menu

Cybis Jacek – „Chciano zapomnieć i organizować życie na nowo”

Cybis Jacek – „Chciano zapomnieć i organizować życie na nowo”

Jacek Cybis urodził się w 1941 r w Krzemieńcu na Wołyniu. W czasie Powstania Warszawskiego mieszkał wraz mamą Heleną Cybis z d. Zarembą i ojcem Janem Cybisem w kamienicy przy ul. Złotej w Śródmieściu. Do obozu przejściowego w Pruszkowie rodzina Cybisów została wygnana 7 września 1944 r. Po opuszczeniu obozu rodzina Cybisów znalazła schronienie w domu rzeźbiarza Jana Szczepkowskiego w Milanówku. W domowym archiwum Jacka Cybisa zachowały się oryginalne listy z obozu przejściowego w Pruszkowie wysłane przez Helenę Cybis do Jana Cybisa. Wywiad z Panem Jackiem Cybisem został przeprowadzony w 2022 roku w Muzeum Dulag 121.

Na początku proszę, żeby się Pan przedstawił i opowiedział o swojej rodzinie. Gdzie się Pan urodził? W którym roku?

Nazywam się Jacek Cybis. Urodziłem się w lutym  1941 r, w Krzemieńcu na Wołyniu. Z wykształcenia jestem architektem, pracowałem na Politechnice Warszawskiej jako nauczyciel akademicki, obecnie na emeryturze. Moi oboje rodzice byli malarzami. Mama kończyła Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie w latach 30. Ojciec kończył krakowską Akademię Sztuk Pięknych, a wcześniej, z racji że był Ślązakiem, studiował w niemieckim Wrocławiu, po czym w 1921 r. przeniósł się do Krakowa i tam po studiach osiadł. Znalazł się na Wołyniu już po wybuchu wojny. Krzemieniec znał z wcześniejszych pobytów,  odbywały się tam w latach 30., rokrocznie, rysunkowe ogniska wakacyjne, na których malarze się spotykali. Te imprezy malarskie przeznaczone były dla nauczycieli liceów, uczących plastyki ‒ były rodzajem doszkalania. Także mój ojciec w tym uczestniczył i nawiązał  wiele znajomości. Krzemieniec słynął z założonego w 1805 r. przez Tadeusza Czackiego liceum, a w latach 30. XX w. stał się rodzajem kolonii artystycznej ‒ mieszkało tam na stałe  wielu malarzy. Kiedy Sowieci 17 września weszli do wschodniej Polski, ojciec  znalazł schronienie u zaprzyjaźnionych plastyków. Wybuch wojny zatrzymał moją mamę w Krzemieńcu, kiedy przebywała tam na wakacjach i opiekowała się ojcem Zdzisławem Zarembą. Po kilku miesiącach władze sowieckie ogłosiły likwidację liceum, co mojego dziadka, dyrektora liceum, wzburzyło do tego stopnia, że dostał wylewu i zmarł jeszcze przed końcem roku. Mama została eksmitowana ze służbowego mieszkania rodziny Zarembów i związała się z moim ojcem. Zamieszkali w Sapanowie, wsi nieopodal Krzemieńca, gdzie mama dostała  posadę nauczycielki rosyjskiego ‒ znała język, bo Zarembowie byli repatriantami z Rosji. Gdy urodziłem się, moi rodzice nie byli już ludźmi młodymi, mama miała 30 lat, a ojciec 44. Gdy mama szła do pracy, ojciec zostawał ze mną i wówczas rozpoczął prowadzenie „Notatek z lat wojny”, a także podjął tłumaczenie z francuskiego książki E. Fromentina „Les Maîtres d’autrefois” (Mistrzowie dawni) o malarstwie XVII w. Holandii. Po zajęciu Wołynia przez Niemców w czerwcu 1941 r. mama utraciła stałe  źródło dochodów i wróciliśmy do Krzemieńca, gdzie kilkakrotnie musieliśmy zmieniać adres zamieszkania. Ojciec został retuszerem w pracowni fotograficznej, a mama zajęła się obnośnym handlem. Warunki życia były coraz trudniejsze. Spośród polskich mieszkańców Krzemieńca wielu wyjechało, w tym zaprzyjaźnione rodziny malarzy. W końcu rodzice również zdecydowali się opuścić miasto. Aby przedostać się z Wołynia, leżącego w Distrikt Ukraina [Komisariat Rzeszy Ukraina – nazwa organizmu okupacyjnego powstałego 1 września 1941 po agresji III Rzeszy na ZSRR, istniejąca do początków 1944, z siedzibą w Równem – przyp. red.], do Lwowa, będącego w Generalnej Guberni [Generalne Gubernatorstwo – jednostka administracyjno-terytorialna utworzona przez III Rzeszę w 1939 r., obejmująca część okupowanego terytorium II Rzeczypospolitej, która nie została anektowana bezpośrednio przez III Rzeszę – przyp. red.]  trzeba było nielegalnie przekroczyć granicę. Przerzut uciekinierów był zorganizowany. Należało wykupić bilet kolejowy na określoną trasę, której jeden z odcinków przebiegał po nasypie, pokrywającym się z linią graniczną. Pociąg, prowadzony przez polskich kolejarzy, zwalniał tam prędkość, tak by można było wyskoczyć w biegu na stronę GG. W pobliskim lesie czekały furmanki chłopskie, które podwoziły uciekinierów do Brodów, gdzie legalizowano ich pobyt, wydając dokument „uchodźca ze wschodu”. W ten sposób dotarliśmy 13 września 1943 r. do Lwowa, gdzie zatrzymaliśmy się na dwa tygodnie u Józefy i Mariana Wnuków[1], rzeźbiarzy. Tego czasu sięgają moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętam, że się rozchorowałem i dostałem ilustrowaną książeczkę: był tam trzymający się za głowę termometr, a także biegające szklane bańki, jakie chorym stawiano na plecach. Tekst książeczki, a może i tytuł, zaczynał się jakoś tak: „Raz termometr zachorował, mówił że go boli głowa, potem że go boli nóżka i położył się do łóżka.”

Rysunek Eugenii Zaremby przedstawiający epizody z wojny 1939 r. w Warszawie i Powstania Warszawskiego datowany na 4 sierpnia 1944 r., z archiwum Jacka Cybisa

Ładne.

Ze Lwowa, gdzie, jak przypuszczam, ojciec wreszcie uzyskał ausweis z miejscem urodzenia Wilno, dojechaliśmy w końcu września do Warszawy. Podróże koleją zapoczątkowały moją fascynację pojazdami szynowymi i innymi też, rysowałem je z pasją, chociaż schematycznie. Pierwszy nasz adres w Warszawie to ul. Kaniowska 10 na Żoliborzu, gdzie zatrzymaliśmy się u Danuty i Stanisława Szczepańskich[2], malarzy, którzy opuścili Krzemieniec kilka miesięcy wcześniej. Po trzech tygodniach przenieśliśmy się na ul. Złotą 4, do malarza Włodzimierza Wilkanowicza. Było to duże mieszkanie na II piętrze z balkonem pod nr 6, w którym zajęliśmy pokój od podwórka. Natknąłem się później na akwarelę ojca, przedstawiającą kaczeńce w wazonie, stojącym na parapecie okna tam namalowaną. Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że wszystkie nasze ówczesne znajomości, przyjaźnie i okazywana nam pomoc wiązały się ze środowiskiem artystów plastyków.

Z okresu zamieszkania przy ul. Złotej zachowałem szereg wspomnień, jeszcze sprzed Powstania. Pamiętam spacery w kierunku Banku pod Orłami ‒ te orły pamiętam, bo to robiło wrażenie. Pamiętam też sklep spożywczy Braci Pakulskich na południowo-wschodnim narożniku ul. Brackiej i Chmielnej. Można było tam dostać budynie Strójwąsa. Chodziłem też na Plac Dąbrowskiego, gdzie była sadzawka bez wody z rzeźbą „Chłopiec z aligatorem”.

Jacek Cybis w walizce, Sapanów k. Krzemieńca, czerwiec 1941 r., z archiwum Jacka Cybisa

Niedaleko Zachęty.

Niedaleko Zachęty, tak. I pamiętam, na tym placu rosły drzewa, a było to lato i z drzew spadały rude włochate gąsienice, rozdeptywane przez przechodniów. To zapamiętałem jako taki szczegół.

Na ul. Złotej, już po wybuchu Powstania, pamiętam, jak u kolegi, do którego czasem  zachodziłem, szyto z szarego sukna wojskowe czapki-furażerki, z biało-czerwoną naszywką z boku. Pamiętam  też alarmy i ucieczki do kina Palladium. Myśmy mieszkali dokładnie naprzeciwko kina Palladium, a w podziemiach kina był schron oraz szpital powstańczy. Konstrukcja żelbetowa tego budynku zapewniała dużo lepsze schronienie niż nasza ceglana kamienica, taka czynszówka z podwórkiem.

I tam się Państwo ukrywali w czasie Powstania?

Głównie tam, ale czasem chowaliśmy się też w naszej piwnicy, do której wejście znajdowało się w narożniku podwórka. Było tam ciemno i widać było tylko ogniki papierosów. Po nalotach wracaliśmy do mieszkania. Raz się zdarzyło, że od detonacji wyleciała szyba z okna, przez którą patrzyłem na pożar Dworca Głównego, stojącego dokładnie vis à vis Hotelu Polonia. To był gigantyczny pożar, ten dworzec, zdaje się, miał wewnątrz rusztowania, bo nie był ukończony przed wojną. W każdym razie paliło się to intensywnie, a szyba, która wyleciała, uderzyła mnie pod lewe kolano i do dziś mam więc bliznę z Powstania. Pamiętam taki dziwny posiłek, który się składał z pieczonych wróbli oskubanych, które ktoś pozbierał ogłuszone wybuchem. Nie wiem czy to mama zrobiła, w każdym razie były to jakby miniaturki pieczonych kurczaków, które żeśmy zjedli.

Były przecież braki w zaopatrzeniu.

To delikatnie powiedziane, były, i to podstawowych rzeczy. Ojciec zanotował, że przeszedł od ul. Złotej na Foksal po lekarstwa i papierosy, przebiegając od bramy do bramy, i wrócił z niczym. W pierwszych dniach Powstania mieszkańcy naszej kamienicy budowali barykadę na pobliskiej ul. Marszałkowskiej, potem były wyznaczone przy niej dyżury, niezależnie od tego, czy ktoś był formalnie w AK czy nie. Ojciec miał dyżur 1 września, w nocy, od 3-ciej do 6-tej rano.

Tego nie pamiętam, ale z relacji mojej mamy wiem, że w pewnym momencie było zagrożenie ataku czołgów niemieckich od strony ul. Marszałkowskiej ‒ nasz dom był chyba drugi od Marszałkowskiej. Powstańcy roznosili butelki z benzyną, aby rzucać je z balkonów, gdyby te czołgi wjechały w ul. Złotą. I mój ojciec, jako jedyny wówczas mężczyzna w tym mieszkaniu, położył się na balkonie, który miał ażurową balustradę, tak że go było widać jak na dłoni ‒ to było drugie piętro ‒ i z butelką obserwował, co się dzieje. Rzeczywiście, czołg, który próbował wjechać od ul. Marszałkowskiej, został obrzucony granatami z pierwszej bramy przez Powstańców, to załogę czołgu najwyraźniej zniechęciło do dalszego zapuszczania się w ul. Złotą i Niemcy się wycofali.

 W momencie kiedy już było bardzo źle,  po pięciu tygodniach Powstania, 7 września, rodzice postanowili wyjść z miasta, bo nie było już wody, nie było jedzenia, niczego nie było. I pamiętam, że ojciec pierwszy biegł schylony między takimi dwoma murami ułożonymi z płyt chodnikowych w poprzek ul. Marszałkowskiej, na przedłużeniu ul. Złotej. Mama biegła za nim, no i ja na końcu, trzymając się mamy za rękę. Była też z nami babcia, która przyszła kilka dni wcześniej. Złotą dostaliśmy się na Wolę. Były tam posterunki niemieckie, samochody pancerne, pojazdy gąsienicowe. Nie wiem, czy do Pruszkowa dostaliśmy się pieszo, czy mieliśmy jakąś inną możliwość. W każdym razie odległość nie jest taka mała.

Jan Cybis z Heleną Zarembą-Cybis i synem Jackiem, Krzemieniec, 1942 r., z archiwum Jacka Cybisa

Oczywiście. Jeszcze dla dziecka.

Dla dziecka trzy i pół letniego. Nie pamiętam, jak to było. W Pruszkowie w obozie mój ojciec spotkał kogoś w służbach medycznych polskich, kto go znał. I powiedziano mu ‒ ale trudno mi powiedzieć, kto to mógł być ‒ „Pan ma tyfus, Pan musi być izolowany”. Został oddzielony od nas i skierowany do innego baraku.

W mojej opowieści pominąłem jeden epizod. W trakcie wymarszu z Warszawy były po drodze kontrole niemieckie i mężczyzn często oddzielano od rodzin; byli oni często kierowani na roboty do Niemiec. Moja mama zorientowała się, co się święci i wypchnęła ojca naprzód, ze mną na ręku, niby jedynego opiekuna dziecka. Ojciec miał odpowiedzieć niemieckiemu żołnierzowi, który go zaczepił „a co będzie z tym małym?”, a ten łaskawie machnął ręką. Gdyby to się nie udało, mama miała  interweniować, że ona się zaopiekuje tym dzieckiem.

Jako przypadkowa, powiedzmy, osoba.

Jako przypadkowa osoba, tak. Co było tym bardziej wiarygodne, że wówczas rodzice mieli jeszcze różne nazwiska. Na szczęście ten pierwszy zabieg się udał, więc potem mama się mną już oficjalnie zajmowała. I tak wylądowaliśmy w Pruszkowie. Ojciec został oddzielony i skierowany do baraku nr 2. Myśmy trafili do hali numer 1, gdzie, pamiętam, żeśmy na jakiś bambetlach spali pod ścianą, a w pobliżu był taki rów naprawczy ‒ długi rów między dwiema szynami ‒ wypełniony cuchnącą wodą. Mama pisała do ojca karteczki (które zachowały się), próbując porozumieć się co do dalszych poczynań. Ale wydaje się, że podstawowy plan był ustalony wcześniej i polegał na dostaniu się do Milanówka, gdzie prof. Jan Szczepkowski[3], znany rzeźbiarz, udzielał schronienia artystom w swojej willi, podobnie jak Iwaszkiewiczowie w Podkowie Leśnej.

Tak, w Stawisku.

Kolejne wspomnienie z Pruszkowa, jakie mam, to widok placu przed halami, na którym kłębił się tłum ludzi. Na ten plac wjechał traktor z dwiema przyczepami, wypełnionymi połówkami bochenków chleba z formy. Na bochenkach stał żołnierz i rzucał je w tłum. Niektóre padały w błoto, szybko je podnoszono i wycierano. Wszystko to mogłem zobaczyć, bo jakaś pani, sądząc, że się zgubiłem, wzięła mnie na ręce i chodziła po placu. Udało jej się dostać „jeszcze jeden chleb dla dziecka”. Wkrótce mama, na szczęście, mnie odnalazła, i jakoś razem trafiliśmy do Milanówka.

Czy ktoś Państwa stąd wyciągnął z terenu obozu? Ktoś pomógł wyjść? Czy zna Pan okoliczności wyjścia?

Wiem, że mama zgłosiła się do lekarza i w końcu uzyskała zwolnienie, być może właśnie wówczas się zgubiłem. Z lakonicznych zapisków ojca pod datą 12 września wynika, że rodzice wyszli z obozu oddzielnie: „8 września 1944 lista do Milanówka ‒ wymarsz godz. 12 (…). Willa Waleria u pani Walterowej, Helena i Stefan (…). 10 września po południu przyszła Lena z Jackiem (…). Wszyscy jesteśmy przeziębieni”. „Lista” i wymarsz ojca do Milanówka wskazują, że znalazł się w grupie osób zwolnionych z obozu. Willa Waleria to dom prof. Szczepkowskiego. Helena i Stefan to zaprzyjaźnieni z nami Helena Wolakowa Berli i Artur Nacht-Samborski[4], malarz, z którymi potem przeżyliśmy razem pobyt w Milanówku.

Wiadomość przesłana przez Helenę Zarembę-Cybis do Jana Cybisa w czasie ich pobytu w obozie Dulag 121 w Pruszkowie datowana na 8 września 1944 r.: „Jesteśmy w baraku N 1, 4 drzwi na prawo od torów, za 4 słupem. Jeśli masz przy sobie świadectwo gruźlika nie pojedziesz do Rzeszy. Jeśli nie, postaraj się uciec i przedostań się do znajomych na wsi. Podejdź do drutu przy pompie wody parę razy, może zobaczymy się. Nas wywożą, chce jechać, bo warunki straszne. Jeszcze nie wiem gdzie. Chce Ci dać 10 dol. i do golenia maszynkę”
Wiadomość przesłana przez Helenę Zarembę-Cybis do Jana Cybisa w czasie ich pobytu w obozie Dulag 121 w Pruszkowie: „Januszu, do waszego baraku nie biorą bo za dużo ludzi. Wolę prędko jechać, warunki są straszne. Może Ciebie po badaniu puszczą do Nas, więc czekam najpierw na wiadomość od Ciebie. Może będziemy mogli jechać wspólnie”.
Wiadomość przesłana przez Helenę Zarembę-Cybis do Jana Cybisa w czasie ich pobytu w obozie Dulag 121 w Pruszkowie datowana na 10 września 1944 r.: „Januszu, proszę Boga aby, byliśmy razem. Może jutro przyjadę, lecz przeszłam tu piekło. Jestem w rozpaczy, jeśli nie uda się. Jesteśmy wymordowani z sił”.

Tutaj polski personel był zaangażowany w pomoc więźniom.

Tak, z pewnością jakąś pomoc mieliśmy. W notatkach ojciec zapisał nazwisko: siostra Anna Zacharska, Piastów Namysłowskiego 3 ‒ to prawdopodobnie osoba, która mu pomogła.  Gdy dostaliśmy się do willi prof. Szczepkowskiego, mieszkało tam już wielu uciekinierów. Niemcy pewnego dnia zrobili nalot i przeszukanie domu. Mój ojciec i Stefan Nacht- Samborski zdążyli się ukryć pod gipsowym sarkofagiem Marszałka Piłsudskiego. Po tej przygodzie przenieśliśmy się na ul. Literacką 11a do domu Państwa Świtalskich.

W Milanówku, tak?

Tak. I tam już doczekaliśmy się sowieckiej ofensywy w styczniu 1945 r. Pamiętam że obudziłem się z powodu hałasu i uczucia, że wszystko się trzęsie. Kiedy wyszedłem przed dom, zobaczyłem, jak ul. Kościuszki, do której dochodziła ulica Literacka, od prawej strony jechał czołg za czołgiem, a na każdej maszynie jechali żołnierze, trzymając się jakichś uchwytów. Na chodniku przy skrzyżowaniu stało porzucone niemieckie działko. Trwało to dobę.

Jan Cybis, La Ciotat we Francji, 1925 r., z archiwum Jacka Cybisa

Czy Państwo wrócili do Warszawy?

Tak. Wróciliśmy do Warszawy, ale dopiero w kwietniu 1945 r., i to na nowy adres, na Saską Kępę. Jeszcze w Milanówku, po przejściu frontu 3 lutego 1945 r., w domu przy ul. Literackiej 11a zawiązał się Tymczasowy Zarząd Oddziału Warszawskiego Związku Plastyków, który podjął działania na rzecz reaktywowania życia artystycznego. Okręg Warszawski Związku Polskich Artystów Plastyków otrzymał od ówczesnego Prezydenta Warszawy przydział trzech domów mieszkalnych i jednego klubowego na Saskiej Kępie. Tam artyści plastycy powracający z tułaczki, niewoli, łagrów znajdywali tymczasowe lokum i dostawali bony stołówkowe na początek. W budynku przy ul. Walecznych 28 mieścił się sekretariat OW ZPAP i redakcja „Głosu Plastyków”. Stołówka i pomieszczenia klubowe znajdowały się w willi przy ul. Obrońców, róg Aldony.

A czy w czasie wypędzenia udało się coś Państwu zabrać ze sobą z domu? Czy pamięta Pan? Jakieś dokumenty, fotografie? Jakieś rzeczy codziennego użytku?

Mieliśmy ze sobą te rzeczy, które były niezbędne do przetrwania. Wiem, że ojciec miał jakiś plecak. Mama zabrała czarne futro i emaliowany czerwony czajnik z herbatą. Ale muszę powiedzieć, że nasz status uchodźców zaistniał znacznie wcześniej, jeszcze w Krzemieńcu.  Ojciec to, co było cennego, obrazy, listy, dokumenty, fotografie przed wymarszem z Warszawy zakopał na ul. Złotej 4 w piwnicy. I potem, w Milanówku, kiedy to zorganizowana przez prof. Stanisława Lorentza[5] ekipa jeździła w listopadzie i grudniu ratować zbiory Muzeum Narodowego, udało się ojcu również wydobyć z piwnicy nasze pamiątki.

To była tak zwana „Akcja Pruszkowska”. Do Pruszkowa m.in. trafiły rękopisy Norwida, które były zabrane z ulicy Mazowieckiej.

To ciekawe, nie wiedziałem o tym. Co do Milanówka, to wieść o ekipie prof. Lorentza rozeszła się po kraju i ojciec jeszcze w Milanówku dostał kartkę od Tytusa Czyżewskiego, znanego malarza, który zostawił na Woli opuszczoną pracownię i obawiał się o los swoich obrazów. Czyżewski chciał, żeby ojciec się dowiedział, czy ona przetrwała. Więc, prawdopodobnie, ojciec nie tylko prace Czyżewskiego, ale i swoje własne, które zakopał w piwnicy na ul. Złotej 4, wtedy uratował. Czyżewski zmarł tuż przed końcem wojny, reprezentowali swoim malarstwem razem z ojcem Polskę na pierwszym powojennym Biennale Sztuki w Wenecji w 1948 r. Budynek przy Złotej 4, chociaż częściowo wypalony, przetrwał wojnę. W książce Tomasza Jastruna „Dom pisarzy w czasach zarazy”, która wyszła niedawno, znalazłem zdjęcie tego domu z lat 50. Był dokładnie na osi Pałacu Kultury ‒ z lewej strony było Kino Palladium, z prawej nasza kamienica z balkonami. Później na miejscu tej czynszówki powstało Kino Relax, premierowe duże kino.

A czy ojciec jeszcze więcej opowiadał o tej akcji ratowania dzieł sztuki? Jakie dzieła sztuki się udało zachować?

Wydaje mi się, że zebrano i spakowano wszystko co się w Muzeum znajdowało. Po wojnie odnaleziono skrzynie ze zbiorami Muzeum Narodowego gdzieś pod Salzburgiem, o ile się nie mylę. Ojciec na temat konkretnych dzieł sztuki nie mówił, ale opowiedział mi taką historię. W ekipie Lorentza byli historycy sztuki, był Michał Walicki[6], Jerzy Sienkiewicz[7], Jan Zachwatowicz[8], a także malarz amator Jan Chrzan[9]. A ponieważ było potwornie zimno, a budynek Muzeum był nieopalany, ten Chrzan włożył na siebie spodnie, takie czerwone rajtuzy ‒ widocznie tam były jakieś mundury stare, z epoki napoleońskiej czy innej ‒ i Niemiec, który to zobaczył, natychmiast chciał go zastrzelić, na miejscu. Tak, że ojciec ledwo go wybronił i wytłumaczył, że to był żart, a nie kradzież. Ten malarz amator był z zawodu szewcem i potem, po wojnie, uszył nam wszystkim taki rodzaj botków zapinanych z boku. Nazywało się je kapce, bo miały elementy białego wojłoku i skóry. Mam jeszcze jakiś katalog  wystawy autorskiej pana Chrzana z tamtych czasów.

Rysunek Eugenii Zaremby przedstawiający epizody z Powstania Warszawskiego datowany na 22 sierpnia 1944 r., z archiwum Jacka Cybisa

A czy po wojnie dużo się mówiło w rodzinie o Powstaniu, o czasach okupacji, o tym co Państwo przeżyli?

Na temat Powstania mówiło się niewiele. Ojciec wszystko to, co dotyczyło Powstania, spisał w notatkach. Dla nas Powstanie skończyło się 7 września, dzień po tym, kiedy ojciec, stojąc po wodę od 5.00 rano do 10.00, wrócił z niczym. Częściej mówiło się o Krzemieńcu, ale raczej o przedwojennym Krzemieńcu, o życiu przedwojennym. O okresie Powstania, to słyszałem jeszcze historię o mojej babci, która została zasypana.

A czy może Pan przytoczyć tą historię?

Babcia przed wojną chętnie odwiedzała Warszawę. Uważała Krzemieniec za miasteczko prowincjonalne, a w stolicy mogła realizować swoje kulturalne potrzeby. Gdy moja mama studiowała na ASP, babcia zatrzymywała się u niej na Mokotowskiej 15. Wybuch wojny bądź zaskoczył moją babcię w Warszawie, bądź też pojawiła się tam na początku września 39 w związku z wiadomością o przewiezieniu rannego syna, lotnika kapitana Jerzego Zarembę, do Warszawy. Kapitan Zaremba walczył w składzie 3 Dywizjonu Myśliwskiego przy Armii „Poznań”, atakując lecące na Warszawę niemieckie bombowce. Ranny w walce 3 września został przewieziony samochodem przez lekarza dywizjonu por. B. Chełchowskiego do szpitala im. J. Piłsudskiego. W zapiskach babci Jerzy Zaremba trafił do Szpitala Ujazdowskiego, a babcia, by być blisko, zamieszkała w częściowo uszkodzonym mieszkaniu przy Wiejskiej 20 i doglądała syna, pracując ochotniczo jako pielęgniarka. Potem też udzielała się w czasie Powstania jako sanitariuszka. Po 17 września, odcięta od Krzemieńca, już nigdy do niego nie wróciła. Kapitan Zaremba po podleczeniu ran podjął 3 stycznia 1940 r. wraz z dwoma kolegami dramatyczną próbę dołączenia do Armii Polskiej na Zachodzie. Dotarł 18 maja do Francji, tuż przed jej upadkiem. W końcu znalazł się w Anglii, gdzie trafił do 306 dywizjonu myśliwskiego. Wkrótce po tym jak awansował na dowódcę dywizjonu, zginął nad Normandią w sierpniu 1941 r.  

Jerzy Zaremba z siostrą Heleną Zarembą, ok. 1935 r., z archiwum Jacka Cybisa

A jak babcia miała na imię?

Eugenia Zaremba z domu Bunin. Babcia, gdy zbliżał się front w 1944 r., przeniosła się z Mińska do Warszawy i zamieszkała w schronisku Rady Głównej Opiekuńczej  przy ul. Kruczej 21. To był budynek szkolny i babcia znalazła tam lokum na strychu, gdzie były zmagazynowane ławki szkolne. W czasie Powstania schronisko zostało zbombardowane i konstrukcja dachu się zawaliła. Na szczęście część krokwi oparła się na ławkach, tak że babcia została poturbowana i poraniona, ale przeżyła. Trafiła do pobliskiego szpitala przy ul. Hożej 13, gdzie uprzednio pomagała jako sanitariuszka. Po tygodniu została wypisana i otrzymała przepustkę z adnotacją że udaje się do córki na ul. Złotą 4. Było to w końcu sierpnia i tydzień później wyszliśmy wszyscy z Warszawy.

A czy babcia przechodziła tutaj przez obóz w Pruszkowie?

Chyba tak, ale ja, przyznam się, nie pamiętam tego momentu. Z opisu w tych dziennikach ojca wynika, że wszyscy, cała rodzina wyszła.

A czy babcia się potem znalazła razem z Państwem w Milanówku?

Być może tak. Chyba, że babcia wcześniej się jakoś się wydostała z obozu, bo na pewno nie było jej już na Literackiej. Może była u Szczepkowskiego jeszcze w czasie tej pierwszej części pobytu w Milanówku. Wiem, że babcia mieszkała też w Mińsku Mazowieckim i ja tam byłem przez jakiś czas pod jej opieką.

Eugenia Zaremba, z archiwum Jacka Cybisa

Ale to już było po wojnie?

Nie, to jeszcze było przed Powstaniem. Posłano mnie do babci, bo na Złotej ktoś był zakaźnie chory. Pamiętam, jak babcia robiła z mleka i cukru ‒ cukierki krówki. Dostałem wtedy też blaszanego wirującego bąka do zabawy. Najbardziej jednak pragnąłem patrzeć na lokomotywy. Przez Mińsk Mazowiecki jechały transporty wojskowe na wschód. Mnie fascynowały te koła ruszające się, tłoki, to wszystko, ta cała mechanika. To było dla mnie coś  niesamowitego. Wgapiałem się w te pociągi i je rysowałem.

Czy ma Pan jeszcze jakieś wspomnienia z okresu okupacji czy Powstania?

Mówiłem o tym szyciu furażerek. Dzisiaj jest to może trudne do zaakceptowania, ale ja tam miałem dość dużą swobodę. Chodziłem do kolegi się bawić i raz się zdarzyło, że byłem gdzieś, gdzie się zawaliła klatka schodowa. Ojciec mnie odnalazł obsypanego pyłem, a ja ojca zapewniałem, że się nic nie boję, ale musiałem być przerażony.

To było w czasie Powstania, tak?

To było w czasie Powstania. Takie były czasy, że nie wiadomo było, czy trzymanie się blisko dziecka może to dziecko uratować, czy wręcz przeciwnie. Pamiętam jeszcze, jak z okna, czy z balkonu widziałem jakąś akcję mężczyzn w granatowych kombinezonach i błyszczących kaskach strażackich. Nie wiem w końcu, co to byli za ludzie i co robili na dole. Może przeciągali linię telefoniczną?

Pamiętam też widoczny z okna znak firmy Bayer. Napisy w pionie i poziomie tworzące krzyżyk w kole jak na pastylce aspiryny.

To są bardzo oderwane od siebie różne wrażenia. Też pamiętam, że w tym podziemiu w Kinie Palladium panował specyficzny odór. Nie wiem, z czego to wynikało. Ale kiedyś, wiele lat później, kiedy był tam klub jazzowy i ja się tam znalazłem, poczułem znany mi z dzieciństwa zapach.

Czasami tak jest, że się poczuje jakiś zapach i to jest powrót do przeszłości.

Tak. Podobno pamięć zapachów jest bardzo trwała. Mam znacznie więcej wspomnień późniejszych, z  Milanówka.

Jacek Cybis na balkonie w domu na Saskiej Kempie, 1949 lub 1950 r., z archiwum Jacka Cybisa

Proszę opowiedzieć.

W Milanówku kiedyś zobaczyłem, jak pobliską ulicą Kościuszki, w stronę centrum miasta,  jechały dwie ciężarówki z brezentowymi budami. W pewnej chwili ta druga się zatrzymała i zaczęli z niej wyskakiwać żołnierze. Ta pierwsza jechała dalej, by po dwustu metrach się też zatrzymać. W tym momencie ludzie idący ulicą zaczęli uciekać gdzie się da. Nie czekając co dalej, ja też uciekłem do domu. Domyśliłem się, że to była „łapanka”, o której już słyszałem. Zazwyczaj bawiliśmy się w ogrodzie za domem, gdzie był wykopany schron ziemny, lub przed domem na ulicy. W tym domu było trochę dzieciarni, ja należałem raczej do młodszych i miałem długie włosy „na Piasta”, więc nieraz ktoś mnie pytał „czy ty jesteś dziewczynką czy chłopczykiem”? Bardzo mnie to irytowało. Pamiętam też jakąś dziwną akcję strzelania do wron ludzi w granatowych płaszczach. W kierunku wschodnim przy Literackiej rosła grupa wysokich drzew i w koronach tych drzew latały przerażone wrony. Ponieważ strzelano z karabinów wojskowych, nie zrobiono wronom większej szkody. Gdy pobiegłem razem z innymi dziećmi zbierać łuski, nie widziałem by jakaś wrona została zabita.

Jacyś dorośli strzelali, tak?

Tak. To była chyba granatowa policja. Nasz dom sąsiadował z Posterunkiem Policji .

Kolejne zdarzenie, które pamiętam, miało miejsce niedaleko wysokich drzew gdzie polowano na wrony, tam był skrót, przejście w kierunku dworca w Milanówku. Tam pobiegłem z innymi, gdy dowiedzieliśmy się, że kogoś zastrzelono. Rzeczywiście leżał mężczyzna twarzą do ziemi, miał skrwawioną głowę, spod włosów spływała krew. To był cywil. Miał wełniany brązowy garnitur, marynarka z tyłu z patką i z fałdą na plecach, jak nieraz w filmach z tego okresu się widuje. Nie wiem, czy to było zabójstwo na tle rabunkowym, czy to była jakaś akcja likwidacji kolaboranta.

Czy też przypadkowa ofiara.

Czy też przypadkowa ofiara. Miejsce było osłonięte krzakami, obok na ich tle stała ławka, na której siedział granatowy policjant i pilnował ciała. Ktoś do niego podszedł z butelką wódki i  z nim rozmawiał, jakby go chciał tą wódką przekupić. Nie wiem, o co chodziło.

Pamiętam jeszcze inną historię. Ktoś mnie zaprowadził, nie była to mama, ale pewnie jej przyjaciółka Helena Wolakowa, do dużego drewnianego domu. Dowiedziałem się, że tam są dzieci, które nie mogą się przebywać na ulicy tak jak wszystkie i że trzeba się z nimi trochę pobawić. To było rodzeństwo. Chłopiec miał na imię Bronek, starszy był trochę ode mnie i miał młodszą siostrę, nie pamiętam, jak miała na imię. Dom był pusty, nie paliło się żadne światło i żadnych dorosłych tam nie było, nikogo prócz pary tych dzieci. Gdy dziewczynka zaproponowała zabawę w pociąg, ucieszyłem się, bo nigdy nie bawiłem się w taką zabawę,  poza tym pociągi budziły mój zachwyt. Okazało się zabawa polega na tym, że siedzieliśmy obok siebie na kanapie, a dziewczynka powtarzała:  „jedziemy pociągiem, jedziemy pociągiem, jedziemy pociągiem”, w pewnym momencie nieoczekiwanie powiedziała „a teraz do przedziału wchodzą Niemcy, a my udajemy, że nie żyjemy”. I trzeba było położyć się na jedną stronę i absolutnie się nie ruszać. Na początku to mi się spodobało. To był dobry  pomysł, Niemcy popatrzą sobie, że nie żyjemy, więc pójdą sobie dalej. No, ale  okazało się wkrótce, że te dzieci nie bawiły się w nic innego tylko ciągle w to samo. Mnie już to trochę znudziło. Nie wiem, czy ja tam byłem raz czy dwa. Te dzieci to oczywiście były dzieci żydowskie, które się tam znalazły, ktoś je ukrywał. I chyba się uratowały, bo nic nie pamiętam, żeby coś niedobrego się z tymi dziećmi stało.

Takie to były zabawy dzieciństwa.

Takie były zabawy, straszne, bo czasy były straszne.

A Pańska mama co w tym czasie robiła w Milanówku? Opiekowała się Panem?

Opiekowała się tym bardziej, że przeszedłem kolejno kilka chorób ‒ dyfteryt, odrę, szkarlatynę. Ale mam też milsze wspomnienia. Kiedyś towarzyszyłem mamie gdy poszła do komendantury wojsk rumuńskich, mieszczącej się w piętrowej willi porośniętej winoroślą. Miała tam załatwić chyba kartki żywnościowe, z Rumunami można było się porozumieć po francusku. Pamiętam, że zanim weszła do budynku wypatrzyła wśród porastających ścianę pnączy małe gronko dojrzałych winogron. Dała mi je, a ja poczułem w ustach smak niezwykłej słodyczy i aromatu. Ogarnęło mnie uczucie wdzięczności, że dała mi poznać coś tak dobrego. Często chodziłem z mamą na targ. Kupowała tam żurawiny z których robiła potem kisiel. Z tego czasu zachowałem przekonanie, że z dorosłym trudno się dogadać. Nie chcieli uwierzyć w to co mówię a ja starałem się zawsze mówić prawdę. Tak było z kupnem żurawin, ktoś mnie zapytał „byłeś z mamą na targu. I co żeście robili?” Więc odpowiedziałem „mama dała panu pieniążki, a ten pan dał jej żurawiny i oddał inne pieniążki”. Nie mogłem się porozumieć, bo ten ktoś się upierał, że oddał pewnie resztę, a ja mówiłem “nie resztę, ale też pieniążki”. Wiedziałem, że resztę to zawsze mama zjadała, gdy ja już nie chciałem. Pamiętam też takie zdarzenie, to było już po przejściu frontu w Milanówku, wyszedłem przed dom słysząc bardzo niskie dudnienie dochodzące z nieba. Zza obłoków, które pokrywały niebo, widać było przesuwający się długi srebrzysty kształt, zaokrąglony na końcu. Wyglądało to jak nóż stołowy, więc wpadłem do domu i wołałem „nóż, nóż widziałem na niebie!” Ale zanim ktokolwiek zareagował, zjawisko zniknęło i nikt mi nie uwierzył, że to był prawdziwy nóż. Po wielu latach dowiedziałem się o misji amerykańskiego liberatora, który na początku 1945 r. fotografował zniszczenia Warszawy. Widziałem więc końcówkę skrzydła tego samolotu. Amerykanie wtedy nie malowali swoich  bombowców. Miał on naturalny, aluminiowy połysk czystej blachy, więc stąd takie wrażenie.

A jeszcze chciałam dopytać, czy ojciec po wojnie wspominał czas  Powstania? Czy raczej się nie mówiło o Powstaniu?

Nie, raczej nie, bo to były dość koszmarne wspomnienia. Ojciec w czasie Powstania kontynuował notatki, które zakończył z chwilą dotarcia do Milanówka i wznowił pisanie w 1947. Niektóre epizody z okresu Powstania, które już tu podałem, usłyszałem jednak od rodziców.

Starano się o tym zapomnieć po prostu?

Myślę że tak, chciano zapomnieć i organizować życie na nowo. Po wojnie znaleźliśmy się na Saskiej Kępie, która była stosunkowo mało zniszczona. Ale i tak pamiętam, że pierwsze lata pobytu to można było po gruzach wejść od razu na pierwsze piętro i tam skakać na jakiś meblach, tapczanach. Ściągali tam artyści, działał Związek Plastyków, stołówka. Spotykano się w kawiarni „Frisco”.

Jacek Cybis z rodziną, 1948 r., z archiwum Jacka Cybisa

A myśli Pan, że na twórczość Pana ojca w jakiś sposób po wojnie wpłynęły te doświadczenia wojenne?

Na samą twórczość może wpłynęły w ten sposób, że częściej używał techniki akwarelowej, tańszej i szybszej w realizacji. Na wybór tematów obrazów chyba nie, Ojciec był jako artysta wówczas już uformowany. Poza tym był jednym z malarzy zaliczanych do nurtu polskiego koloryzmu, co miało wpływ na tematykę obrazów. Jednak w pierwszych latach powojennych oboje robili rysunki i akwarele przedstawiające fragmenty Warszawy widziane z prawego brzegu Wisły, oczywiście były to ruiny, np. mosty Poniatowskiego i kolejowy, zwalone do rzeki. Prace te brały później udział w wystawie „ Warszawa zniszczona” Ale ojciec jakoś tego tematu nie rozwijał. Nie było u niego egzaltowania się zniszczeniem, raczej starał się w swoim malarstwie nie sięgać do takich tematów, tylko szukać czegoś zupełnie innego. 


[1] Józefa Wnuk (1924-2008) – rzeźbiarka, pedagożka, rysowniczka.

Marian Wnuk (1906-1967) – rzeźbiarz, pedagog, działacz artystyczny.

[2] Stanisław Szczepański (1895-1973) – malarz i pedagog, autor książki „Rysunek i malarstwo, wskazówki dla artystów amatorów”.

[3] Jan Szczepkowski (1878-1964) – rzeźbiarz, malarz, dyrektor Miejskiej Szkoły Sztuk Zdobniczych i Malarstwa w Warszawie.

[4] Artur Nacht-Samborski (1898-1974) – malarz, pedagog. Był członkiem Komitetu Paryskiego (kapiści)

[5] Stanisław Lorentz (1899-1991) – historyk sztuki, muzeolog, w latach 1936-1939 i 1945-1982 dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie. Jeden z koordynatorów tzw. „akcji pruszkowskiej” – ratowania zbiorów archiwalnych, bibliotecznych, muzealnych ze stolicy po zakończeniu Powstania Warszawskiego.

[6] Michał Walicki (1904-1966) – historyk sztuki, profesor na Politechnice Warszawskiej i w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie.

[7] Jerzy Sienkiewicz (1897-1980) – historyk sztuki, kustosz Galerii Malarstwa Polskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie

[8] Jan Zachwatowicz (1900-1983) – architekt, profesor  Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. W latach 1945–1951 pełnił funkcję Generalnego Konserwatora Zabytków. Był autorem koncepcji odbudowy Starego Miasta w Warszawie.

[9] Jan Chrzan ps. Goya (1905-1993) – malarz, wynalazca. W czasie Powstania Warszawskiego kierował pracą Działu Zabezpieczenia Dzieł Sztuki przy Delegaturze Rządu Rzeczpospolitej Polskiej na miasto Warszawę, Rejon Śródmieście Północ.

Powiązane hasła

”None

Skip to content