Cieślak Tadeusz – „Kobiety dawały mu ćwiartkę chleba, żeby śpiewał”
Tadeusz Cieślak, ur. w 1932 r., podczas okupacji mieszkał z rodzicami Marianną z d. Markiewicz (ur. 1902) i Janem Cieślakiem (ur. 1894) przy ul. Okopowej. Do obozu Dulag 121 trafił 7 sierpnia 1944 r. Stamtąd został wysłany do Namslau, a następnie do Freiburg in Schlesien, gdzie pracował przymusowo w betoniarni oraz w fabryce mebli produkującej wówczas m.in. skrzynie do amunicji. W styczniu 1945 roku, podczas ewakuacji ludności cywilnej Breslau (dzisiejszy Wrocław) do okolicznych miejscowości, Tadeusz Cieślak, podobnie jak inni robotnicy przymusowi przebywający na tych terenach, został pognany na zachód. Tak rozpoczęła się jego kilkutygodniowa wyniszczająca piesza tułaczka przez tereny III Rzeszy, zakończona pobytem w obozie Zeulenroda (obecnie Zeulenroda-Triebes), gdzie doczekał wyzwolenia przez armię amerykańską. Wywiad z Tadeuszem Cieślakiem został przeprowadzony w marcu 2020 roku.
Nazywam się Tadeusz Cieślak. Urodziłem się w 1932 roku w Warszawie.
Podczas pobytu w obozie w Pruszkowie, miał Pan 12 lat.
Tak.
Czy zapamiętał Pan wybuch wojny w 1939 roku?
W 1939 roku w pierwszy dzień wojny byłem na wakacjach w Jerozolimce – to są Goławice Drugie. Dlatego mówi się na nie Jerozolimka, bo jak Polacy bolszewików odparli, stamtąd poszła pielgrzymka do Jerozolimy i jak ci ludzie wrócili do tej wsi, to nazwali ją Jerozolimka. Przebywałem tam z mamą, bo tata służył w policji i był na służbie w Warszawie, bo się zanosiło na wojnę. Pogotowie wojenne zwołano najpierw na 27 sierpnia, tylko Niemcy się wstrzymali, bo z przeciwnikami coś debatowali. W nocy z 1 na 2 września przyjechaliśmy do Warszawy .
Proszę powiedzieć parę słów o swojej rodzinie. Pański ojciec służył w policji.
Tak, a mama była przy mężu.
Miał Pan rodzeństwo?
Nie.
Gdzie Państwo mieszkali?
Na ulicy Okopowej 18 a, róg Kaczej.
Tam zastało Państwa Powstanie?
Tam nas zastało Powstanie. To było Śródmieście, bo parzyste numery na Okopowej należały do Śródmieścia, a nieparzyste do Woli. Jak tam się wprowadziliśmy, jeszcze gdy byłem małym dzieckiem, to naprzeciwko były ogrody. Nieparzyste numery budowali na moich oczach.
Co pamięta Pan z lat okupacji? Jak się żyło wówczas w Warszawie?
W czasie okupacji dzieciństwo zostało ukradzione. Obowiązywała godzina policyjna. My mieszkaliśmy blisko getta i tam zawsze coś się działo, słychać było jakieś strzelaniny. Po drugiej stronie mieścił się spalony plac Kercelego. Tam gdzie teraz jest skrzyżowanie ulicy Towarowej z aleją Solidarności, był kiedyś wielki plac handlowy. Potem się to przeniosło na róg Żytniej i Okopowej do domów. Ponieważ z jednej strony było getto, z drugiej zaś cmentarz żydowski, był tylko przelot przez naszą ulicę. Tam wojsko, łapanki i różne takie rzeczy się działy. Naprzeciwko cmentarza żydowskiego była brama wjazdowa do getta. Tędy na Pawiak często wjeżdżali.
Jak Pan to wszystko przeżywał jako chłopiec?
Pochodziłem z bardzo patriotycznej rodziny. Ojciec był kombatantem z 1920 roku i wcześniej wojskowym. Potem był policjantem i Polskę budował. Wychowano mnie patriotycznie. Wszystko wiedziałem. Nie wtajemniczano mnie tylko w konspirację, bo podobno byłem gadatliwy i nie można było przy mnie o tych rzeczach mówić.
Czy Pański tata był w konspiracji?
Tego nie wiem.
Wiedział Pan, że się zbliża Powstanie?
Myśmy wiedzieli, ponieważ Powstanie mogło wybuchnąć wcześniej. Od 25 lipca Niemcy zaczęli strasznie wiać z Warszawy. Od Okopowej do Wolskiej jest kawałek, tam była trasa przelotowa na most Kierbedzia, a obecnie most Śląsko-Dąbrowski. Uciekały urzędy i Niemców było coraz mniej. Zaczęły się samosądy. A to jakiś konfident był, a to jakiś kanciarz. A jak niemiecki patrol szedł za mały – chodzili środkiem ulicy przynajmniej w pięciu z bronią – to ich potrafili przetrącić, rozbroić, chociaż była godzina policyjna. Nie wiadomo kiedy strzelanina wybuchała, i nie wiadomo było, kto do kogo strzelał. W dzień to widać było dokładnie, a w czasie szarówki czy w nocy – nie bardzo.
To się działo jeszcze przed oficjalnym wybuchem Powstania?
Tak, to Niemców rozbrajali, to policjanta, który z nimi współpracował, zastrzelili na ulicy.
Wiedział Pan coś o osobach działających w konspiracji w sąsiedztwie?
Po wojnie się dowiedziałem, że w sąsiednim domu – róg Okopowej 18 i Żytniej – była placówka wywiadu Armii Krajowej. Tam było takie podwórko, na które nas nie wpuszczali. Pilnował go dozorca i Reichsdeutsch, który podpisał Reichsliste, żeby mu wolno było sklep monopolowy prowadzić. On tam handlował. A że był tam monopolowy, więc Niemcy się schodzili i informacje po pijaku szły równo. A jednocześnie u nas mieszkał pan Kolski, cukiernik, u którego był punkt do którego trafiali konspiratorzy, w tym cichociemni, ale tego się dopiero w czasie Powstania dowiedziałem. Jego piwnice znajdujące się pod naszym oknem, stale odgrodzone i zamknięte, miały przejście do piwnic sklepu monopolowego w sąsiednim budynku, które zostało otwarte w czasie Powstania.
Czy zapamiętał Pan sam moment wybuchu Powstania?
Od godziny 10 było wiadomo, że coś się stanie. Wie Pani, jak to wyglądało? Nagle znalazła się kupa młodzieży. Dla mnie to wtedy byli dorośli. Oni nieśli bardzo dużo paczek, materiały wybuchowe i broń. To była nietypowa sytuacja, bo młodzież tak nie chodziła, bo groziła łapanka, wywózka, a tu nagle się pojawiło tyle młodych osób. Myśmy na obiad zmietli z chłopakami, bo żandarmeria zaczynała ostro jeździć, czegoś się chyba spodziewała. Potem, po wojnie, wyczytałem, że na Żoliborzu pobili się wcześniej. Rodzice już kazali w domu siedzieć. A tak koło godziny 17 akurat kolumna niemiecka jechała i nasi ją obrzucili butelkami z benzyną, granatami, paru zabili. Potem na Okopowej dwa czołgi zdobyli. To było 70 metrów od mojego domu.
Widział Pan to z okien?
Nie, do piwnicy nas zapędzili, jak się tylko strzelanina zaczęła. Jak z granatników zaczęli walić, to trzeba się było schować, bo na łeb leciało. Mój kolega, mieszkający w tych domach naprzeciwko, wybiegł i pocisk granatnika mu pod nogi spadł. Był rok starszy ode mnie i na cmentarzu na Bródnie wylądował. On się nazywał Janek Jaworski. Miał 13 lat.
Jak zapamiętał Pan te pierwsze dni Powstania?
W pierwszy dzień Powstania po tym rąbaniu z Niemcami zrobiło się cicho, tylko nie pozwalali nam wychodzić, bo przez ulicę Kaczą do następnego domu – to był numer 20 – uciekło paru Niemców. I powstańcy, którzy byli niezaprawionymi w boju dzieciakami, nie potrafili sobie z nimi dać rady. Oni zajęli klatkę schodową na dole i się ostrzeliwali. Dlatego nie można było wyjść na ulicę. W ogóle na ulicę Kaczą nie można było wyjść, bo ze szpitala św. Zofii – róg Żelaznej i Żytniej – gdzie był szpital kałmuków [pot. nazwa żołnierzy rosyjskojęzycznych będących w służbie jednostek armii niemieckiej – przyp. red.], też strzelali. Jak zaczęło się Powstanie w Warszawie, to z magazynu dali im broń i oni zaczęli nas ostrzeliwać. Po mieszkaniu zbytnio się ruszać nie można było. Cywile siedzieli w piwnicach, bo jak granatniki leciały, to na łeb mogło spaść. W piwnicach się więc siedziało, a wojownicy wojowali na zewnątrz.
Barykady budowałem. Drugiego dnia, budowałem barykadę na Okopowej, między numerami 18 a 23. Barykada miała nawet swojego patrona – pułkownika Lisa-Kulę. Pamiętam, że w naszym domu była mydlarnia i starsi chłopcy, jak już ta barykada stała, wyciągnęli takie wielkie papierzysko i zieloną farbą na tym szarym kartonie coś napisali i powiesili.
Z czego ta barykada była zbudowana?
Najpierw to była postawiona barykada przez ludzi bez pojęcia – z paru patyków, mebli, z tego, co z okna rzucili. Przecież to by samochód rozepchnął. Ona powstała na początku, przy tej popołudniowej strzelaninie, była więc bardzo prowizoryczna. Potem przyszli wojskowi i zorganizowali wszystko, jak trzeba. Później myśmy wykopywali płyty z chodnika. Próg przeciwczołgowy robili, ale musieli uciec, bo Niemcy strzelali od placu Kercelego.
Jakie emocje towarzyszyły budującym barykady?
Wszyscy ludzie, którzy nie przeżyli okupacji w Warszawie, to myślą, że jak była strzelanina w czasie Powstania, to towarzyszyły temu jakieś emocje mieszkańców. W 1939 roku stolicę ostrzeliwano bez przerwy. To jak był 1944 rok, to wszyscy byli zaprawieni w strzelaninie. Jak ktoś ginie na ulicy, to teraz jest wielki dramat. Wtedy po prostu ludzie brali rannego pod pachę i wynosili. Jak Powstanie miało wybuchnąć, to starsi cwani koledzy, którzy wiedzieli, co się szykuje, kazali nam się bawić w wojsko i kopać rowy. Sąsiedni plac był pusty i wykopaliśmy na nim doły, potem powstańcy rzeczywiście ich używali. Któregoś razu poszliśmy, a tam zasypany bunkier, więc próbujemy go odkopać. Przyszedł starszy i powiedział: „Nie kopcie tutaj, bo śmierdzi”. Tam zarżnęli kogoś i wrzucili. Niewypały też do tych rowów rzucali.
Jak wyglądały kolejne dni Powstania?
Postawiliśmy barykadę. Ulicą Karolkową ruszyły czołgi niemieckie. Straszna była bitwa o cmentarze. To był jeden łomot, bo Niemcy strasznie okładali z granatników, szczególnie ten cmentarz ewangelicko-reformowany na Żytniej. Tam bataliony „Parasola” i „Zośki” walczyły. Oni byli na Okopowej 33–35, a po wojnie to został z tego tylko splantowany dom, nawet śladu po tym budynku nie było. Strasznie się tam lali. Do nas z ulicy Staszica – to jest następna równoległa do Młynarskiej – uciekł wujek. To był matki brat, który miał czterech chłopców. Uciekł stamtąd, bo już wiedział, że Niemcy mordują Wolę. Żona wujka nazywała się Maria Markiewicz. Ona tam została z dwoma młodszymi, jeden miał na imię Janusz. Wujek zaś z dwoma starszymi uciekł. Dostał się do Śródmieścia. W okolicach dworca pocztowego ich złapali i wysłali do Dachau. Chłopaki wrócili, a on nie.
Czy mógłby Pan podać ich imiona i nazwiska?
Starszy, 18-letni, to był Jerzy Markiewicz, młodszy, 16-letni – Zbigniew Markiewicz. Obaj ci młodzi byli więźniami obozu w Dachau. Ich ojciec, a mój chrzestny i brat matki to Władysław Markiewicz.
Jaki był los ich matki i reszty rodzeństwa?
Matka została z młodszymi i Niemcy ich ze Staszica wygnali tam, gdzie teraz jest park Moczydło na Woli. Tam były ogrody. I tam ich trzymali do 15 sierpnia. Wygnali ich 4 września. Potem wywieźli do Drezna, następnie do Berlina. Ona z dwójką młodszych chłopców pojechała do Berlina.
Na roboty?
Oni akurat nie pracowali. A wujek z synami uciekli ulicą Żytnią i przyszli do nas przenocować. Potem poszli dalej. A myśmy się 5 sierpnia spakowali i też uciekliśmy.
Czy były to pierwsze sygnały o tym, co się dzieje na Woli?
Już 3 sierpnia wiedzieliśmy, co się dzieje. Ojciec jako 50-letni wojskowy, jeszcze sprzed I wojny światowej, doradzał powstańcom. Jak oni broń jakąś zdobyli, to mówił im, jak się ją czyści i obsługuje. Oni z kolei opowiadali, co się dzieje na Woli, bo przecież oni tam na styku działali. Ojciec nas wtedy spakował i 5 sierpnia zaczęliśmy wszyscy uciekać. Uciekliśmy do takiego kompleksu domów przy Hali Mirowskiej na ulicy Elektoralnej, jego teraz już nie ma. Tam dotarliśmy i przenocowaliśmy. Tam nas też odżywili, bo to kłopoty były z jedzeniem. W Halach Mirowskich, które Niemcy zdobyli, a potem powstańcy odbili albo Niemcy z nich uciekli – nie wiem, jak to było – były zatopione jajka. W podziemiach był magazyn jajek, dlatego wszyscy gotowali i jedli jajka. Tam przenocowaliśmy z 6 na 7 sierpnia. Następnego dnia poszliśmy na Elektoralną 2 przy placu Bankowym, weszliśmy do piwnicy i tam siedzieliśmy. 7 sierpnia przed samą szarówką zajechał czołg przed bramę. Niemcy przebijali trasę mostową albo próbowali odbić niemiecki zarząd Warszawy, który mieścił się w ratuszu na placu Teatralnym (w dawnym Pałacu Jabłonowskich) i który otoczony się bronił. Oni przebijali więc Elektoralną. Jak jeden czołg tam stanął, to nie było gdzie wyjść. Stał tam przez jakiś czas, bo strzelanina trwała. Nas najpierw posprawdzali, potem przyszedł Niemiec i powiedział, że mężczyźni mają wyjść do rozbierania barykad. Wtedy ojciec poszedł i przepadł bez wieści. Ślad po nim zaginął. Sprawdzaliśmy po wojnie, ale nie było po tych mężczyznach śladu. Nie było żadnej kartki, bo to kiedyś się kartki wieszało: „Jestem tu i tu”, „Szukam tego i tego”.
Nas po jakichś 20 minutach wypędzili przed kościół św. Karola Boromeusza na Elektoralnej. Staliśmy tam około 40 minut. Wcześniej przebiegał tamtędy mur getta, które w pewnym momencie cofnęli. Tam leżeli rozstrzelani, stał karabin maszynowy i byli „ukraińcy” [pot. o żołnierzach jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.], w każdym razie rosyjskojęzyczni. Mama była dwujęzyczna i rozumiała, co oni tam mówią. Oczywiście obrabowali nas równo. Zabierali wszystko. Nam się udało garderobę zachować. Kobietę młodą wyciągnęli. Żeby powstańcy nie mogli ich atakować, to podpalili domy na Elektoralnej. I tak postaliśmy, potem podjechał jakiś samochód z oficerami niemieckimi, bo ja ich odróżniałem. Coś zaczęli gadać i popędzili nas do kościoła na Woli. To był kościół pod wezwaniem św. Stanisława parafii św. Wojciecha.
Po drodze, jak szliśmy, dzieciak zaczął płakać, to do ognia go wrzucili. Jak ta matka protestowała, to ją zastrzelili. W różnych miejscach mijaliśmy stosy trupów, które się paliły. Sporo się paliło w okolicach Młynarskiej, zaraz przy tym szpitalu zakaźnym. Tak doprowadzili nas do kościoła. To był kościół, w którym zresztą pierwszą komunię przyjmowałem w czasie okupacji. Tam rządzili esesmani. Tych, którzy im się nie podobali, wyprowadzali na zewnątrz, naprzeciwko przez ulicę. Myśmy byli zamknięci i tylko strzały słyszeliśmy. Jak już było ciemno, to zarządzili, żeby wyjść do transportu, i wygonili wszystkich. Szliśmy ulicą Bema na Dworzec Zachodni. Tam nas wpakowali do „elektryczniaka” i przyjechaliśmy tu.
Czy zapamiętał Pan jeszcze jakieś sceny z pobytu w kościele św. Stanisława?
Pamiętam pijanego esesmana w randze chyba porucznika, który stał na ambonie i co jakiś czas coś nakazywał albo wskazywał kogoś do wyprowadzenia. Potem przez jakiś czas go nie było, po czym znów wszedł na tę ambonę i ogłosił, żeby się zebrać do tego transportu i wyjść. Ta ulica przed kościołem – Wolska – była puściusieńka, tylko zasłana porzuconymi bagażami. To w różnych miejscach na jezdni leżało. To był taki księżycowy krajobraz. Potem, jak wyszliśmy w kierunku małych domów, które oczywiście były popalone, i odwróciliśmy się, to widzieliśmy wielki pożar – tak Warszawa płonęła.
Czy w tej grupie byli jacyś mężczyźni?
W tej grupie, którą przyprowadzili do kościoła, były kobiety i dzieci. Mężczyźni zostali zabrani do rozbierania barykad. Potem znaleźli się w kościele mężczyźni z jakichś innych transportów.
Co jeszcze zapamiętał Pan z drogi do obozu w Pruszkowie?
Byliśmy zmęczeni, bo ojciec – frontowy człowiek – kazał nam włożyć zimowe ubrania, jak opuszczaliśmy dom. W tej upalnej i objętej pożarami stolicy przemaszerowałem w zimowym ubraniu, w palcie z futrzanym kołnierzem, sporo kilometrów. Dlatego myśmy byli bardzo zmordowani. Jak przyszliśmy tutaj na warsztaty, to była późna noc i było ciemno. Wydaje mi się, że była godzina 22, i to z dużymi minutami, bo na zegarach Dworca Zachodniego taką godzinę było widać. Przywieźli nas tutaj pod pierwszą bramę i zapędzili na pierwszą halę. Przez przypadek trafiliśmy na znajomą, która kiedyś mieszkała na Okopowej w tym samym domu co my, a potem się wyprowadziła. Chyba na drugi dzień rano przyszło RGO, ale myśmy się już nie załapali, bo spaliśmy byle jak. Ta hala to był warsztat, w którym się przeglądało wagony. Był w niej kanał, podłoga była brudna od smarów, śmierdziała i cała się kleiła. Jak ktoś na tym zmęczony przykucnął, to tam usnął.
Czy pamięta Pan pomoc polskiego personelu na terenie obozu Dulag 121?
To było za wcześnie, bo myśmy tam trafili z 7 na 8 sierpnia. Zobaczyliśmy RGO rano, ale już nas wygonili do transportu.
Jak się zachowywali eskortujący żołnierze podczas drogi do Pruszkowa i niemieccy strażnicy w obozie Dulag?
Tu Niemcy zachowywali się lepiej. Po drodze nie pędzili nas Niemcy, raczej język rosyjski był słyszalny. Oni byli od Dirlewangera [Oskar Dirlewanger – niemiecki zbrodniarz wojenny, SS-Oberführer, w czasie Powstania Warszawskiego jego pułk wchodził w skład „Kampfgruppe Reinefarth” pod dowództwem Heinza Reinefartha – przyp. red.] z Woli, a tam była różna szumowina. Oni strasznie rabowali. Ci, co nas pędzili, to była jakaś eskorta, odbierali nam pieniądze. Oficerowie, którzy podjechali samochodem i spod kościoła św. Karola Boromeusza kazali iść dalej, mówili po niemiecku. Z nami szła pani, która przed wojną uczyła języków, znała różne języki, więc wszystko, co udało się usłyszeć od Niemców, nam tłumaczyła i my wszystko wiedzieliśmy.
Jak wyszliśmy z tych hal w Pruszkowie, to stały dwa pociągi. Kazali nam do nich wsiadać. Ktoś zapytał Niemca, do którego pociągu ma wsiąść, a ten Niemiec taką śląską gwarą odpowiedział: „Do którego chceta”. Pamiętam to jak dzisiaj. Chodziła plotka, żeśmy dobrze wybrali. Po wojnie jakiś czas pracowałem w Piastowie, pytałem się, ale nie sprawdziłem tego nigdy, że podobno ten drugi pociąg z 8 sierpnia pojechał do Oświęcimia [Pierwsze transporty więźniów z obozu Dulag 121 do KL Auschwitz przybyły do Oświęcimia w dniach 12-13 sierpnia 1944 r.– przyp. red.].
Ile czasu przebywał Pan w obozie w Pruszkowie?
Od mniej więcej godziny 23 do godziny 10 następnego dnia. Tylko przenocowaliśmy i od razu nas stąd wywieźli. 8 sierpnia już jechałem w nieznane w towarowych zadrutowanych wagonach z wartownikami w brankardach, strzelającymi przy każdej próbie ucieczki. Jechaliśmy dwa dni i trzy noce, przez Skierniewice, Katowice. Po drodze dostaliśmy się pod nalot angielski, bo nas trzymali w polu i słychać było bombardowanie. Dojechaliśmy do niemieckiej Oels, czyli do dzisiejszej Oleśnicy. Wywalili nas z tych wagonów towarowych z elegancko zadrutowanymi oknami. I znowu z Pruszkowa trochę mężczyzn się dostało, więc ich w Oleśnicy zabrali, a kobiety z dziećmi wpakowali do pociągu. Ze dwie godziny najwyżej staliśmy i pociąg pojechał do Namslau, czyli do obecnego Namysłowa. W Namysłowie zaprowadzili nas do suszarni w cegielni. Była taka wiata, żeby nie padało na głowę, słomy nam nasypali i tam mieszkaliśmy kilka-kilkanaście dni. To miejsce było bardzo podejrzane, bo jak się z chłopakami bawiłem – bo co tam było innego do roboty, jak zabawa w wojnę – to z boku było takie pogorzelisko czy śmietnisko, na którym znaleźliśmy trochę spalonych pepesz i włoskich karabinów. Czyli oni musieli tam kogoś rozbroić i unicestwić.
Opowiem jeszcze, jak Niemcy mieli sprytnie zorganizowaną eksterminację ludności. To było tak, że gdzie się zajechało, to oni organizowali kąpiel w łaźni. W koncentraku [pot. obóz koncentracyjny – przyp. red.] można było być przygotowanym na następną kąpiel. Nie ważne, czy kobiety, czy mężczyźni, czy dzieci – wszyscy razem. To wywoływało psychozę. Tam się idzie do łaźni, tu się idzie do łaźni, tyle że niektóre z tych łaźni okazywały się komorami gazowymi. Część ludzi wiedziała o tym, więc jak wchodziła, to drętwa sytuacja była. Okazuje się, że normalne łaźnie też były. I prasowalnia była. Tam teoretycznie wybili wszystkie insekty, ale potem, jak się wyszło i położyło w ten sam barłóg, to one wychodziły i nadal nam dokuczały. Największą plagą były wszechobecne wszy.
Jak tam byliśmy, to czasem przyjeżdżali kupcy. Przyjechał kupiec, starszy taki facet, żandarm niemiecki, bo młodzi byli na wojnie. Wybrał sobie parę rodzin, między innymi nas, i zabrał Wrocławia [z niem. Breslau – przyp. red.]. Wrocław był pięknym miastem. Przemaszerowaliśmy z Dworca Głównego do Dworca Świebodzkiego na piechotę, następnie wsadził nas do pociągu, którym dojechaliśmy do Freiburg in Schlesien, czyli do obecnych Świebodzic. Tam nas zapakowali na ostatnie piętro szkoły, takiej Oberschule [liceum – przyp. red.], która była nieczynna. Na ostatnim piętrze była taka sala i tam się zmieściła ta nasza grupa, którą kupił kupiec. Dali nam takie trociny, takie strugane drewno, jak się kiedyś do jajek wkładało. Tam spanie nam zrobili. Oczywiście następni kupcy nas poprzydzielali do pracy. Ja z mamą trafiłem do betoniarni. Betoniarnią rządziła pani lat około 30, wdowa na czarno ubrana, nazywała się Renner. W tej betoniarni robiliśmy dachówki.
Pan jako dziecko też pracował?
Tak, przesiewałem piach, bo nie mogło być kamienia w dachówkach. Matka też przesiewała piach. Były maszyny, które tłukły. Dlaczego robiliśmy dachówki? Ponieważ w zasadzie dachy w całych Niemczach kryte były dachówkami. I sprytni alianci jak latali to zrzucali na wioskę jedną bombę i te dachówki Niemcom spadały. Stały domy, gdzieniegdzie miały dachówki, ale reszta leżała obok. Oni nie mogli nadążyć z dostarczaniem nowych dachówek. W tej betoniarni popracowaliśmy. Potem, jak się już trochę chłodniej zrobiło i jak transportu nie było – bo Niemcy dużo ucierpieli od alianckiego lotnictwa, które niszczyło im również lokomotywy – przenieśli nas do fabryki mebli, Möbelwerke Steiner. Właścicielem był niejaki Steiner.
Jak byli Państwo traktowani w tej fabryce dachówek?
W tej betoniarni to nie mogę odpowiedzieć, czy było coś złego, czy coś dobrego, bo nie utrwaliło mi się nic stamtąd. Pewnie było normalnie. Coś tam jeść dawali. Lepiej jeść dawali tam niż tutaj pod koniec okupacji. Oni mieli, bo nakradli. Jak poszliśmy do fabryki mebli, to co się robi w czasie wojny w fabryce mebli? Skrzynie do amunicji. Pracowałem na pierwszym stanowisku, na którym rozcinaliśmy dechy na wymiar, a mama pracowała na ostatnim stanowisku i malowała skrzynki. To mi pozwoliło przeżyć, bo tam nas odżywili. Ciężko pracowaliśmy, ale na obiad nam dawali – tylko przy innym stole – to samo, co jedli Niemcy. Obiad był w fabryce. Dostawaliśmy też jakieś kartki dla ciężko pracujących i pieniądze zarabialiśmy, żebyśmy na mieście mogli kupić trochę jedzenia. My wtedy rzeczywiście ciężko pracowaliśmy. Obowiązywał 12-godzinny dzień pracy. To był świetny obóz, bo nas odżywił.
I co się działo dalej. Ruszyła ofensywa radziecka znad Wisły. Oni szybko podeszli pod Breslau. Władze Wrocławia wydały rozporządzenie, że wszyscy Niemcy po 60. roku życia i kobiety z dziećmi transportem albo, jak mogą, na piechotę mają opuścić miasto, bo będzie ono bronione. Ażeby dla nich zrobić miejsce, robotników przymusowych pognano na zachód. My byliśmy 60 km od Wrocławia, Niemcy natychmiast spakowali wszystkich obcokrajowców. To był chyba koniec stycznia. W tę mroźną zimę popędzili nas w głąb Niemiec. O głodzie i chłodzie poniewieraliśmy się w Niemczech przez siedem tygodni, nigdzie dłużej nie zagrzewając miejsca. Przeszliśmy pograniczem Sudetów – przez Chemnitz, przez Karlowe Wary, Eger, czyli Cheb po czesku.
To musiało być bardzo wyczerpujące.
Proszę sobie wyobrazić, jak człowiek idzie w drewniakach i w górach jest mróz minus 20 stopni Celsjusza. Szliśmy górskimi drogami po Sudetach i potem po Czeskich Górach. Etapy miały od 10 do 30 km. Nocowaliśmy w nieogrzewanych pomieszczeniach: w biurze, w suszarni fabryki, w stodole, w kinie. Człowiek przyszedł, musiał się niestety rozebrać i kładł się w taki barłóg. Tam szły transporty, my byliśmy nie piersi ani nie ostatni. Rano rozpoczynało się polowanie na wszy, które ludzie nawet liczyli. Średnia to 60 sztuk. To, co w słomie po poprzednikach zostało, to wyszło i człowieka na nowo obsiadło. Kiedyś się przeklinało DDT [Dichlorodifenylotrichloroetan (DDT) – organiczny związek chemiczny stosowany jako środek owadobójczy. Na większą skalę użyto go po raz pierwszy w czasie II wojny światowej do ochrony wojsk sprzymierzonych przed tyfusem plamistym, roznoszonym przez wszy – przyp. red.]. Jak armia amerykańska wkroczyła, to przyszła z takimi szprycami mechanicznymi lub z napędem. U nas były mechaniczne. To był środek zwalczający wszy, który Amerykanie nam podawali. Zrobili takie dwa najścia i jak ręką odjął. Cało robactwo padło. To była najlepsza rzecz, bo jak jeszcze byliśmy pędzeni przez Niemców, to zdarzały się takie przypadki, że ludzie nie mieli siły dalej iść i wszy ich zjadały. Jak transport szedł, to zawsze zostawała przynajmniej jedna osoba.
Mogę jeszcze opowiedzieć ciekawostkę. W tym transporcie, w którym nas pędzili przez Sudety szło 15 Włochów. Jak Włochy odstąpiły od wojny, to ich Niemcy do roboty wysłali, bo to byli szeregowcy. Oni ze trzy tygodnie z nami szli, gdzieś w Niemczech ich odłączyli. Sto pociech było z nimi. Wyglądali strasznie, mieli postrzępione płaszcze, nitki się ciągnęły. Można powiedzieć, że to niedojdy same, a to byli najsprawniejsi ludzie, jakich widziałem. Zawsze zdążyli Niemców okraść i coś do jedzenia wykombinować. Jeszcze dzieciakom dali. Jak dorośli chcieli, to mówili: „Jak chcesz coś do jedzenia, to sobie ukradnij”. Jeden z nich był śpiewakiem mediolańskiego radia. Jak Niemcy dawali na cztery osoby bochenek chleba, a nas też było 15 osób, to jedna zostawała bez przydziału, ale Niemcy ją nam darowali. To kobiety dawały mu tę ćwiartkę, żeby on śpiewał. Mieliśmy koncert. Kiedyś zorganizowali ognisko. Był mróz jak wielka cholera, myśmy byli zmęczeni, a oni rozpalili ognisko i śpiewali. Wszyscy się zeszli, Niemcy też, bo to była mała mieścina. Okazało się, że oni odwrócili uwagę Niemców i sklep okradli. Żywność sobie przynieśli. Jednego mieli, z którego się podśmiewali. Mówili: „Ty nie jesteś Włoch, bo nie umiesz śpiewać”.
Potem nas spakowali a to w samochód ciężarowy, a to na traktor, a to w pociąg i wozili po Niemczech. Kolejności nie potrafię ustalić, ale byliśmy w Dreźnie po bombardowaniu. Przywieźli nas tam, żebyśmy porządek robili, ale potem nas stamtąd wycofali. Byliśmy też w Lipsku, Halle, Miśni. Trochę się uspokoiło, bo ofensywy stanęły.
Skierowano nas do miasteczka Zeulenroda. Tam były dwa obozy: jeden hart [twardy] dla pracujących i drugi dla tych, których musieli trzymać. Jak trafiłem do obozu hart, to oni sprawdzili, że byłem fachowcem od drewna i wzięli mnie do roboty. Poszliśmy robić znowu w drzewie, w firmie Neudeck, do momentu, aż Amerykanie podeszli pod miasto. Wtedy Niemcy przerwali wszystkie prace, bo alianci z samolotów strzelali do wszystkiego, co się rusza. Przyszli Amerykanie i nas wyzwolili.
Jak Pan zapamiętał moment wyzwolenia?
Był bardzo ciekawy. Niedaleko naszego obozu, który był za miastem i prowadziła do niego droga z lasem, po lewej (w kierunku Plauen) znajdowały się kamieniołomy. Niemcy akurat pędzili więźniów z obozu koncentracyjnego. Jak nadleciał amerykański samolot zwiadowczy – a oni takimi małymi „kubusiami” latali – to Niemcy eskortujący tych więźniów porzucili ich i uciekli. Dorośli bali się przyprowadzić do obozu tych więźniów i ich schować, więc wysłali młodych chłopaków, żeby ich tu doprowadzić. Ten obóz był w takiej fabryce przy torach kolejowych, a miasto było dopiero za łąką. Myśmy tam polecieli, ale ci więźniowie schowali się tak dobrze, iż nawet my ich nie znaleźliśmy, chociaż myśmy dobrze obszukali teren. Wracamy, a tu linia frontu. Amerykanie stoją przy naszym obozie. Widać było z daleka czołg. Myśmy tak naokoło przez lasy przeszli niemiecką linię frontu. Raz we szliśmy na jakieś ich stanowisko, to nas wygonili. Tak z półtora kilometra musieliśmy dookoła obejść, bo oni blokowali szosę. Jak już przyszliśmy, to dostaliśmy burę od tego, co nas posłał: „Was tylko po coś posłać!”. Przy czołgu stał Amerykanin, chyba major, bo miał liść klonu, i mówił do nas po polsku. Pytał się, cośmy widzieli po tamtej stronie. Powiedzieliśmy, gdzie stali Niemcy, gdzie byli okopani, dostaliśmy za to czekoladę i poszliśmy. Oni postali trochę i ruszyli. Cała amerykańska kolumna pancerna pojechała dalej. Potem się dowiedziałem, że w czasie kiedy nas nie było, przyszło dwóch Amerykanów do obozu i całą straż rozbroiło.
To był obóz międzynarodowy, nawet Hiszpan jeden był. Wszyscy ci z Zachodu załapali się z Amerykanami, bo Amerykanie mieli transport kołowy i wszystko załatwiali. Najlepiej było załapać się do tego transportu, który zaopatrzenie woził. Francuzi, Belgowie zatrzymywali te puste ciężarówki jadące na zachód i jechali. My chcieliśmy wracać do Polski, a do Polski stamtąd był kawał. Siedzieliśmy w tym obozie, aż pusto się zrobiło. Wtedy przenieśli nas do drugiego obozu, bo i tam było pusto, a ten pierwszy zlikwidowali. Jak siedzieliśmy w tym drugim obozie, przyszedł do nas amerykański oficer łącznikowy, potem przyjechał też oficer z armii Andersa i tłumaczyli nam: „Słuchajcie, drodzy, my odstępujemy, bo będzie zmiana stref. Tutaj przyjdą Rosjanie. Kto nie chce do Rosjan, to proszę mówić”. Mama powiedziała, że my wracamy do Polski, więc zostajemy. Czekamy, aż przyjdą Rosjanie.
Ta zmiana stref nastąpiła 1 lipca 1945 roku. Amerykanie czekali na przyjazd Rosjan, żeby ich przywitać. Oni przyjechali samochodem straży ogniowej. To kupa śmiechu była. Wtedy zaczął się rabunek. Rowery odbierali wszystkim. Nasi mieli kilka zdezelowanych niemieckich samochodów i motocykli – to też nam je odebrali. Podstawili samochody. Po kilku dniach wywieźli nas na pas graniczny i wyrzucili, mówiąc, że skoro Amerykanie nas wyzwolili, to niech teraz Amerykanie do domu nas zawiozą. Przenocowaliśmy na tym pasie, gdzie były wycięte drzewa i potem granicę z NRD ustanowiono. Przenocowaliśmy w szczerym polu, zmokliśmy, bo rosa siadła. Potem przyjechała czołówka amerykańska i coś tam chyba filmowała, ale nas bardziej interesowało, że przyjechali z żarciem. Zapakowali nas na samochody. Zawieźli do takiej małej miejscowości Haig. W takim pałacyku Schloss Haig i w szkole zrobili obóz polski i znowu byliśmy u Amerykanów, którzy za chwilę nas spakowali i powiedzieli, że jedziemy do Polski.
Najpierw zawieźli nas do Bayreuth, tam był wielki obóz. Kupa ludzi, którzy zaczęli rozjeżdżać się po całym świecie. Spakowali nas i już mieliśmy jechać do Polski. Staliśmy tydzień dzień i noc w pociągu na stacji w Bayreuth. Przyjechał transport samochodów amerykańskich, rozpakowali pociąg i wywieźli nas do obozu w Coburgu [Koburgu]. To były takie koszary. Tam dalej siedzieliśmy. Dowiedzieliśmy się, że pierwszeństwo wyjazdu dostali obywatele Związku Radzieckiego. A prawda była taka, że wywozili własowców. W Coburgu była również część Brygady Świętokrzyskiej. Oni jechali na zachód, ale Rosjanie i o nich się upomnieli. Tamtym całym rejonem dowodziła III Armia Amerykańska pod dowództwem Pattona. Patton lubił Polaków i chorobliwie nie cierpiał Rosjan. W związku z tym nie dał nikogo ruszyć. Mówili, że część Polaków wcielił do swojej armii, a jednego – późniejszego aktora Leona Niemczyka – zrobił nawet swoim kierowcą. Myśmy tam trochę posiedzieli, wreszcie nas spakowali i zaczęliśmy jechać przez Pragę czeską. Przed Pragą czeską pociąg stanął. Z tego, co tam ludzie mówili, to było 13 km do Pragi. Tam byli Amerykanie i granica z Rosjanami przebiegała. Oczywiście jak Rosjanie wpadli do pociągu, to próbowali wszystko rabować, ale ludzie już byli nauczeni i ich wypędzili. My przyjechaliśmy do Międzylesia. Przed Międzylesiem z czeskiej strony był taki stok, taka góra. Przeszła przez pociąg fama, że po naszej stronie stoją enkawudziści i kogo złapią z bronią, ten jedzie od razu na Syberię. Po tym zboczu zaczęły latać różne sprzęty bojowe, pistolety ludzie rzucali. Wjechaliśmy do Międzylesia i przyszedł w mundurze kolejarskim i czapce z pepeszą Polak, który był w straży, i powiedział tak: „Kochani, tu w okolicach działa Werwolf [niemiecka dywersja i partyzantka na ziemiach utraconych przez III Rzeszę po 1943 roku – przyp. red.]. Jak będziecie wychodzić, to najlepiej w grupie, a jakbyście mieli spluwę, to jeszcze lepiej”. My do niego mówimy: „Panie, nas wystraszyli, że tu enkawudziści są, broń wyrzuciliśmy”. On na to: „Dobra, to ja zadzwonię do chłopaków po czeskiej stronie, a wy idźcie i pozbierajcie”. Tam nas zarejestrowali i dali nam przepustkę graniczną. Przyjechaliśmy do Warszawy.
Kiedy to miało miejsce?
15 września 1945 roku. Tak jest napisane na mojej przepustce. Mamy przepustkę oddałem do Muzeum Powstania Warszawskiego.
Czy zachowały się inne dokumenty lub zdjęcia z tego okresu?
Nie, zabrali mi. Miałem doskonałe zdjęcie, ale Niemcy mi zabrali. Jak byliśmy w Świebodzicach, to robili nam paszporty niemieckie. Każdy otrzymywał sześciocyfrowy numer. I ten Niemiec pomylił się i dał mi inny numer. Jak zobaczył, że się pomylił, to zabrał mi wszystkie cztery zdjęcia. Po powrocie do Warszawy pojechałem do Grodziska Mazowieckiego, gdzie mieszkała stryjeczna siostra ojca z rodziną. Oni nas przygarnęli.
Zapamiętał Pan moment przyjazdu do powojennej Warszawy?
To była spalenizna. Nasza chałupa została równo spalona. Przejrzeliśmy piwnicę, bo mieliśmy tam schowane przez ojca złoto. Piwnice były przekopane do 80 cm głębokości. Mieliśmy tam węgiel, a w tym węglu było schowane radio, bo rodzice podsłuchiwali Londyn. Węgiel był zmieszany, a to radio było potłuczone. Chociaż piwnica do końca się nie spaliła, to szabrownicy wykopali wszystko, co się dało. Jak były cegły w ścianach i któraś była, powiedzmy, taka nieforemna, to została wybita, bo złodzieje uważali, że tam jest skrytka.
Czy udało się wziąć z sobą i uratować jakieś dokumenty, fotografie czy pamiątki?
Zapobiegliwi rodzice zabrali książeczki oszczędnościowe i parę najważniejszych fotografii. Mam ojca, mamę, chrzestnego. To fotografie, które przewieźliśmy przez całe Niemcy.
Czy jeszcze kogoś Pan pamięta, kto przeszedł przez obóz w Pruszkowie?
Nasza sąsiadka, nazywała się Pęczak, ale imienia nie pamiętam. Syn jej nazywał się Zbyszek Pęczak. On był moim rówieśnikiem. Ona była z dwoma synami, ale drugi był wtedy malutki.
Czy oni wyjechali tym samym transportem z Pruszkowa co Pan?
Oni dopiero gdzieś w Niemczech, jak Amerykanie przyszli, to się z nami rozdzielili. Myśmy chcieli wracać do Polski, a oni nie. Pamiętam też taką młodą kobietę z dzieckiem. Tym transportem z Warszawy z nami pojechała. Nazywała się Najdziak. To ją rozdzieli z mężem w Oleśnicy. Potem ci mężczyźni się znaleźli u baorów w okolicach Oleśnicy. Ona pojechała z dziećmi dalej. Spotkałem też kobietę, której nazwiska nie pamiętam, ale jej się należy złoty medal. Mieszkała w okolicach placu Narutowicza. Jej sąsiadka poprosiła ją, żeby została z jej czteromiesięczną córką w czasie, kiedy ona pójdzie do sklepu. Zaczęła się bitwa na placu Narutowicza. Matka przepadła i nie mogła przyjść. Ona to dziecko, tę dziewczynkę, przez całe Niemcy niańczyła.
Czy ona również jechała w tym transporcie?
Tak, ale nie pamiętam nazwiska. Pamiętam jeszcze jedno nazwisko – Fabisiak. Ta pani miała syna Kajetana Fabisiaka, z którym się potem bawiłem.
Czy w domu potem rozmawiało się o wojnie, o Powstaniu? Czy z mamą poruszał Pan ten temat?
Po powrocie z Niemiec i w czasie poboru do hufców pracy miałem 9 kilogramów niedowagi. Zapytano o powód, zwolniono. Mama przed wyjazdem z Warszawy ważyła około 73 kilogramów, a po powrocie już tylko 52 kilogramy. Na Woli, na ulicy Skierniewickiej, zginęła moja stryjenka z córką i rodzicami. Rozstrzelali moją trzyletnią siostrę stryjeczną i jej mamę. Stryj Stanisław Cieślak trafił do obozu w Stutthofie. Córka stryjenki miała na imię Bożenka. Ludzie tak dostali w kość, że nie rozmawiali o takich rzeczach. Jeśli ktoś się wyrywa do tego, to pewnie bajki plecie. To są za smutne rzeczy, żeby w tym drapać.