menu

Kusińska-Śpiewak Danuta – „Piekło było tu, na ziemi”

Kusińska-Śpiewak Danuta – „Piekło było tu, na ziemi”

Danuta Kusińska (ur. w 1934 r.) w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała z rodzicami, Czesławem i Ireną Kusińskimi, na Ochocie przy ul. Grójeckiej. W sierpniu 1944 roku rodzina została wygnana z domu i zapędzona do punktu zbornego na „Zieleniaku”, skąd popędzono ich do obozu przejściowego w Pruszkowie. Szczęśliwie udało im się opuścić Dulag, dołączając do wyprowadzanej przez sanitariuszki grupy więźniów. Po ucieczce spod bram obozu przedostali się do Milanówka, a następnie Podlindowa. Relacja pochodzi z projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.

Powstanie zastało nas w naszym mieszkaniu, przy ul. Grójeckiej 89 na Ochocie. Pierwsze strzały padły od ul. Siewierskiej. Wszyscy sąsiedzi łącznie z nami zeszli do piwnicy, by ukryć się przed ostrzałem. Spędziliśmy w niej kilka pierwszych dni sierpnia. Tego ranka – kilka dni po święcie Przemienienia Pańskiego (6 sierpnia 1944 roku) byłam bardzo marudna. Ubrałam się w jesienne paltko, którego nie chciałam zdjąć, pomimo panującego upału. Wtedy usłyszeliśmy krzyki: „Otkrywać! Wychodić!”. Ludzie zaczęli krzyczeć: „To Ukraińcy [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.]! Matko Boska! Miej nas w swojej opiece!”. Byli to Rosjanie w mundurach SS. Jeden z nich trzymał w ręku granat, krzyczał, że jeżeli nie opuścimy piwnicy, wysadzą dom. Wyganiali nas kolejno na zewnątrz. Ojciec zdążył zabrać ze sobą, wcześniej spakowane torby z jedzeniem. Mama wyszła, nie zabierając dokumentów (zostały w torebce w piwnicy), w letniej sukience bez rękawów. Ja miałam na sobie paltko. Ustawili nas pod murem budynku, reszta z nich zajęła się wyrzucaniem ludzi z okolicznych domów. Spędzali ich na nasze podwórko. Bardzo się bałam. Trzymałam mamę za rękę i cały czas miałam dreszcze.
     Po jakimś czasie pognali nas w stronę domu, przy ul. Grójeckiej 104. Od południowej strony tego budynku znajdowały się działki uprawne. Tam Ukraińcy zatrzymali naszą kolumnę. Kazali nam uklęknąć. Skierowali w naszą stronę karabiny maszynowe umieszczone na stojakach. Mama kazała mi uklęknąć przed sobą. Powiedziała mi dopiero po wojnie, że jedyną rzeczą, którą mogła mi wtedy podarować była szybka i pewna śmierć. Nie chciała, abym umierała ranna pod stertą trupów w zagonie marchwi. Ojciec klęczał obok mamy. Wyrywał nerwowym ruchem marchewki, które upychał w kieszeniach. W tym momencie przyjechał na motorze niemiecki oficer, zaczął krzyczeć na Ukraińców. Nie chcieli go słuchać, wymachiwali rękoma, ale po jego gardłowych „warknięciach” zaczęli składać broń. Klęczący obok mężczyzna powiedział nam, że Niemiec zabronił strzelać do ludzi, kazał nas zaprowadzić do obozu. Moją uwagę zwrócił jeden z żołnierzy. Miał zawieszony na szyi ogromny, blaszany budzik z dwoma bocznymi dzwonkami, mimo grozy sytuacji bardzo mnie to rozśmieszyło.
     Pognali nas na „Zieleniak” – targowisko znajdujące się blisko działek. Zajęliśmy miejsca na bruku w otoczeniu swoich sąsiadów. Tata zorientował się, że porzucił na działkach torby z żywnością. Jedyną rzecz, którą można było zjeść stanowiły wyrwane przez niego marchewki. Brakowało wody. Przez całą noc na „Zieleniaku” odbywały się „dantejskie sceny”. Ukraińcy z latarkami w rękach szukali kobiet, które gwałcili w obecności ludzi, inne prowadzili do pobliskiej szkoły. Przyprowadzali wciąż mieszkańców z dalszej części dzielnicy. Tata posmarował twarz mamy ziemią zmieszaną ze śliną, kazał jej się położyć na trawie, po czym usiedliśmy na niej. Miało to ją uchronić przed atakiem zdziczałych żołnierzy. Byłam świadkiem wstrząsającej sceny. Około 20 metrów od nas koczowała rodzina z córką – może 16-letnią dziewczyną. Dziewczyna zwróciła naszą uwagę pięknymi, długimi włosami zaplecionymi w warkocze. Nocą przyszli po nią Ukraińcy. Strasznie krzyczała, wzywała pomocy. Jeden z nich owinął sobie wokół rąk jej warkocze i ciągnął ją po ziemi. Dziewczyna odzyskawszy równowagę, napluła mu w twarz. Wtedy on wyciągnął broń i zastrzelił ją tuż koło nas. Nie sposób opisać strachu, który odczuwałam. Instynktownie czułam, że nie wolno mi płakać i krzyczeć. Pragnęłam, by to wszystko się skończyło.
     Rankiem wszystkich zmarłych i zamordowanych zaciągano pod mur. Niestety, również pod ten mur, chodziliśmy my, więźniowie załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Piekło było tu, na ziemi. Nie umiem sobie przypomnieć, ile dni spędziliśmy na „Zieleniaku”. Wydawały mi się one wiecznością. Nie wiem, w jaki sposób mama ocaliła przed konfiskatą wiszące, długie, złote kolczyki. Ukraińcy przechodząc między rzędami siedzących ludzi, wypatrywali ostatnich posiadanych kosztowności. Do klęczącej mamy podszedł żołnierz i pokazał jej, że ma zdjąć kolczyki. Trzęsące ręce zbyt długo operowały przy zapięciu ozdoby. Ukrainiec szarpnął i wyrwał go z ucha. Odszedł nie czekając na drugi. Mama związała krwawiące, rozerwane ucho nitką. Ocalały kolczyk schowała przypinając do biustonosza.
     Pewnego ranka ogłoszono przez megafony zbiórkę mężczyzn, którzy mieli zabijać i oprawiać krowy, skonfiskowane w gospodarstwach znajdujących się w pobliżu obozu. Ojciec zgłosił się do tej pracy, chociaż nigdy nie zrobiłby krzywdy żadnemu zwierzęciu. Po kilku godzinach wrócił zbryzgany krwią i przyniósł w kieszeniach kawałki mięsa. Nasi sąsiedzi zorganizowali wodę i dużą puszkę po konserwach. Tata miał jeszcze zwiędłe marchewki, które codziennie mi wydzielał. Ktoś przyniósł kilka ziemniaków. Ugotowali wspólnie zupę, którą ojciec sprawiedliwie rozdzielał „po łyku” wśród znajomych. Długo żuliśmy twarde mięso, ciesząc się z tak niespodziewanego posiłku. Wszyscy mieszkańcy naszego domu byli bardzo zżyci ze sobą i trzymali się razem. Pamiętam dzień, w którym ojciec podszedł do Ukraińca krojącego chleb, pokazał na mnie i poprosił go o kromkę dla dziecka. Ten podał mi na ostrzu noża kawałek, który wzięłam drżącą ręką. Tata wyciągnął do niego dłoń, prosząc o jeszcze jedną kromkę. Żołnierz zerwał się z miejsca i uderzył ojca w twarz. Zaczęłam płakać i szybko odeszliśmy stamtąd, ciesząc się, że skończyło się tylko na biciu. Tata zrobiłby wszystko, by mnie nakarmić. Ukraińcy wypuszczali ludzi na „agrylowskie” pola, aby nazbierali ziemniaków, które były tam posadzone. Tata też chciał pójść, ale nie pozwoliła mu na to mama. I wtedy usłyszeliśmy strzały. Wszyscy, którzy uwierzyli w dobrą wolę oprawców, zginęli w kartoflanych zagonach. „Zabawę” tę mordercy wielokrotnie powtarzali.
     Mama bardzo przeżywała rozstanie ze swoim synem, który walczył w Powstaniu. Nieustannie powtarzała: „on już pewnie nie żyje”, niesamowicie mnie to przygnębiało i napawało strachem.
     Rano, kolejnego dnia pobytu na „Zieleniaku”, wydano nam rozkaz ustawienia się w kolumny. Wyprowadzono nas poza teren obozu. W okolicach Szczęśliwic moją uwagę zwróciły nienaturalnie rozdęte zwłoki kobiety. Znowu zaczęłam płakać. Ojciec wziął mnie na ręce. Niemcy zapędzili nas na Dworzec Zachodni. Kazali wsiadać do podstawionych wagonów EKD. Bili kolbami, gdzie popadło, aby usprawnić załadunek. Pociąg ruszył. Po kilkunastu minutach jazdy zobaczyliśmy ludzi, którzy rzucali żywność w stronę wagonów. Tata złapał kawałek chleba. Mężczyzna stojący obok zaczął szarpać się z ojcem, by mu go zabrać. Ojciec przełamał chleb, oddając połowę skibki. Mama chcąc mnie nakarmić, znalazła w jego miąższu wetknięte 20 dolarów. Schowała je w bucie. Sprzedała je podczas naszego wypędzenia we wsi Podlindowo.
     Kiedy zajechaliśmy do Pruszkowa wygoniono nas z wagonów i zaraz skierowano w stronę fabrycznych hal. Panował straszny smród i brud. Ludzie leżeli na gołej ziemi. Siostry rozdawały zupę, ale trzeba było mieć naczynie, aby ją dostać. Nie wiem, skąd tata przyniósł puszkę z porcją zupy. Byłam już wtedy chora, rodzice wlewali mi ją do ust. Tam właśnie pod ścianą hali zobaczyłam leżącą staruszkę. Jakaś młoda kobieta podawała jej do picia zupę, nalaną do damskiego trzewika.
     Niemcy zaczęli przeprowadzać selekcję – kobiety z dziećmi na jedną stronę, mężczyźni na drugą. Trzymałam ojca za rękę, krzyczałam. Zrobił się straszny tumult. Przerwano selekcję. Wpędzili nas znowu wszystkich razem do hali. Tej nocy przeżyliśmy jeden z najgorszych nalotów w czasie okupacji. Szkło sypało nam się na głowę, matka krzyczała, strasznym głosem wzywała Boga i wszystkich świętych. Lament ludzi dochodził ze wszystkich stron. Nie pamiętam, ile dni spędziliśmy w obozie i dlaczego nie odłączono od nas ojca. Tata ciągle gdzieś chodził, próbując znaleźć dla nas ratunek.
     Kolejnego dnia staliśmy w otwartych drzwiach hali zaraz za plecami Niemca. Przed halą posuwała się powoli kolumna chorych, których siostry miały legalnie wyprowadzić poza teren obozu. Ojciec powiedział do matki tylko jedno słowo: „idziemy!” W tym momencie krzyki ludzi odwróciły uwagę żołnierza. Tata pociągnął mnie za sobą, matka skoczyła za ojcem.
     Ciżba ludzka otworzyła się na chwilę i zamknęła za nami tworząc ciasną kolumnę. Wolno posuwaliśmy się w kierunku bramy. Siostry pokazały listy wyprowadzanych, jednak strażnik chyba z powodu dużej ilości ludzi nie sprawdzał ich zbyt starannie. Znaleźliśmy się za bramą obozu. Siostry mówiły, aby ludzie nie rozpraszali się na boki, szli spokojnie dalej. Jednak niektórzy zaczęli uciekać. Usłyszeliśmy strzały. Tata pociągnął mamę razem ze mną w krzaki. Biegliśmy, ile sił w nogach. Nie wiem, czy po kilku godzinach, czy minutach znaleźliśmy się na cmentarzu. Mama zauważyła jakiegoś mężczyznę. Rodzice bali się go, ale i tak było widać, że jesteśmy uchodźcami z Warszawy. Człowiek ten zaprowadził nas do małego domku. Powiedział nam, że wieczorem przyprowadzi kogoś, kto nam pomoże. Zamknął drzwi na klucz. Mama jak zwykle zaczęła rozpaczać, że na pewno poszedł wydać nas Niemcom. Jednak tak się nie stało.
     Wieczorem przyprowadził kolejarza, który przez ogrody zaprowadził nas do swojego domu. Ulokował nas w szopce, na sianie. Niestety, nie mogliśmy u niego zostać, ponieważ nie byliśmy jedynymi, których ukrywał. Dał schronienie żydowskiej rodzinie. W tym czasie miałam zapalenie spojówek, ropna wydzielina ciekła mi po policzkach, kolejarz zaprowadził nas do lekarza. Mężczyzna ten zbadał mnie i wysłał gosposię po lekarstwo do apteki. Jego żona w tym czasie pozwoliła nam się wykąpać, dała czystą bieliznę, sukienkę dla mojej mamy (w starej zrobiła się wielka dziura „na siedzeniu”, przypięliśmy kolcami w tym miejscu chusteczkę do nosa) i ciepły sweter dla ojca. Nakarmiła nas i wysłuchała naszej opowieści. Przenocowaliśmy u nich, a następnego dnia zaprowadzili nas do domu kamieniarza. Byliśmy tam tylko dwie noce, podczas których moja mama siedziała na stole z powodu ogromnej ilości karaluchów.
     RGO przeniosło nas do apteki w Milanówku. Mieszkaliśmy na zapleczu – w magazynie. Było więc to tylko tymczasowe schronienie. RGO umieściło nas ostatecznie we wsi Podlindowo. W kennkarcie ojca widnieje wpis meldunkowy z datą 8 września 1944 roku. Tułaczka nasza trwała więc około miesiąca. Zakwaterowani zostaliśmy u gospodarzy – Czarnieckich. Los nasz niestety nie uległ poprawie. Gospodyni wyzywała mamę od „dziadówek, co z cudzego żyje”. Mama tłumaczyła, że w Warszawie zostały srebra, odzież – cały nasz majątek. Efektem tych zwierzeń były dociekliwe pytania gospodarzy o to, gdzie zakopali swoje rzeczy, prośby o podanie adresu i dokładnego miejsca. Tata bardzo nakrzyczał na mamę za te opowieści. Zapytał ją, czy chce, by nam ukradziono resztki dobytku, które zostały w Warszawie. Mama zaczęła unikać rozmów z gospodynią na ten temat. Znowu cierpieliśmy głód, dostawaliśmy po misce zupy, w której pływały muchy. Odbywało się to przy wtórze narzekań na darmozjadów, których gospodarze musieli żywić.
     Ojciec był bardzo pracowitym człowiekiem – wynajmował się do pomocy u innych gospodarzy. Rąbał drzewo na opał, stawiał piece, pomagał w gospodarstwie. Chłopi płacili mu za to żywnością, którą po kryjomu przynosił do domu. Bał się, że Czarnieccy zabiorą mu jedzenie, które było przeznaczone dla mnie. Dzieci gospodarzy bardzo mi dokuczały. Wyzywały mnie od obdartusów i dziadówek. Pamiętam, jak pod pozorem wspólnej zabawy zaprowadziły mnie na cmentarz i uciekły. Pewnego dnia podczas nieobecności gospodarzy przyszła sąsiadka Pani Celkowa (nie było to jej nazwisko, ale tak na nią wołano we wsi). Przyniosła kawałek słoniny i mleko. Mama poprosiła ją, by zaniosła te rzeczy do kuchni gospodarzy. Zapytała wtedy mamę: „dlaczego? To jest deputat, który przynoszę, co tydzień na wasze utrzymanie. Tak zarządził sołtys. Mieszkacie u nich, a ja dokładam się do waszego wyżywienia”. Mama powiedziała jej, że nigdy nie dostaliśmy nic z tych produktów. Strasznie się zdenerwowała, krzyczała, że nie będzie utrzymywać i tak bogatych Czarnieckich. Zapytała tatę, czy nie chcielibyśmy zamieszkać u niej. Była wdową z maleńkim dzieckiem. Niemcy zastrzelili jej męża wraz z dziewięcioma mężczyznami za akcję przeprowadzoną przez AK na tym terenie. Powiedziała, że dom jest duży, ale niewykończony – brakowało podsufitek w pokojach. Tata miał je wykończyć. Rodzice bardzo się ucieszyli, ale bali się gospodarzy. Umówili się z Panią Celkową, że przyjdzie po nas wieczorem.
     Rozmowa z gospodarzami była nieprzyjemna. Nie chcieli nas wypuścić. Dopiero jak Celkowa wykrzyczała im, że nie będzie łożyła na i tak „tłusty połeć”, pozwolili nam zabrać swoje rzeczy.
     W nowym domu było wspaniale. Ciepło, przytulnie i rodzinnie. Pani Celkowa mieszkała z małym, około 2-letnim, synkiem Wiesiem i dziewczyną do dziecka. Opowiedziała nam o śmierci swojego męża, którego Niemcy zastrzelili na jej oczach. Kobieta kładła dziecko pod nogi oficera, prosząc o darowanie życia mężowi. Niemiec pokazał jej, że jak nie zabierze synka, to zgniecie mu głowę butem.
     Rodzice bardzo się z nią zaprzyjaźnili. Tata wykonywał wszystkie gospodarcze prace, by ulżyć jej niedoli i odwdzięczyć się za codziennie okazywane nam serce.
     Potrzebne nam były gwoździe do wykończenia pokoju. Tata nie mógł pójść do sklepu w Mszczonowie, żeby nie złapali go Niemcy. Poszłyśmy z mamą we dwie. Po drodze mijały nas niemieckie samochody. Było zimno, mama miała na nogach drewniaki otrzymane z RGO. Nagle koło nas zatrzymała się ciężarówka, wychylił się z niej niemiecki żołnierz i zapytał po polsku: „Matka, podwieźć cię, kaj ty idziesz w takie zimno z dzieciakiem, zapalenia płuc dostaniesz”. Mama moja dostała napadu szału. Pierwszy raz widziałam ją w takim stanie. Strasznie na niego krzyczała: „Ty bydlaku jeden! Co cię to obchodzi, zabraliście mi wszystko, syna straciłam, a ty się nade mną litujesz! Nad sobą się lituj, bo niedługo szlag was wszystkich trafi po kolei!”. Bardzo się bałam, czepiałam się jej ręki i prosiłam, żeby się uspokoiła. Myślałam, że on nas zastrzeli, ale pokiwał tylko głową, skinął na kierowcę i pojechali dalej. Kupiłyśmy gwoździe i wróciłyśmy spokojnie do domu. W tym czasie do domu pani Celkowej przyszli partyzanci. Chcieli się umyć, najeść i odpocząć. Przyprowadzili ze sobą świnie. Mięso podzielili i zostawili część dla nas. Gospodyni bała się trzymać je w domu, więc z pomocą rodziców poukładała w garnkach i zakopała na polu. Rodzice wypytywali ich o Warszawę. Mama opowiadała o swoim synu Waldku, mówiła, że nie wie czy żyje, gdzie jest. Dowódca partyzantów dał jej obrazek z Matką Boską Wypędzonych, by do niej modliła się o życie syna. Pamiętam słowa, które odtąd szeptałyśmy, co wieczór:

„Pod Twą obronę uciekamy się
Matko Boska Wysiedlona ze swej
Siedziby w Pruszkowie przez
Okrutnego Niemca.
Uciekamy się my wysiedleni,
Bezdomni, opuszczeni,
Skazani na głód i poniewierkę…
Wstaw się za nami do syna
Swego jedynego
Pana Boga Wszechmogącego,
Aby przez chmury wyjrzało
Wreszcie słońce
Na tę ziemię umęczoną,
Krwią niewinną milionów
Przesiąkniętą, aby rozwarły się wrota
Więzień i obozów,
A tysiące braci naszej z obczyzny
Wróciło do Ojczyzny,
Aby pękły okowy niewoli…
Módl się za nami
Święta Boża Rodzicielko,
Aby do serc naszych
Wstąpił błogosławiony pokój
Ku czci Syna Twego
I Pana Boga Jedynego…”

     Partyzanci odeszli do lasu. Dalej mieszkaliśmy u naszej gospodyni. Bawiłam się z małym Wiesiem, nie byłam już głodna i z nadzieją oczekiwałam przyszłości. Po około dwóch tygodniach wrócił rozbity po potyczce z Niemcami leśny oddział. Sołtys (który prawdopodobnie współdziałał z nimi) powiedział nam, że musimy na czas ich pobytu opuścić dom. Przeniósł nas do gospodarzy we wsi Lindów. Ludzie ci dawali nam jeść, ale nie wytworzyły się między nami więzy przyjaźni. Pilnowali nas, byśmy nie wzięli choć jednego jajka więcej. Ojciec znowu najmował się do pomocy w okolicznych gospodarstwach.
     W wigilię przyjechała po nas Pani Celkowa. Powiedziała, że partyzanci odeszli i zabiera nas ze sobą. W domu pachniało ciastem i stała przystrojona choinka. W połowie stycznia usłyszeliśmy strzały. Okazało się, że od Warki idzie front. Walka rozegrała się w ciągu kilkunastu godzin. Siedzieliśmy wszyscy razem w oborze przytuleni do krów. Mama z gospodynią odmawiały modlitwy. Huk był tak głośny, że krowy kładły się pod żłób. Rano wpadli Rosjanie pytając, czy są u nas Niemcy. Po dwóch dniach zakwaterowano w naszym domu rosyjskiego oficera. Pani Celkowa przyszła spać do naszego pokoju, ponieważ bała się zaczepek z jego strony. Na polu za naszym domem wylądował rosyjski kukuruźnik. Wszystkie dzieci pobiegły na pole. Pilot pozwolił nam wejść na skrzydła i woził nas po polu. Niestety, zabawę przerwał nam oficer odganiając od samolotu. Po kilku dniach Rosjanie odeszli. We wsi powtarzano wiadomość o wyzwoleniu Warszawy.
     Tata postanowił dostać się do miasta i zorganizować dla nas mieszkanie. Z jego relacji wynikało, że większość drogi szedł pieszo, podwozili go również jadący Rosjanie. Dotarł do naszego domu, przy Grójeckiej 89. Na schodach prowadzących na klatkę leżały zwłoki granatowego policjanta. Mieszkanie, które zajmowaliśmy było spalone. Stojąc na schodach usłyszał za sobą głos: „Czesiu! To ty?”. Była to babcia Gertruda, która piechotą i „podwózkami” wróciła z obozu w Czechach. Weszli na I piętro kamienicy. Ojciec znalazł ocalały od ognia lokal, przespał z babcią noc. Rano zrobił prowizoryczne zamknięcie, zostawił babcię i postanowił wrócić po mnie i mamę. Poprosił babcię, żeby zachowywała się po cichu i nikomu nie otwierała drzwi. Słuchając ojca, dziękowałyśmy Bogu za to, że powoli odnajduje się nasza rodzina. Babcia powiedziała również ojcu, że rozdzielono ją z Marią i jej roczną córeczką Ninką; nie wiedziała, co się z nimi dzieje.
     Zaczęliśmy zbierać nasz skromny dobytek, by wyruszyć do domu. Kochana, nieoceniona Pani Celkowa podarowała nam poduszki i pierzynę. Przyrzekła też, że jak uspokoi się zawierucha wojenna odwiedzi nas w Warszawie. Tata wynajął woźnicę z furą, który miał nas zawieźć do Warszawy. Opłatą była złota, ślubna obrączka mojej mamy. Dołączyła do nas nauczycielka z córką. Niestety, woźnica nie wywiązał się z umowy. Kazał nam zejść z fury, bo mu się męczył koń. Podróż przez większą część drogi odbyliśmy pieszo. Kiedy przybyliśmy na Grójecką, płakaliśmy ze szczęścia. Przywitaliśmy się z babcią. Byliśmy pierwszymi lokatorami naszego domu, którzy powrócili z tułaczki. Odkopaliśmy w piwnicy nasz dobytek. Tata sprzedawał po jednej sztuce rodzinne srebra, by móc kupić żywność. Rodzice chodzili do zbombardowanej Wszechnicy, przynosili stamtąd deski, ramy okienne i różne materiały, dzięki którym mogli wyremontować nasze mieszkanie. Wpis meldunkowy w kennkarcie mojego ojca (nie było jeszcze polskich dokumentów) nosi datę 28 lutego 1945 roku. Powoli wracali nasi sąsiedzi. Pierwszy pojawił się pan Szpunar. 5 marca 1945 roku tata został wybrany przez lokatorów na przewodniczącego komitetu blokowego. Protokół z posiedzenia komisji opisuje usuwanie zwłok pomordowanych przez Niemców z wewnątrz i zewnątrz budynku, usuwanie gruzów, remontowanie poszczególnych mieszkań. Ponad 2 lata trwał spór komitetu z Radą Narodową o przyznanie funduszy na odbudowę dachu kamienicy. Lokatorzy w końcu sami pokryli koszty położenia nowego dachu. Ojciec brał udział w odbudowie wielu budynków przy ul. Grójeckiej i Opaczewskiej. Osobiście wskazywał Komisji Ekshumacyjnej miejsca pochówku pomordowanych na „Zieleniaku”. Sporządził spis dzieci mieszkających na ul. Grójeckiej podlegających obowiązkowi szkolnemu. Powrócił też do pracy w Tramwajach Warszawskich jako lakiernik. Pierwsze pensje stanowiły tzw. deputaty – składały się z  paczek unrowskich z żywnością. W 1966 roku została przyznana tacie srebrna odznaka honorowa miasta stołecznego Warszawy. Ponieważ nie należał do Polskiej Partii Robotniczej, nigdy nie uhonorowano go odznaczeniami państwowymi za udział w odbudowie Warszawy. Ojciec nie mógł pogodzić się z komunistyczną okupacją Polski. Zmarł nie doczekawszy obalenia komunizmu i uchwalenia rządów demokratycznych w Polsce.

Powiązane hasła

”None

Skip to content