menu

Charkiewicz-Topolska Danuta – wspomnienia

Powiązane hasła

Charkiewicz-Topolska Danuta – wspomnienia

11-letnia warszawianka, Danuta Charkiewicz w 1944 roku mieszkała wraz z rodzicami przy ulicy Marszałkowskiej 118, nieopodal kina Palladium. Tam też spędziła okres Powstania Warszawskiego, przeżywając ciężkie bombardowania tej części miasta. 5 września 1944 r. rodzina przeniosła się do Śródmieścia Południowego, do piwnic domu przy ulicy Mokotowskiej 57, gdzie koczowali jej krewni. Rodzina Charkiewiczów zdecydowała się wyjść z miasta w czasie zawieszenia broni na początku września 1944 r. i trafiła do obozu Dulag 121.

Warszawa, ulica Marszałkowska 118 m.1. Koniec sierpnia, początek września 1944

Północna Marszałkowska była stale pod ostrzałem. Dostępu do niej pilnowały barykady na każdej z przecznic. Niemcy mieli armaty i tzw. „krowy” niszczące wszystko podmuchem z charakterystycznym świstem. W pierwszych dniach września wzmogło się bombardowanie naszej dzielnicy.

Z piwnicy, która była naszym schronem przy ulicy Marszałkowskiej 118, przechodziłam codziennie piwnicami na obszerne podwórko ze skwerem przy ulicy Złotej 8, dalej na drugą stronę ulicy osłoniętej barykadą z przewróconym tramwajem, do kina Palladium przy Złotej 7/9, do sztabu „Chrobry II”, a potem „Kiliński”. Dostarczałyśmy tam z moją sąsiadką Hanią Żmijewską białe i czerwone materiały i wstążki uzbierane od lokatorów. Na półpiętrze, pod kinem, było kilka maszyn do szycia, przy których pracowały kobiety. Powiedziano nam, że szykują kukły imitujące powstańców, do przeciągania  na linie przez Marszałkowską. Miały odwracać w ten sposób uwagę Niemców od walk o PASTĘ przy ulicy Zielnej. Obie z Hanią miałyśmy wtedy po 11 lat. Do kina Palladium chodziłyśmy razem po wodę; zwykle były tam kolejki ludzi z kubłami. Około 1 września dotarł do nas kanałami znajomy mojego dziadka, pan Józef Czyżyk. Przyszedł ze Starego Miasta brudny i głodny, opowiadał nam o klęsce i doszczętnym zniszczeniu Starówki.

Tego dnia wybrałam się sama z kubłem po wodę, bo z Hanią straciłam już kontakt. Podwórko Złotej 8 było dziwnie spokojne, a na skwerku pojawiły się nowe groby. Na ulicy nie było nikogo, powstańcy odeszli gdzieś z kina Palladium. Mimo huku dział ten opustoszały zakątek wydawał się cichy i spokojny. Nagle, wychodząc z bramy na Złotą, z otwartego okna na I piętrze po przeciwnej stronie ulicy usłyszałam głośny, pełny dźwięk fortepianu. Ktoś bardzo energicznie grał „Warszawiankę”. Stanęłam jak zahipnotyzowana, tego nie wolno było za Niemców grać ani śpiewać! Znałam „Warszawiankę”, bo w domu śpiewaliśmy ją półgłosem, również moja szkoła „Zyberk-Plater” nauczyła  nas jej po kryjomu. Głośne, otwarte wykonanie „Warszawianki” w czasie okupacji, na zupełnie pustej już ulicy, z niebem czerwono-czarnym od pożarów, ze świadomością upadającego powstania, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Znałam wojenną pieśń „Z dymem pożarów…” graną i śpiewaną kiedyś u nas w domu, i jej słowa przyszły mi wtedy na myśl (muzyka Józef Nikorowicz, słowa Kornel Ujejski). Płacząc ze wzruszenia  nad naszym losem wróciłam do swojej piwnicy bez wody.

Danuta Charkiewicz, 1945 lub 1946 r., Piaseczno. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej
Danuta Charkiewicz, 1945 lub 1946 r., Piaseczno. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej

Od około 2 września bombardowanie trwało niemal bez przerwy, dookoła  wszystko płonęło. Byliśmy przyzwyczajeni do  stałej ciemnoczerwonej łuny na niebie. W tym czasie niebieskiego nieba nie było widać w ogóle. Było oczywiste, że jakiś koniec się zbliża. Wiedzieliśmy, że lecące nisko i pikujące bombowce teraz celowały w nasz dom, bo on jeszcze stał niezniszczony. Od jakiegoś czasu nie było już słychać rosyjskich dział zza Wisły. Mieliśmy wielki żal do „Kacapów” (tak ich nazywano), że nie przyszli z pomocą. Jednak teraz każdy myślał jak przeżyć samemu. Czuliśmy się osamotnieni; wyjście piwnicami wydawało się nierealne!

Ojciec mój właśnie skończył przebijać otwór w murze naszej piwnicy, by umożliwić ucieczkę w razie zawalenia się jedynego wąskiego wyjścia schodkami. Ściana miała 50 cm grubości, ojciec sam ją kuł od początku powstania. Ostatniego dnia pomógł mu pan Czyżyk. Radość była krótka – już przez mały otwór widać było, że pomieszczenie obok nie miało wyjścia!

5 września 1944

Tego dnia sztab Komendanta Okręgu przenosi się z gmachu PKO do kina Palladium. Wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Niemiecka artyleria i lotnictwo atakują bez przerwy. O godzinie 10 rano, po zjedzeniu rozmoczonych płatków owsianych, moja babcia Jadwiga wzięła naczynia i poszła krętymi schodami od podwórka na górę do naszego mieszkania (w czasie powstania frontowe schody nie były używane, bo mieściły się blisko ulicy Marszałkowskiej, co było niebezpieczne),  pan Czyżyk idąc za nią niósł naczynia. Otworzywszy drzwi weszła pierwsza do kuchni. W tym samym momencie bomba uderzyła w bok budynku, w ścianę kuchni. Ciężkie metalowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem tuż przed panem Józefem. Był ocalony, na sekundę przed wejściem do mieszkania. Zbiegł na dół do piwnicy wołając: „Chyba pani Luśniakowa zabita!”. Mój ojciec pobiegł z nim na górę, drzwi oczywiście nie mogli ruszyć. Wyszli obaj przez okno klatki schodowej na zewnętrzny gzyms i weszli do kuchni przez wyrwane okno. Gruz leżał równo z parapetem okna, a olbrzymie siedmiopokojowe mieszkanie z dwoma przedpokojami, dużą łazienką i ogromną kuchnią było jedną wielką halą. Pozostały tylko zewnętrze mury domu z wyrwą od bomby. Było to pierwsze piętro; sąsiedzi, państwo Pujdakowie, zbiegli jeszcze potem z czwartego piętra. Wołanie babci nie odniosło skutku, przez opadający kurz widoczność była przymglona.

Zmasowany atak  bombowy ciągle trwał. „Trzeba uciekać!” – to była moja pierwsza myśl. Dziadek, Adalbert Wojciech Luśniak, załamany śmiercią żony, inwalida bez nogi chodzący o kulach, nie chciał wyjść. Tak samo moja mama, Irena Charkiewicz, nie mogła uwierzyć w nagłą śmierć swojej matki i chciała jej szukać. Ojciec mój, Leopold Charkiewicz, był w rozterce. Ja oświadczyłam, że wychodzę (znałam piwniczne przejścia) i ruszyłam do przodu. Nikt mnie nie wstrzymywał, czego nie spodziewałam się. Wszyscy poszli za mną, tylko pan Czyżyk gdzieś zniknął, poszedł swoją drogą.

Przeszliśmy przez ogólny schron, tylko siedem osób go nie opuściło i zginęli potem w płomieniach, bo wyjścia zablokowały się wkrótce. Ja prowadziłam piwnicą w kierunku Marszałkowskiej 120; wiedziałam, że na Złotą przejścia już nie było. Budynek płonął, żar rozgrzał ściany piwnicy do tego stopnia, że szliśmy bokiem by się nie poparzyć, co utrudniało szybką ucieczkę. Wyjście wyprowadziło nas na małe podwórko przy ulicy Zgoda, nie wiedziałam przez chwilę czy jestem już na zewnątrz, bo chmura dymu i czerwona łuna przesłaniały niebo. Musieliśmy przejść przez płonącą drewnianą bramę na ulicę Zgoda. Przed nami stał cały w ogniu budynek Gebethnera i Wolfa. Wielka, wielopiętrowa, dobrze mi znana księgarnia płonęła.

Leopold Charkiewicz, ojciec autorki wspomnień. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej
Leopold Charkiewicz, ojciec autorki wspomnień. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej

Dalej było już łatwiej, choć dziadek szedł bardzo wolno. Co chwila wchodziliśmy do jakiejś piwnicy i wychodziliśmy na podwórka. Do przejścia przez przekop w Alejach Jerozolimskich stała kolejka, powstańcy puszczali po 5 osób i każda grupa musiała czekać, aż całe przejście będzie wolne. Kazali nam pochylić się i iść szybko, w ciszy. Po południowej stronie Alei Jerozolimskich było w miarę spokojnie, słyszeliśmy tylko pojedyncze strzały z pistoletów.

U rodziny na Mokotowskiej 57 byliśmy dwa dni. Walki już słabły. Zdecydowaliśmy się wyjść z Warszawy – moi rodzice ze mną i ciotka z wujem. Pamiętam ciemnoczerwoną łunę nad nami i zapach spalenizny. Szliśmy w tłumie posuwającym się  przez plac przy Politechnice, Nowowiejską w kierunku dworca zachodniego. Szłam z ojcem Leopoldem Charkiewiczem, który niósł walizkę pełną suchego chleba, matką Ireną, ciotką Zofią i jej mężem Rochem Nowakowskim. Na trasie naszego przejścia do Dworca Zachodniego, osoby mieszkające w pobliżu rzucały nam śliwki i pomidory. Wygłodniali uchodźcy  łapali je szybko.

W Pruszkowie weszliśmy do olbrzymiej hali pełnej ludzi koczujących na betonowej podłodze; długo szukaliśmy wolnego miejsca. Następnego dnia przed barakiem pojawił się kocioł z przypaloną zupą kartoflaną. Stanęłam w kolejce i z kwaterką zdobytego pożywienia wróciłam do rodziny. Trzeciego dnia rano wypędzono nas wszystkich przed halę i ustawiono w długą kolejkę, która wolno posuwała się do miejsca segregacji. Niemcy skierowali na lewo mojego ojca, ciotkę i wuja. Później okazało się, że ciotka pojechała do Niemiec na roboty, a ojciec i wuj do obozu w Stolp-Reitz, lager 2, baracken 38 (dzisiejszy Słupsk).

Kobiety z dziećmi, w tym mnie z mamą, skierowano na prawo, prosto do podstawionego pociągu towarowego. Odkrytych wagonów towarowych, bez dachu, było 71 – policzyłam na zakręcie! Ciągnęły nas dwie parowe lokomotywy, a jedna pchała z tyłu. Stałam wysoko na walizce, aby coś widzieć. Zapamiętałam krzyk Niemca: „nach Auschwitz”, co wówczas nic dla mnie nie znaczyło, a brzmiało jak znane już słowa:  „hände hoch”, „raus”, „schnell”, „ausweis”, „kenkarte”, „halt”.

Pociąg jechał bardzo wolno, dzień, noc, dzień. Padał deszcz, ludzie załatwiali się w wagonach. W nocy stał dość długo na stacji Końskie. Na stopniach każdej lory stali żołnierze Wehrmachtu z karabinami. Ruch pociągu był spowolniony ze względu na możliwość spostrzeżenia torów kolejowych przez samoloty sowieckie. Na jednym z postojów z naszego wagonu wyskoczył chłopak, miał podobno 16 lat. Dawniej wzdłuż torów biegły druty telekomunikacyjne, w które on zaplątał się. Wyglądając zza górnej krawędzi lory widziałam jak niemiecki żołnierz bił go kolbą po plecach, a nogi chłopca wplątały się w druty. W końcu wyzwolił się i biegł przez pole w kierunku lasu. Niemcy strzelali do niego, a on przewracał się, upadał, podnosił się parę razy, aż wreszcie po kilku strzałach już nie wstał. Jego matka, jadąca w naszym wagonie, widziała to. Nie było końca jej rozpaczy!

Irena Charkiewicz z domu Luśniak. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej
Irena Charkiewicz z domu Luśniak. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej

Po drodze widzieliśmy poprzewracane na bok lokomotywy i wagony  w wyniku wcześniejszych bombardowań. W końcu i nasz pociąg został zbombardowany przez samoloty radzieckie koło miejscowości, której ówczesna nazwa była Białopole, kilka kilometrów przed Skarżyskiem. Niemcy gdzieś zniknęli, przestali nas pilnować. Ludzie wydostali się z wagonów i rozpierzchli po wsiach. Usiadłam z matką w polu. Znalazłam jakąś marchew, kartofle (wodę miałyśmy w butelce) i  na rozpalonym ognisku, w blaszance, ugotowałam „zupę”.

Doszłyśmy do stacji Białopole. Stał tam pociąg z wagonami pełnymi żołnierzy Wehrmachtu; na końcu była platforma do przewożenia pni drzew. Usiadłyśmy na niej nieśmiało na brzegu, ze zwisającymi nogami. Po chwili podszedł do nas Niemiec i kazał wejść do wagonu. Niemieccy żołnierze, którymi wypełniony był wagon, posunęli się robiąc nam miejsce siedzące. Byli bardzo smutni, wsparci na karabinach patrzyli na nas tępym wzrokiem. Panowała cisza; gdy zapadła noc pociąg powoli ruszył. Po drodze widzieliśmy następne przewrócone, zbombardowane lokomotywy. Te kilka kilometrów do Skarżyska pociąg sunął całą noc.

Weszłyśmy z mamą do budynku stacji Skarżysko, a tam też pełno żołnierzy Wehrmachtu śpiących na podłodze. Ułożyłyśmy się pomiędzy nimi czekając na pociąg do Krakowa. Jeden z żołnierzy siedzących obok wyjął z plecaka pół bochenka chleba, ukroił kromkę, położył na niej plaster pieczonego schabu i już ją unosił do ust, gdy spojrzał na mnie. Obserwowałam go, musiałam mieć bardzo wygłodniałą minę, bo dał mi tę pajdę chleba. Jej smak mam w ustach do dziś.

W końcu przyjechał jakiś pociąg do Krakowa. Pierwszą noc spędziłyśmy u w klasztorze u zakonnic. Pamiętam komfort zdjęcia po tylu dniach ubrań, umycia się i położenia w czystej białej pościeli.

W Swoszowicach pod Krakowem zamieszkałyśmy u babci, Stanisławy Charkiewicz – matki mojego ojca. Zarejestrowałyśmy się z mamą w RGO (Rada Główna Opiekuńcza) w Krakowie, skąd otrzymałyśmy trochę jedzenia i ubrania. Po zakończeniu działań wojennych  ojciec przebył drogę ze Słupska (Stolp-Reitz) do Swoszowic piechotą lub furmankami. Ktoś dał mu rower, ale radzieccy żołnierze odebrali mu po drodze, a przy okazji zrabowali zegarek (słynne już „dawaj czasy!”) i latarkę na dynamo. Sprawdzili czy nie było złotej obrączki na palcu, ale ta została uprzednio zaszyta w nogawce spodni, więc ocalała. Ojciec wrócił zmęczony, zarośnięty, zawszony.

W ciągu dwóch tygodni otrzymaliśmy zaświadczenie z Zarządu Gminy w Swoszowicach umożliwiające nam przejazd do Warszawy. Pociąg był zatłoczony, ludzie jechali na stopniach, na dachach; my siedziałyśmy na buforach, a ojciec jedną nogą stał na stopniu, drugą na buforze wagonu. Pociąg jechał bardzo wolno i często stawał, co umożliwiało zejście na ziemię i chwilowy odpoczynek. Jechaliśmy właściwie „tylko” do Warszawy, bo naszego domu już nie było, liczyliśmy na pomoc dalszej rodziny. Zamieszkaliśmy poza Warszawą, w Piasecznie.

Powiązane hasła

Skip to content