie z dużą rezerwą, ale dano nocleg i ciepłą strawę. Rano dokładnie opowiedziałem swoje powstańcze perypetie oraz późniejsze losy. Na zakończenie wspomniałem, że już teraz naprawdę nie mam dokąd pójść. Pozwolono mi zostać, dano ubranie, utrzymanie i miejsce do spania w komórce na sienniku, ale pod kożuchem. Sam zadeklarowałem się do pracy w gospodarstwie, z czego moi gospodarze skorzystali. Wykonywałem wszystkie dostępne mi czynności, od rąbania drewna na opał począwszy na czyszczeniu krów i obory skończywszy. Ale moi dobroczyńcy zdobyli się na rzecz wręcz dla mnie niewiarygodną. Oto mnie, prawie obcego człowieka, posłali na tajne komplety nauczania w zakresie siódmej klasy szkoły powszechnej. Odbywały się one dwa razy w tygodniu w zabudowaniach gospodarczych zespołu pałacowego w Radziejowicach, odległych około 4 kilometrów od Krzów Dużych. Pracowałem, uczyłem się i jak większość warszawiaków wywiezionych z miasta czekałem na sowiecką ofensywę, która powinna przynieść nam wyzwolenie od Niemców.
Nadeszły Święta Bożego Narodzenia 1944 roku. To już szóste Boże Narodzenie na ziemi polskiej pod niemiecką okupacją. Święta dla mnie najgorsze ze wszystkich jakie miałem do tej pory. Bez własnego domu — u prawie obcych. Bez najbliższych — bo przecież utraciłem z nimi jakąkolwiek łączność i kontakt. Nie wiedziałem czy żyją, gdzie są, co robią! Bez przypuszczeń nawet, jaka będzie moja przyszłość. Do Wigilii moi gospodarze podali wszystkim zgromadzonym przy opłatku Po lampce grzanki, czyli gorącego bimbru z sokiem malinowym. Nieświadom skutków tego poczęstunku wypiłem prawie całą zawartość owej lampki, po czym w chwilę później padłem jak martwy. Obudziłem się około południa w pierwszy dzień Świąt z głową obolałą i wielką jak bania. Na Nowy Rok wszyscy sobie życzyli nawzajem, aby jak najszybciej wojna się skończyła, żeby rodziny znów się w komplecie pozbierały, żeby z powrotem przyszła Polska.
W połowie stycznia 1945 roku, pewnego bardzo mroźnego dnia, niebo zaroiło się od sowieckich samolotów, a spoza horyzontu nadciągnęła ogromna burza artyleryjskiej kanonady, która trwała kilka godzin. Po drodze przez Krze w kierunku Radziejowic, przemknęły w pośpiechu kolumny niemieckich samochodów i oddział motocyklistów. Po ich przejeździe na tej samej drodze pojawiły się od strony Nadarzyna sowieckie czołgi z czerwonymi gwiazdami i z uczepionymi na nich sowieckimi żołnierzami. Nie zatrzymując się ani na chwilę pognały ku Radziejowicom. Po kilku godzinach na drodze pojawiły się samochody ciągnące armaty i wiozące rożnego rodzaju sprzęt wojskowy. Ciasno się zrobiło od maszerujących pieszo licznych oddziałów sowieckiego wojska. Na niebie nadal leciały dziesiątki samolotów, kierując się na zachód, natomiast nie było widać ani jednego niemieckiego.
Przyszło wyzwolenie spod niemieckiej okupacji. Widział to każdy, kto miał oczy. I każdy wiedział, że wobec takiej siły nie ma żadnych szans, aby Niemcy tu powrócili. Można było myśleć o powrocie do Warszawy.
W dwa dni później od sowieckich żołnierzy, którzy zatrzymali się w Krzach dla odpoczynku i naprawy uszkodzonych samochodów dowiedzieliśmy się, że Warszawa została wyzwolona przez Polskie Wojsko i można wracać. Następnego dnia, grubo przed świtem ja i jeszcze kilka innych osób — warszawiaków znajdujących się w Krzach na popowstańczym wygnaniu, wziąwszy na plecy swoje skromne tobołki ruszyliśmy do stolicy. Przed wyjściem, najserdeczniej jak mogłem i umiałem, podziękowałem moim gospodarzom za wszystko co dla mnie bezinteresownie zrobili. Oni zaś pobłogosławili mnie na drogę życząc, abym Mamę, ojczyma i wszystkich mi bliskich odnalazł jak najprędzej. Nie zatrzymywani i nie legitymowani przez nikogo, po południu tego dnia dotarliśmy do pierwszych zabudowań Ochoty. Domy leżały w gruzach lub straszyły wypalonymi wnętrzami, jezdnie pełne wyrw i lejów, zawalone gruzem. Tu i owdzie leżące ludzkie zwłoki w cywilnych ubraniach. W niektórych miejscach domy jeszcze się paliły. Wszystko to przepełnione ciszą i ubielone śniegiem, który skrzypiał pod nogami. Za placem Narutowicza nasza grupka się podzieliła. Ja z jeszcze jednym panem, którego rodzina mieszkała przed powstaniem na Muranowskiej, poszliśmy Towarową w lewo, do Leszna, a stamtąd kawałek Nalewkami do parku Krasińskich i dalej Bonifraterską do Muranowskiej. Piszę słowa „ulicami, placem, parkiem”, a przecież to były pojęcia geograficzne, a nie obiekty fizyczne. Wszędzie bowiem leżały gruzy zawalonych domów, ich pogorzeliska, poskręcane słupy latarń i trakcji tramwajowej. Ze to były ulice można się było najwyżej domyślać, miały kształt prawie górskich ośnieżonych wąwozów.
Wchodząc na podwórze wypalonego domu Muranowska 12, bo ten adres interesował mojego współtowarzysza, zobaczyliśmy widok jak na batalistycznych obrazach polskich malarzy. Na środku paliło się wielkie ognisko, wokół niego siedziały, stały lub poruszały się postacie w szarych i zielonych płaszczach, z czapkami — rogatywkami na głowach, na których były dziwne, szeroko rozwarte orzełki. Na plecach worki uwiązane na dwóch ramionach niby plecaki. W rękach pepesze i karabiny ze złożonymi bagnetami. My patrzyliśmy z ogromnym zdziwieniem i niepewnością na nich oni z kolei odwzajemniali się podobnym. Raptem przemówił do nas żołnierz z jedną gwiazdką na pagonach płaszcza, śpiewnym głosem pytając: „a wy to kto?” Szybko ochłonęliśmy i w rozmowie, do której włączali się coraz to nowi żołnierze, dowiedzieliśmy się wielu ciekawych dla nas rzeczy. Oni są polskimi żołnierzami, którzy przedwczoraj wywozili lewobrzeżną Warszawę i mają w niej stać garnizonem do nowych rozkazów. Cały teren stolicy jest zaminowany i iv związku z tym nie wolno się poruszać. Przez Wisłę na Pragę można przejść po lodzie obok zwalonych mostów przy Cytadeli. Przejścia pilnują czerwonoarmiści dokładnie legitymując i rewidując wszystkich idących z lewego brzegu Wisły na prawy. Poczęstowali nas gorącą, czarną, zbożową kawą i życzyli wiele szczęścia. My też wzajemnie im życzyliśmy zdrowia i pomyślnego powrotu do domów, Po czym pośpieszyliśmy dalej, na Nowe Miasto. Mimo strachu o miny żwawo posuwaliśmy się Konwiktorską, obok torowisk, po których jeździły pociągi z gruzem wywożonym z getta. Następnie obok potwornie zrujnowanej Państwowej Wytworni Papierów Wartościowych, przez kawałek Zakroczymskiej i Wójtowską, pokonując powstańcze barykady doszliśmy do Przyrynku. Zarówno mój dom Przyrynek 15, jak też Dom Starców na Przyrynku 4 (zwany też Przytułkiem) były częściowo zburzone od bomb lotniczych i spalone w całości. Żadnych śladów ludzkiego pobytu, żadnych śladów stop na obficie leżącym śniegu. Tylko przeraźliwa cisza i absolutny spokój rozsiadły się na tych zwaliskach. Nieco dalej kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, częściowo zburzony, częściowo spalony, z dzwonnicą rozprutą bombą lotniczą od dachu po przyziemie. Wokół niego wiele grobów powstańców i cywili. Zawróciliśmy ku Zakroczymskiej, a następnie Sanguszki między Fortem Legionów a PWPW doszliśmy do brzegu Wisły. Na białej lodowej tafli widać było ludzi przesuwających się po lodzie, jak paciorki różańca, na praski brzeg. Na samym brzegu zamarzniętej rzeki stał pierwszy punkt kontrolny czerwonoarmistów, tak jak nam mówili żołnierze na Muranowskiej. Po sprawdzeniu naszych dokumentów i zrewidowaniu tobołków pozwolili nam wejść na lód. Na środku rzeki drugi punkt kontrolny. Znowu sprawdzanie dokumentów i rewizja tobołków. Wreszcie na praskim już brzegu trzecia kontrola. Ta trzecia ekipa kontrolna już się zdążyła zagospodarować. Mieli jakąś budę z desek, palili ognisko i w kociołkach gotowali jakieś jedzenie. Nic nam nie zabrali, pozwolili iść. Odetchnęliśmy z ulgą znalazłszy się obok zniszczonego Ogrodu Zoologicznego. Przez pełne wojska ulice doszliśmy do domu wujka Stanisława na Wiosennej. Dom nr 1A stał niezniszczony. Z ogromnym napięciem doszedłem do znajomych drzwi na 1 piętrze. Zapukałem. Otworzyła żona wujka, wujek zapalał świeczkę, bo siedzieli po ciemku. Początkowo nie mogli mnie poznać. Potem wielka radość. I moje noszone w sercu pytanie: „Czy jest Mama”. A potem głucha odpowiedź „Nie ma!”. „Wyszła od nas około 15 sierpnia i do dzisiejszego dnia jej nie było”. „Miała wrócić do Szpitala Przemienienia Pańskiego albo do nas, ale nie wróciła”. Upadła reszta tak pielęgnowanej od 1 sierpnia nadziei, że znów będziemy razem. Przez kilka minut panowała kompletna cisza, nikt się nie odzywał. Przerwał ją dopiero mój stojący na korytarzu współtowarzysz drogi z Krzów na Pragę, pytając czy może wejść, bo jest mu zimno.
Następnego dnia mój współtowarzysz podroży pożegnał się i ruszył z powrotem do Krzów Po resztę rodziny. Ja natomiast wyszedłem na praskie ulice, by uczyć się nowej rzeczywistości. Wszystko było dla mnie nowe, często niezrozumiałe, szczególnie treść rożnego rodzaju afiszów propagandowych, obwieszczeń władz cywilnych i wojskowych. Bo jak rozumieć hasło na afiszu o treści „Warszawiacy, do Elbląga, do Olsztyna” albo takie: „Niech żyje wolna i demokratyczna Polska z granicą na Odrze i Nysie Łużyckiej”, bądź „Ziemia chłopom, fabryki robotnikom”, „Cała władza w ręce ludu pracującego miast i wsi”. Tej nowej rzeczywistości uczył mnie wujek Stanisław, bowiem był na Pradze od upadku Powstania. Uniknął niemieckich popowstańczych represji, uciekł przed wywózką do Niemiec. Przeżył też szczęśliwie częste nagabywania nowych władz, co robił na Pradze przed, w czasie i po Powstaniu. Mówił jak wiele kosztuje ich życie na Pradze, jak ciężko o każdy grosz, o tym że po kartofle chodzili z ciocią pieszo aż pod Jabłonnę i Nieporęt. Ze gdyby nie jego inicjatywa i praca nad utrzymaniem w ruchu pompy od studni, to nie mieliby wody i szans na 50 groszy od każdego wiadra wody pobranego przez ludzi. Była to więc prawdziwa woda życia. Mówił także o tym, jak trudno się przyzwyczaić do ciągle i wszędzie słyszanego rosyjskiego języka i tych haseł: „Wielikaja sława Jozefu Stalinu”, albo „Zdrastwujet Sowietskij Sojuz”, bądź „Sława Krasnoj Armii”.
Po kilku dniach oswajania się z tą nową rzeczywistością udało mi się znaleźć pracę gońca w Zarządzie Miasta Stołecznego Warszawy, mieszczącym się wówczas w budynku szkoły przy ul. Otwockiej 3. Przenosiłem dokumenty do rożnych instytucji, omiatałem ulicę przed budynkiem ze śniegu i rozklejałem rożnego rodzaju ogłoszenia i komunikaty dla ludności, podpisane zarówno przez prezydenta miasta generała Mariana Spychalskiego, jak też Komendanta Wojennego Armii Czerwonej dla Miasta Warszawy — bez nazwiska i stopnia oficerskiego na piśmie i w druku. Jako wynagrodzenie otrzymywałem codziennie litr zupy i ćwierć bochenka chleba, z czego część zanosiłem do wujostwa na Wiosenną w garnku z pałąkiem. Za każdy tydzień pracy dostawałem 10 złotych (paczka papierosów 10 szt. kosztowała w tym czasie 3 złote). Każdego dnia biegałem do redakcji dziennika „Zycie Warszawy”, by przeczytać wkładkę „Poszukiwania rodzin”. Z podobnym celem szedłem na Targową 63, by tam pod megafonem zawieszonym na drzewie słuchać „Radiowej skrzynki poszukiwania rodzin”. Odpowiedniej treści dużego formatu zawiadomienia, o tym że szukam swojej rodziny i mieszkam na Wiosennej, przyklejałem do murów spalonych domów na Furmańskiej i Przyrynku. Wszystko bez rezultatu. Czas mijał — nikt z mojej Rodziny się nie znalazł i nie wrócił, chociaż był oczekiwany przeze mnie tak gorąco i serdecznie.
W kwietniu 1945 roku zgłosiłem się na kurs uzupełniający wiedzę z zakresu siedmiu klas szkoły powszechnej, zorganizowany przez Wydział Oświaty przy ul. Kawęczyńskiej 49. Po dwóch miesiącach nauki stanąłem przed Państwową Komisją Egzaminów Nadzwyczajnych dla m. st. Warszawy dla złożenia egzaminu. Zdałem pomyślnie i uzyskałem świadectwo ukończenia szkoły powszechnej siedmioklasowej z prawem v podjęcia nauki w każdej szkole średniej w Polsce. Komunikatu o zakończeniu wojny wysłuchałem 9 maja 1945 roku na Targowej 63 pod megafonem Polskiego Radia, które miało tam swoją siedzibę.
Udało mi się kupić dodatek nadzwyczajny wydany przez „Zycie Warszawy” o podpisaniu przez Niemców aktu bezwarunkowej kapitulacji wobec 4 państw sprzymierzonych: ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii i Francji i zakończeniu działań wojennych w Europie. Bardzo mnie dziwiło, dlaczego w tej uroczystości, na którą czekało przez prawie 6 lat wiele milionów ludzi zabrakło Polski — pierwszej i najbardziej pokrzywdzonej przez Niemców ofiary II wojny światowej. Powiedziano mi wtedy na kursie uzupełniającym przy ul. Kawęczyńskiej, że jeszcze nie uregulowano prawnie do końca spraw Polski. Są zatem dwa jej przedstawicielstwa. Jedno w Warszawie — jako w pełni uznany przez większość państw rząd Rzeczypospolitej Polskiej oraz drugie w Londynie, którego nie uznaje nasz główny sojusznik — ZSRR, bo jest tylko skupiskiem przegranych emigrantów politycznych mieniących się Rządem Polskim w Wielkiej Brytanii. I tego rodzaju wykładnię też trzeba było sobie przyswoić w ramach edukacji organizowanej w nowej rzeczywistości, chociaż nie zawsze z takim skutkiem, jakiego oczekiwała władza „warszawska”.
Epilog
Koniec wojny w Europie, poszukiwanie swego miejsca w nowej, demokratycznej Polsce i uzyskanie świadectwa ukończenia siedmioklasowej szkoły powszechnej — wyznaczały kres mojego wojennego dzieciństwa. Nasuwało się pytanie — czym to dzieciństwo się kończyło, z jakim bilansem wchodziłem w nowy okres — w młodzieńczość. Był to bilans o kilku obliczach. Na pewno przez minione 6 lat zdobyłem wiele doświadczeń, które bądź pomogły, bądź zaszkodziły w dalszym życiu. Niestety, nadał pozostawałem sam. Mimo intensywnych poszukiwań, na dzień zakończenia wojny i pierwsze dni upragnionego pokoju nie udało mi się odnaleźć Rodziny i tej najbliższej i tej dalszej oraz ujrzeć ją w przedpowstaniowym składzie. Nieznane były losy Mamy — miejsce jej pobytu lub śmierci. Nie pomogły poszukiwania przez PCK i MCK w Genewie. Babcia — również brak jakichkolwiek śladów, gdzie się podziała i co się z nią stało Po zdobyciu przez Niemców w czasie Powstania Domu Starców na Przyrynku 4. Ojczym — wzięty do niewoli po upadku Powstania powrócił z Niemiec do kraju, ale przywiózł sobie młodą Niemkę, po czym sądownie uznawszy Mamę, a jego żonę za zmarłą, ożenił się z tą kobietą. O mnie zapomniał zupełnie. Mąż cioci Heleny — wyszedł do Powstania z domu przy ul. Hożej i nigdy się nie odnalazł. Maż cioci Rozalii — ojciec Danusi i Zbyszka — wyszedł do Powstania z domu przy ul. Pruszkowskiej i nigdy się nie odnalazł. Ciocia Helena — z raną i pęknięciem czaszki — w szpitalu popowstańczym w Milanówku. Obydwa nasze mieszkania: przy ul. Furmańskiej 13 i Przyrynek, 15 doszczętnie zniszczone wraz z całym naszym dobytkiem i dorobkiem wielu lat. Mieszkanie cioci Heleny zniszczone bombą lotniczą. Mieszkanie cioci Rozalii spalone doszczętnie. Wszedłem w nowe, młodzieńcze, pokojowe życie. Lecz bez tej bezinteresownej pomocy okazanej mi przez wielu ludzi, często nieznanych, a także znanych i bliskich, pewnie nie dożyłbym uroczystego dnia zakończenia wojny. Wszystkim tym ludziom pragnę bardzo, bardzo serdecznie podziękować za tę udzieloną mi pomoc. Bez ich udziału przejście z mojego wojennego dzieciństwa do pokojowej młodzieńczości nie byłoby możliwe.