menu

Dąbrowski Bohdan – „Załadowano nas do wagonów towarowych”

Powiązane hasła

Dąbrowski Bohdan – „Załadowano nas do wagonów towarowych”

Bohdan Stanisław Dąbrowski, ur. w 1935 r., w czasie okupacji mieszkał przy ul. Sękocińskiej 16 na Ochocie. Wygnany podczas Powstania Warszawskiego do obozu Dulag 121, został wywieziony do obozu w Oranienburgu, a następnie do obozów w Bergen-Belsen, Lehrte, Braunschweigu oraz Walbecku. Zeznanie Bohdana Dąbrowskiego zostało złożone przed Główną Komisją Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Relacja pochodzi z projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich. 

W okresie okupacji hitlerowskiej zamieszkiwałem w Warszawie przy ul. Sękocińskiej 16 m. 25. Ojciec mój przed wojną był topografem, pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym. Posiadał stopień wojskowy kapitana. Trafił do niewoli sowieckiej ze Lwowa. Szwagier ojca, Witold Żarski, również pracował we wspomnianym instytucie i też znalazł się w niewoli sowieckiej. Z tego, co jest mi wiadome, wraz z innymi pracownikami Wojskowego Instytutu Geograficznego obaj brali udział w obronie Lwowa.

Po pewnym czasie, chyba w styczniu 1940 roku, moja matka, obecnie nieżyjąca, otrzymała od ojca telegram z sowieckiego obozu w Starobielsku następującej treści: „odwiedźcie nasze matki”. Chodziło o to, że na początku 1940 roku znaleźliśmy się na Wileńszczyźnie, gdzie przebywaliśmy latem 1939 roku. Widocznie mój ojciec w ten sposób chciał nas skłonić do szybkiego opuszczenia Lidy i przeniesienia się z powrotem do Warszawy. Skorzystaliśmy z tej jego rady i wiosną 1940 roku opuściliśmy Lidę i wróciliśmy do swojego mieszkania w Warszawie. Ojciec i Żarski zginęli wraz z innymi jeńcami Starobielska w Charkowie. 

W naszym mieszkaniu w Warszawie przed wybuchem Powstania była moja babka, Amelia Dąbrowska, lat około 80-ciu, ja, siostra moja Małgorzata, matka Jadwiga, siostry ojca, Maria i Zofia, niania Zofia Orłowska, lat około 60-ciu, i sierota wychowywana przez Zofię Dąbrowską, Antonina Osińska, lat 11, córka Jadwigi Dąbrowskiej, siostry mego ojca. Tak się złożyło, że Jadwiga Osińska z domu Dąbrowska zmarła podczas porodu, a jej mąż Leon w rok po niej. Mieszkał jeszcze sublokator Józef Maks, który był oficerem polskim i ukrywał się u nas. W pobliskim domu mieszkała jego żona, imienia nie pamiętam, z dwiema córkami, Hanną i Zofią, oraz jego siostrą, imienia nie przypominam sobie. Po wybuchu Powstania wszystkie wymienione wyżej osoby z rodziny Maksa przeniosły się do naszego mieszkania. Nadmieniam, iż mieszkanie było dość duże, trzypokojowe, Maks zajmował oddzielny pokój. Przebywaliśmy w mieszkaniu zaledwie przez kilka dni, później, w obawie przed działaniami wojennymi, kryliśmy się w piwnicy tego samego budynku.

Z tego, co sobie przypominam, matka wróciła z opóźnieniem z pracy, już po wybuchu Powstania, gdyż w drodze powrotnej zaszła do Wandy Żarskiej, zamieszkałej przy ulicy Grójeckiej. Po powrocie matki zapamiętałem, że pocisk armatni z działa kolejowego uderzył w szczyt naszego domu, przebijając ściany trzech mieszkań, lecz na szczęście nie wybuchł.

Wkrótce po tym wydarzeniu w mieszkaniu sąsiadów Dąbrowskich, gdzie mieszkały dwie panie Dąbrowskie, w tym żona pułkownika przebywającego w tym czasie w oflagu, doszło do tragedii. Do tego mieszkania udały się moja ciotka, Zofia Dąbrowska, i siostra Maksa, której imienia nie pamiętam. Ja też tam byłem. Wymienione przeze mnie kobiety stanęły koło okna. Widocznie zauważył je snajper niemiecki i oddał strzał, przy czym pocisk trafił w głowy ich obu. Poniosły śmierć na miejscu.

Zwłoki ich zostały pochowane na podwórku naszej kamienicy przez moją matkę i Maksa. Nadmieniam, iż Maks występował pod nazwiskiem „Wiśniewski”.

W dniu 10 sierpnia 1944 roku pojawili się na naszej ulicy żołnierze niemieccy i ukraińscy [właśc. żołnierze wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.]. Wypędzali nas z piwnic na ulicę. Myśmy znaleźli się na ulicy Sękocińskiej, a następnie na ulicy Szczęśliwickiej. Tą ostatnią ulicą i Grójecką doszliśmy do Opaczewskiej, gdzie znajdował się „Zieleniak”. W późniejszym czasie, gdy powróciliśmy z Niemiec, nasz dom był wypalony, z czego wnioskuję, że zniszczono go celowo.

Na „Zieleniaku” przebywaliśmy przez kilka godzin, po czym popędzono nas na Dworzec Zachodni i kolejką elektryczną zawieziono do Pruszkowa. Tam, na terenie parowozowni, w hali, Niemcy utworzyli prowizoryczny obóz. Znaleźliśmy się w tym obozie. Kiedy siedzieliśmy na tobołkach w tej hali niespodziewanie zginęła babcia Amelia. Widocznie odeszła ona od nas na chwilę i nie wiadomo, co się z nią stało. W każdym razie do nas nie powróciła. Pytaliśmy dozorujących nas Niemców, a także siostry Czerwonego Krzyża, które usiłowały pomagać uwięzionym. Żadnych wiadomości nie uzyskaliśmy.

W obozie w Pruszkowie byliśmy ze dwa dni. Następnie załadowano nas do wagonów towarowych. W naszym wagonie znalazło się około 60 osób. Podczas wypędzania z obozu przeprowadzono selekcję. Oddzielono od nas Zofię Orłowską i moją ciotkę Marię. Obie były w wieku powyżej 60 lat. Znalazły się one w przytułku w Nakle nad Notecią, gdzie zmarła Maria Dąbrowska. Zofię Orłowską z tego przytułku zabraliśmy po powrocie z Niemiec. Zmarła w Szropach (powiat sztumski, województwo gdańskie) w latach pięćdziesiątych XX wieku.

Transport, którym wywieziono nas z Pruszkowa, trafił do obozu w Oranienburgu pod Berlinem. Dokonano tam następnej selekcji, oddzielając od kobiet i dzieci – mężczyzn. Ile w obozie tym czasu spędziliśmy, nie pamiętam. Cały czas byliśmy przetrzymywani na dużym placu apelowym, gdzie sporządzono (ustawiono) przenośne kible. Tam, na placu, w tłumie przywiezionych ludzi, spotkaliśmy Wandę Żarską, moją ciotkę z Warszawy, i jej córkę Hannę. Przyjechały tym samym transportem, lecz w innym wagonie. Od tego czasu trzymaliśmy się razem. Z Oranienburga zostaliśmy wywiezieni do obozu w Bergen-Belsen, a stamtąd z kolei do Lehrte.

W Bergen-Belsen umieszczono nas w olbrzymich namiotach prostokątnych. Na ziemi znajdowała się słoma starta na sieczkę. Byliśmy tam przez miesiąc lub dwa. Do pracy nie chodziliśmy. Z Bergen-Belsen przewieziono nas do Lehrte. Tam zakwaterowano w barakach. Wraz z nami były Żarskie. Nadal nie zatrudniono nas. W obozie przejściowym w Lehrte przebywaliśmy krótko, najwyżej dwa tygodnie. W Lehrte załadowano nas do wagonów osobowych i przewieziono do Braunschweigu, skąd autokarem z przyczepą dotarliśmy do Walbecku.

Był to obóz tymczasowy. Mieszkaliśmy w opróżnionym spichrzu, do którego wstawiono prycze. Właściwy obóz budowano nam dopiero w lesie, w odległości około 2 km. Okoliczni rolnicy wykorzystywali nas do prac polowych i różnych innych. Między innymi pracowała w Walbecku moja matka i Żarska, a także my, dzieci. Kiedy znaleźliśmy się w obozie, matkę i Żarską skierowano do fabryki. Matka obsługiwała 8 aparatów tokarskich wykonujących części do samolotów. Fabryka była zlokalizowana w wyrobisku po kopalni soli potasowej, na głębokości około 400 metrów. Matka często musiała udawać się na poziom 800 metrów. Żarska pracowała wraz z nią, nie wiem, czy przez cały czas, gdyż były różne zmiany.

W obozie były Ukrainki, Holendrzy, Włosi, Francuzi, Polacy, a właściwie Polki z dziećmi. Dzieci, a szczególnie chłopców, zatrudniono do noszenia wody, zbierania drewna w lesie i przy innych pracach porządkowych.

Nie wiem, w jakim obozie Wanda Żarska zachorowała na dyzenterię. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności matka zabrała ze sobą krople miętowe i kostki cukru. Dawała je Żarskiej, jako jedyny środek leczniczy. Żarska wróciła do zdrowia.

Wyzwolili nas Amerykanie, a przy podziale na strefy okupacyjne miejscowość ta znalazła się w strefie angielskiej.

Wraz z Żarską przenieśliśmy się z obozu do koszar wojskowych przy lotnisku niemieckim, gdzie początkowo w namiotach umieścili się Amerykanie, później bloki oficerskie zajęli Anglicy. Żarska wyjechała pierwszym transportem do Polski zimą 1945/1946 przez Lubekę do Gdyni. My przyjechaliśmy przez Warszawę do Białegostoku.

Powiązane hasła

Skip to content