Dąbrowski Tadeusz – „Przyjmują nas jak swoich”
Tadeusz Dąbrowski, ur. w 1934 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał z rodzicami przy ul. Ogrodowej. Na początku sierpnia 1944 roku został z matką wypędzony z miasta i pognany w kierunku Pruszkowa. Do obozu Dulag 121 jednak nie dotarli, gdyż, przechodząc przez Piastów, odłączyli się od konwoju. Mieszkańcy Piastowa nie tylko pomogli im w ucieczce i zapewnili tymczasowe schronienie na terenie miejscowości, ale w kolejnych dniach zorganizowali bezpieczne lokum we wsi Samice koło Rawki. Prezentujemy Państwu fragment wspomnień Pana Tadeusza Dąbrowskiego dotyczący Powstania Warszawskiego i wygnania. Całość relacji opublikowana została w wydawnictwie Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo („Moje wojenne dzieciństwo”, tom nr 17, wspomnienie pt. „Krótkie wspomnienie tamtych dni ”).
[…] W lipcu przebywam na kolonii w Julinku (k. Błonia). W ostatnich dniach lipca po dzieciaki zaczynają przyjeżdżać rodzice. Ja wracam do Rodziców jakimś samochodem wraz z paroma innymi dzieciakami. Na Ogrodowej jest mój o 2-3 lata starszy kuzyn Rysiek. W domu jakieś niezrozumiałe dla mnie zdenerwowanie, porządkowanie piwnic, szykowanie legowisk, zapasów wody, świec…
Pierwszy dzień sierpnia 1944 roku. Słychać strzały, na podwórko wbiegają ludzie z biało-czerwonymi opaskami. Powstanie! Jedną, może dwie noce spędzamy w mieszkaniu, ale w pełnej gotowości, z obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej zawieszonym na szyi. W dzień syreny, strzały, przerażający gwizd sztukasów, wybuchy bomb. Rano drugiego dnia do mieszkania wpada zdenerwowany wujek po Ryśka. Piwnicami, podwórkami zabiera go do domu na Śliską. Pierwsze ofiary, na maleńkim klombiku wybetonowanego podwórka pierwsze groby. Cieple przedpołudnie, spokój, cisza. Wylęgamy na podwórko. Nagle strzał, ktoś pada, w popłochu uciekamy do piwnic. Po jakimś czasie ostrożnie wyglądamy z sieni. Cywil i powstaniec wyprowadzają człowieka w dziwnym ni to mundurze, ni to kombinezonie. Gołębiarz. Wyprowadzają za bramę, strzał – jednego wroga mniej.
Mężczyźni przez całe dnie kują grube mury fundamentu w piwnicy. Już słychać kucie z drugiej strony. Jeszcze parę godzin i przejście ewakuacyjne gotowe. Pada pierwsza bomba w nasz dom, w klatkę schodową i odcina mieszkanie z przebywającą tam lokatorką. Sąsiedzi budują kładkę z balkonu na balkon i przeprowadzają mocno wystraszoną panią. W dzień, między nalotami, modły przy kapliczce na pierwszym podwórku, wieczorami – w piwnicach pachnących stęchlizną, kwaszoną kapustą, smrodem z kopcących świec i kaganków.
Do mieszkań wpadamy biegiem po najniezbędniejsze rzeczy. Powoli, ale skutecznie narasta nastrój… Czego? Grozy, troski o życie swoje i najbliższych, beznadziei… Ale rodzi się też coraz większa solidarność, zwykła ludzka, przez małe s.
Siódmy dzień Powstania. Bardzo rano. Budzą nas ostre głosy, tumult, walenie do drzwi. Przez dopiero co wykute przejście wchodzi coraz więcej ludzi. Ostre rysy twarzy, dziwne jakieś mundury… Wrzeszczą: „wychadtie, ja tu budu granaty kidać”. Wychodzimy z naszych jakże już przytulnych i bezpiecznych piwnic. Wypędzają nas na podwórko, gdzie już jest setka, może więcej ludzi. Chodzą przed tłumem z naganami w rękach. Strzelają nad głowami, pod nogi, wyraźnie prowokują do jakiegoś działania. Tak trzymają może dwie, może trzy godziny. Na podwórko wkracza oddział z rurami w rękach, zbiornikami na plecach. Strumienie ognia na nasze domy. Mama w płacz: „potłuką nam lustro!”. Wyganiają wszystkich z płonącego już domu. Niektórzy z tobołami i walizami przygotowywanymi na wszelki wypadek. Ktoś niesie obraz olejny, pani z papużką w klatce, my z maleńkimi węzełkami rodzinnych pamiątek, inni z gołymi rękami. Pędzą nas Ogrodową w stronę kompleksu gmachów sądu, gdzie był szpital powstańczy. Wokół wiele martwych ciał, gołych, pobandażowanych, owiniętych w strzępy pokrwawionych szmat. Po kładce z jednej deski, z rękami do góry, przechodzimy nad rowem-barykadą (gdzieś w okolicach ulicy Białej). W rowie ciała tych, co spadli, niektórzy jeszcze żywi.
Ulica Chłodna. Na placu przed kościołem pw. Karola Boromeusza już tysiące ludzi. Niemcy, ale przecież nie po niemiecku wrzeszczący, organizują konwój. Pędzą Chłodną. W płonącym już domu na rogu Chłodnej i Żelaznej na ostatnim piętrze, w jakby wieżyczce, paru powstańców, pojedynczymi seriami strzelają do wrogów. Oprawcy wyciągają z tłumu trzy kobiety (w tym naszą sąsiadkę, p. Górecką), ustawiają na ich ramionach karabin maszynowy kryjąc się za nimi i strzelają. Idziemy Wolską przez morze ognia, gruzy, zwłoki, porozrzucane sprzęty, bagaże. Pierwszy „etap” w na placu przed kościołem pw. Św. Wojciecha. Panie z opaskami RGO udzielają pierwszej pomocy. Mają w kotle coś gorącego. Mama znajduje jakąś puszkę, dostajemy trochę gorącej zupy. Tu „selekcja”. Oddzielają mężczyzn, jak się okazało wywożonych na roboty do Niemiec. Reszta rusza dalej. Teraz jesteśmy pilnowani przez żołnierzy stojących niezbyt gęstym szpalerem po obu stronach drogi. To Niemcy. Idziemy w milczeniu, zrezygnowani, ale spokojni. Paradoksalne uczucie – jakby namiastki bezpieczeństwa, milczącego spokoju, wyjścia z piekła.
Przez przedmieścia Warszawy, Włochy, Piastów pędzą do Pruszkowa. W Piastowie przy szosie miejscowa ludność ratuje i pomaga jak może. Miła pani (o ile pamiętam p. Kalbarczyk) kiwnęła do Mamy, wyraźnie woła. Strach wyjść z szeregu – może zastrzelą. Niemiec stojący tuż obok nagle odwraca się w drugą stronę, jakby tam zobaczył coś niezwykłego. Nie widzi nas, czy tylko nie chce widzieć? Wyskakujemy z szeregu. Przez rów, opłotki, ogródki nasza wybawicielka prowadzi do swojego domu już pełnego uchodźców, zostawia na parę minut. Wraca i przez płot przeprowadza do sąsiadów. Ciepłe, słoneczne, późne popołudnie. W ogródku kwiaty, dojrzewające na drzewach owoce, fruwają motyle… Czy to rzeczywistość, czy taki świat jeszcze istnieje, czy my żyjemy, a może to już raj? Przyjmują nas jak swoich. Mama jak może stara się pomagać w domu, jeździ gdzieś na „szmugiel”.
Niemcy zaczynają poszukiwać w okolicach „bandytów” z Warszawy. Staje się niebezpiecznie. Nasi opiekunowie wywożą nas z Piastowa. Kolejarze ładują na jakąś lorę, wysadzają w Rawce. Idziemy do wsi Samice, do rodziny opiekunów. Tu przyjmują nas jak rodzinę, dzielą się każdą kromką czarnego chleba. Dzieci (mają chyba troje, ja czwarty) nieraz dostają po kromce białego (trochę bielszego). Nie chcąc być ciężarem dla obcych, jakimiś „okazjami” docieramy do naszej rodziny we wsi Dębsk k. Sochaczewa. Tu już jest ciotka z wujkiem, Ryśkiem i maleńkim Stefanem. Gospodarze przyjmują nas… niezbyt gościnnie, jak intruzów, jak obce gęby do wykarmienia. Ale to już zupełnie inna historia.
Po przejściu frontu wujek wraca do Warszawy, aby zorientować się w sytuacji. Wraca i (chyba) w końcu marca wracamy wszyscy. Naszych domów nie ma, zamieszkujemy u znajomych wujka, trzy rodziny w trzypokojowym mieszkaniu na Mokotowie (Krasickiego 7). […]