menu

Dohnalek Halina z d. Merchel – „Słuchajcie, jesteśmy pod Berlinem”

Dohnalek Halina z d. Merchel – „Słuchajcie, jesteśmy pod Berlinem”

Dohnalek Halina z d. Merchel, ur. w 1925 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego przebywała wraz z matką, Marią, oraz rodzeństwem – siostrami Zofią i Krystyną oraz bratem Wiesławem przy ul. Żelaznej na Śródmieściu. W czasie powstańczych walk służyła jako sanitariuszka i łączniczka. Opuściła Warszawę wraz z matką oraz siostrą Krystyną w czasie tymczasowego zawieszenia broni. Została popędzona z ludnością cywilną do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd wysłano ją na roboty przymusowe do Lipska. Do kraju wróciła dopiero w 1947 roku. Rozmowa z panią Haliną Dohnalek, w towarzystwie członków jej rodziny, została przeprowadzona w maju 2020 r. w Muzeum Dulag 121.

Nazywam się Halina Dohnalek z domu Merchel, czytane jako Merszel. Urodziłam się w 1925 roku w Warszawie na ulicy Miodowej – jestem „słodka”.

Halina Dohnalek w miejscu nieistniejącego już domu przy ul. Miodowej, w którym przyszła na świat. Z arch. pryw.

Czy pod tym adresem rodzina mieszkała przez całą okupację, aż do wybuchu Powstania Warszawskiego?

Nie proszę Pani, dlatego że przez wielkie nieszczęście znalazłam się z mamusią i z rodzeństwem w Stanisławowie pod okupacją Związku Radzieckiego i przebywałam tam w straszliwych warunkach dwadzieścia dwa miesiące. Taty nie było, zmarł, jak miałam jedenaście lat. To jest morze, morze do opowiadania, ale rozumiem, że Panią interesuje powstanie. Do Warszawy wróciliśmy po tym, jak wybuchła wojna niemiecko-radziecka w 1941 roku. Przyszli Niemcy, wyrzucili ruskich aż pod Moskwę i wtedy z tego Stanisławowa można się było ruszyć. Rosjanie mieli tory szerokie, a tutaj, już po niemieckiej stronie, tory były wąskie, więc trzeba było się przesiadać. Jechaliśmy przez Kraków. Droga była straszna, ale jakoś dostaliśmy się do naszej Warszawy.

W Warszawie została ukochana siostra mojej mamy Wanda, była 14 lat młodsza od mamy, więc i dużo zdrowsza. Przyjęła nas, całą czwórkę, na ulicy Marszałkowskiej 11/13 . Najpierw trzy dziewczynki – moje dwie siostry, Krysię i Zosię, oraz mnie, „Laleczkę”. Tak mnie nazywano w rodzinie. Dziś też się wśród krewnych o mnie się mówi „Lala”, „ciocia Lala”. Dla znajomych jestem Halina.

Nie pamiętam już, z jakiego powodu Niemcy wyrzucili nas z tej kamienicy przy Marszałkowskiej 11/13 i dali cioci jakieś mieszkanie na Ciepłej, a mamusi na Żelaznej. Nie wiem, czy to był numer 32 czy 36, w każdym razie nie ma już tego domu, teraz w tym miejscu stoi wielki szklany budynek. Dziś te okolice są nie do poznania. I na Żelaznej zastało nas powstanie.

Nie pamiętam z jakiego powodu, ale po paru dniach powstania mama powiedziała: „Słuchajcie, musimy się zbierać. Weźcie, co konieczne”. Każda z nas dostała walizkę, i w tę walizkę sobie zapakowała, co chciała. Wyniosłyśmy te walizki do piwnicy, żeby się nie zniszczyły. W ogóle wtedy życie toczyło się już w piwnicy. I ruszyłyśmy. Jakiś porucznik powiedział nam: „Musicie się kierować na ulicę Mazowiecką”. I poszłyśmy. Zatrzymałyśmy się przy Mazowieckiej 10, to była piękna kamienica. Pamiętam, że w jednym z mieszkań tej kamienicy, urządzono piękną bibliotekę, a obok tej biblioteki była bardzo bogata apteka. Przebywałyśmy głównie w piwnicy.

My, młodzi, mieliśmy bardzo dużo czasu, więc jak trzeba było jakieś lekarstwa z tej apteki zanieść, to biegliśmy. Teraz jestem stara i mieszkam sama, to mam dużo czasu i często myślę, jaka wspaniała musiała być organizacja Polaków w czasie powstania, prawda? Było tyle tajnych rzeczy, wszystko trzeba było ukryć przed Niemcami.

Czy była Pani w konspiracji?

Byłam w konspiracji. Moim dowódcą była kobieta, miała pseudonim Rakieta. Służyłam pod „Rakietą”. Mój oddział w czasie powstania, chociaż tylko ze dwa razy tam byłam, stacjonował na ulicy Twardej. Z Krystyną zaczęłyśmy od pielęgniarstwa. Przy noszach było nas zawsze pięć, jedna na zmianę, za tę najbardziej zmęczoną. Najtrudniej było iść z tyłu, bo można było zostać w plecy postrzeloną. To takie znamienne, że przy noszach nie lubiło się iść ostatnią.

Dostawało się i inne rozkazy, na przykład ktoś mi dał dziesięć kilogramów słoniny końskiej i adres, pod który musiałam to zanieść. Tę słoninę miałam dostarczyć do oddziału wojskowego, do okrasy. Na Nowym Świecie spotkałam swojego bardzo serdecznego kolegę, Andrzeja Szamotolskiego. To była rodzina – jak ja to nazywam – z najwyższej półki. Tatuś adwokat, bardzo elegancki. A Andrzej taki bardzo delikatny chłopak. Miał brata Włodka. Tamten był energiczny, a ten taki delikatny. On też miał jakiś rozkaz. Zapytał: „Lala, gdzie idziesz? Ja ciebie zaprowadzę, a potem ty mnie zaprowadzisz”. Pomógł mi nieść tę słoninę, we dwoje ją nieśliśmy. Dziesięć kilogramów to naprawdę było ciężko, a nie było chodnika, tylko gruzy, dołki.

Na tej Mazowieckiej w czasie powstania nie chodziło się ulicami, tylko były poprzebijane przejścia przez piwnice. Przeważnie się szło piwnicami, ale były miejsca w Warszawie, gdzie można było przejść przez jakąś ulicę. Na nich z kolei poustawiano barykady. Byłam niesłychanie zadziwiona, jak można wznieść taką olbrzymią konstrukcję – np. z tramwajów, zwłaszcza pod ostrzałem. Wiadomo, jacy byli Niemcy. Bardzo dużo żołnierzy niemieckich strzelało z dachów, oni chowali się za kominami. Na własne oczy widziałam, jak zastrzelili chłopca z ulicy Złotej. Któregoś razu miałam lecieć z lekarstwem dla jakiegoś dziecka, kiedy ktoś mnie ostrzegł: „Zostań jeszcze, zostań jeszcze chwilkę”. Czy zobaczył kogoś na dachu? Być może… Samo przejście pod barykadą też było trudne. Na ulicy Mazowieckiej był podkop pod jezdnią, a w tym podkopie biegły rury – jedna gazowa, a druga wodna. Zawsze wolałam brzuch wciągnąć i przesunąć się nad rurą niż pod rurą.

Dzisiaj mogą mi nie wierzyć, ale podczas powstania nie czułam ani sekundy strachu. Sama się sobie dziwiłam. Później to nawet nie miałam z kim rozmawiać, bo po rozstaniu z mamą i z siostrą zostałam sama, z rodziną spotkałam się po ponad dwóch latach. Szukałam ich. Calusieńkie powstanie nie było też mojego brata Kazika, który był ode mnie starszy. On był u cioci, a ciocia w tym czasie mieszkała na Ciepłej, na terenie dużego getta, wtedy już zlikwidowanego. Stamtąd on już nigdzie nie mógł się ruszyć, a nawet gdyby się ruszył na Żelazną, to przecież nas na Żelaznej już nie było.

Proszę Pani, tak sobie myślę teraz i wtedy też tak myślałam, jak strasznie nieszczęśliwe były matki. Mój drugi brat należał do służby gaśniczej i z Mazowieckiej poszedł do pożaru. Przyszedł w spalonych butach, w spalonej marynarce, w spalonym swetrze. Mama powiedziała: „Synu, co ja z tobą zrobię? Boże, skąd ja dla ciebie buty wezmę?”. Wszystkie mieszkania były otwarte, mama tak chodziła i znajdowała dla tego mojego brata to buty, to sweter, to koszulę. Powstanie to był święty obowiązek, a brat to był wielki bohater, w ogóle to był wspaniały człowiek, wspaniały. Dzisiaj nie ma takich i nieprędką się tacy urodzą. Prawdziwy Polak, prawdziwy patriota, o złotym charakterze, o idealnym sercu. Gdzie to takich ludzi dzisiaj spotkać? Nie znam.

Jak miał na imię Pani młodszy brat?

Wiesław. Wiesiulek nasz kochany.

Na tej Mazowieckiej jeszcze, jak siedzieliśmy w piwnicy, cały dom spłonął. Już pierwsze piętro płonie, my chowamy się w podziemiu, a Zocha, moja siostra, starsza o trzy lata, siedzi na ławeczce, trzyma się za włosy i bije głową o ścianę, mówiąc: „Lalka nie ma piekła, nie ma piekła? Tu jest piekło!”. Złapałam ją za ręce i powiedziałam: „Zofia, przestań, bo się zabijesz”. Nie mogłam jej utrzymać. W tej piwnicy było już strasznie gorąco. Wiesio, który wtedy akurat był na Mazowieckiej, wziął kij i zaprowadził nas do takiego wylotu, który szedł w górę, chyba do Banku Polskiego, tylko od podwórka. Powiedział: „Uciekajcie, uciekajcie!”. Niemiec stał z karabinem i się denerwowaliśmy, czy nas zobaczył, czy nas nie zobaczył, czy wrzuci nam granat do tej piwnicy, czy nie wrzuci. Ale widocznie nas nie zauważył, nie wrzucił granatu. W tym korytarzu, którym przechodziliśmy, jakąś starszą panią zakopali i tylko było widać czubki palców oraz trochę siwych włosów. Przechodziliśmy tuż koło niej. Taka była sytuacja, że na podwórku nie było możliwości jej zakopać, tylko w piwnicy, ale nikt się nie bał.

Gdzie rodzina zatrzymała się po pożarze kamienicy?

To było tak. Przyszedł porucznik i powiedział: „Musicie się stąd wynieść, musicie iść dalej. Idźcie na Złotą 59. Tam są jeszcze puste piwnice”. Ale w międzyczasie dostałam jednak rozkaz, żeby opróżnić kościół, bo żołnierze będą się przemieszczać z karabinami maszynowymi, jakąś armatką. Po wojnie mówiłam do swoich córek, że walczyłam w kościele Świętego Krzyża, a one młode, niedoświadczone myślą sobie: „Jak w kościele można walczyć?!”. A my to przejście robiłyśmy, stąd ta walka u Świętego Krzyża.

Kiedy już wróciłam z tego kościoła na Mazowiecką, mama i wszyscy inni zaczęli się zbierać na Złotą. Jedna pani tobół sobie przygotowała – i pierzynę, i poduszkę, i garnki, i wszystko. My jej tłumaczyliśmy: „Proszę pani, pani z tym nie przejdzie w tunelu, bo tam jest ciasno. Niech pani to zostawi i pójdzie bez tego”. Zaprowadziłam ją do tego tunelu i zapytałam: „Którędy pani przejdzie?”. To ona zaczęła to rozkładać i robić mniejsze pakunki. A tu już cała masa ludzi, matki z dziećmi. Każdemu trzeba pomóc. Piwnicami się przeważnie szło. Wszędzie szalały pożary. Proszę Pani, przez calusieńkie powstanie kropla deszczu nie spadła, nie było ani jednej chmureczki. Przez całe powstanie moje, do tego 17 września – błękit nieba.

Z Mazowieckiej na Złotą musiałyśmy iść przez obecny plac Powstańców Warszawy. Cały plac w gruzach po bombardowaniu. Część w dole, zapadnięta, część wypiętrzona w górę. Wszędzie się pali. Nagle mama ginie nam z oczu i Zocha, wtedy jeszcze była z nami, krzyczy na cały głos: „Lala! Widziałaś mamę, gdzie jest mama?”. Ogień spada, syczy, huczy, nic nie słychać, nic nie widać. W ten sposób przez plac doszłyśmy do Jasnej. Tu się kamienica pali, tam się kamienica pali, belki z ogniem spadają. Mama się znalazła, już jest przed nami, wciąż się ogląda. Widzę mamę, chcę do niej iść, a tu buch, paląca się bela spadła, gruba jak nie wiem co. Mama z tamtej strony, nic nie mówi, ale widać, jaka zrozpaczona. Belę przeskoczyłam, nogi trochę poparzyłam, jeden but zgubiłam. Na bosaka, a tu wszystko gorące. Człowiek się przedostał, ale trudne to było.

Na Złotej znowu byłam zorganizowana, chodziłyśmy w pięć sanitariuszek. Stoimy sobie, między innymi z moją siostrą Krystyną, patrzymy – leci samolot. Powiedziałam: „Zobaczcie, zobaczcie, to nasi, to nasi, samolot leci”. Gwiazdę czerwoną miał na skrzydle. Patrzyłyśmy, cieszyłyśmy się, że to nasi, a tu trzy bomby lecą jakby na łańcuchu. Buch! Nam na głowę! Nam na głowę leciały! Stałyśmy tuż przy bramie. Wbiegłyśmy do środka. W tych przedwojennych kamienicach zawsze było takie służbowe mieszkanie dla dozorcy, pokój z kuchnią. Wpadłyśmy do tego mieszkania, one się rzuciły na łóżko, a ja na nie, już ostatnia byłam. O! Wali się, trzęsie się! Krzyczę, wrzeszczę. Nagle ucichło. One się nie ruszają, ja się też nie ruszam. Ale to już długo trwa. Podniosłam głowę: „Boże, Boże pali się wszystko!”. Skuliłam się z powrotem i nic nie mówię, nie chcę ich straszyć. I czekam, aż mnie ten język ognia sięgnie. Nie bałam się. Czekałam, aż mnie ogień po plecach dotknie. Ale nic się takiego nie wydarzyło. Po dłuższej chwili podniosłam głowę, a tu piękne słońce świeciło. To, co wzięłam za ogień, to był kurz z czerwonych cegieł. Czy ktoś może nie wierzyć w cuda? Powiedziałam: „Wstańcie, chodźcie, możemy już iść”. Wielu osób potem pytałam, co to był za samolot. Niemcy nie musieli się maskować, żeby nas bombardować, a ruscy mieli nas przecież wyzwolić? To były trzy nisko lecące samoloty. Każdy rzucił jakby w łańcuszku trzy bomby. W sumie dziewięć sztuk.

Członek rodziny: Może myśleli, że atakują Niemców?

To Rosjanie nie wiedzieli, gdzie są Polacy? Nie, Paweł, musieli wiedzieć. Polacy się tak wspaniale zorganizowali. Wszystkiego nie jestem w stanie już opowiedzieć, bo to było paręnaście dni. Wspaniale byliśmy zorganizowani, to jest jedno, a drugie – niech sobie każdy myśli, co chce.

Co jeszcze zapamiętała Pani z czasu powstania?

Pamiętam bomby zapalające, straszne. Może Pani mi podpowie, bo myśmy nazywali je bomby zapalające, ale niedawno rozmawiałam z kimś, kto te bomby inaczej określał. Myśmy mówili bomby zapalające, krowy. My, powstańcy, poznawaliśmy te krowy po dźwięku, jaki wydawały. Po wykonaniu jakiegoś rozkazu biegłam akurat do sztabu ulicą Sienną z koleżanką Luśką – takie piękne warkocze miała – kiedy usłyszałyśmy nadlatujące bomby. Wpadłyśmy do bramy, wzięłam Luśkę za rękę i powiedziałam: „Luśka chodź, jeszcze kawałek!”. Wpadłyśmy do następnej. „Zobacz, zobacz, pies się do nas tuli”. Piesek się znalazł i między nogi nam wszedł. Jak zobaczyłam tego pieska, to sobie pomyślałam, że w nas nie trafi. I rzeczywiście. W tamtą bramę, z której uciekłyśmy, walnęło, a tutaj, gdzie był pies, nie wpadło. Czy to nie jest cud? W ostatniej sekundzie uciekłyśmy. To była jakaś intuicja, nie wiem, jakiś wewnętrzny głos.

 Idziemy z Luśką dalej. Po drugiej stronie jakaś pani stoi w bramie i woła: „Panienko, panienko, niech panienka tutaj przyjdzie”. I ja tam poszłam, a Luśka nie, bo ona koniecznie chciała wracać do mamy, która ją prosiła, żeby jak najszybciej przyszła. Bo przecież te dzieci wychodziły, jeden dzień nie wróciły, drugi dzień nie wróciły, trzeci dzień nie wróciły, bo nie mogły, to co ta matka myślała… że dziecko zginęło. Tak te biedne matki żyły. Rozejrzałam się tu i tam, czy mnie kto nie zastrzeli, przeleciałam tę ulicę szybciutko. „Niech panienka tutaj zaczeka, ale nie odchodzi, zaraz przyjdę”. Po chwili niesie pełniusieńki talerz – kasza, na tej kaszy pełno mięsa w kawałkach, jakiś gulasz. Przepyszny, Jezus Maria! Jem jak nieprzytomna. Szczęśliwie wróciłam, jeszcze wtedy na Mazowiecką, do mamy. Opowiadam mamie, mama się troszkę śmieje. Mówi: „Córeczko, wiesz co ty jadłaś? Ty jadłaś końskie mięso”. Włosy mi dęba stanęły. Człowiek nieprzyzwyczajony. Musieli konia zabić. Ale można sobie wyobrazić, jak się najadłam.

Jeszcze jak żyła moja siostra Zocha, bo młodo umarła, to pytałam, czy pamięta, co my w powstaniu jedliśmy. Nie mam pojęcia, co wtedy jadłam. Zupę? Gdzie ugotowaną, z czego ugotowaną? Nie było jedzenia. Pamiętam, że ludzie chodzili, plądrowali opuszczone mieszkania, to jeden znalazł więcej, drugi znalazł mniej. Jeszcze jak byliśmy na Mazowieckiej, mama znalazła w piwnicy małą kuchenkę żelazną. Wiesław i inni mężczyźni jakieś krzesełka połamali i rozpalili tę kuchenkę. Mama z samej mąki z wodą zrobiła chleb. Sam grud, nie można było tego zjeść. Drożdży nie było, proszku nie było. To co to urosło? W dodatku, jak mama wyjęła ten chleb z piecyka, nas w tej piwnicy było z dziesięć–dwanaście osób, to na podwórko obok bardzo dużego śmietnika wpadła bomba zapalająca. W piwnicy czarno się zrobiło. Koniec świata, nie wiemy, czy kamienica się nie zawali. Dopiero później to wszystko osiadło. Koniec świata.

Raz na tej Złotej, jak wracałyśmy z noszami, widziałyśmy, jak kamienica siadła i z takiego trzeciego czy czwartego piętra zjeżdżał tapczan, a na nim jak na sankach młoda dziewczyna. Siedziała i tak się trzymała. Żywa. My ją oczywiście opatrzyłyśmy, nawet do jakiegoś punktu sanitarnego zaniosłyśmy. Jak potem szłam w tym pochodzie do Pruszkowa, patrzę się, a ona obok mnie idzie, cała taka szara. Zaczęłam z nią rozmawiać i ona powiedziała, że po zjeździe na tym tapczanie właściwie miała tylko takie draśnięcia, wszystko jej się zagoiło, a że w Warszawie pełno kurzu, pyłu, to wszystko było szare. To taki następny mój cud.

Jak zapamiętała Pani wypędzenie z Warszawy?

Już na Złotej któregoś razu było jakieś pół dnia ciszy, kiedy przejechał taki samochodzik osobowy, otwarty, z kimś bardzo dobrze mówiącym po polsku, kto ogłaszał, że się organizuje wyjście z Warszawy: „Słuchajcie, musicie wyjść, sprawa przegrana, nie macie co jeść” itp. Mama powiedziała: „Zbieramy się”. Byłyśmy tylko z Krystyną. Zosi nie było, Wiesława nie było. Zofii nie było, bo Zofia miała ukochanego porucznika, pana Mariana [Lawińskiego]. I gdzie pan Marian z wojskiem, tam i ona. Ona poszła z tym panem Marianem. Nie pamiętam, jak się potem znalazł Wiesław, a nie mam kogo spytać, bo z całej rodziny tylko ja żyję. Wiem, jak się Zocha znalazła, bo mama powiedziała, że jeżeli się wszyscy rozdzielimy, to mamy spotkać się u pani Wilewskiej w Nowowilejce. Dopiero w Polsce, jak wróciłam, się o tym dowiedziałam, bo zupełnie o tym zapomniałam. A ona właśnie dzięki temu się znalazła. A Wiesław? Nie mam pojęcia, jak się Wiesław znalazł.

Wydaje mi się, że mnie zabrali z Warszawy 17 września, taką datę pamiętam. W internecie czytałam, że wywozili po powstaniu, na pewno byli i tacy, ale ja pamiętam 17 września.

Obóz w Pruszkowie funkcjonował od 6 sierpnia, więc również przez prawie cały okres powstania przybywały do niego transporty. Czy pamięta Pani drogę do obozu?

Jak wspominałam, jeździł ten samochód, trąbił, żeby się zbierać na takim placu. Już wtedy nie było strzelaniny. Mama postanowiła, że wychodzimy. Byłyśmy we trzy, z Krystyną. A my z siostrą nie chciałyśmy iść! Ale dawniej nie było tak, żeby matki nie słuchać. Mama nam jakoś to wytłumaczyła. Mama patriotka i wielka Polka, choć się urodziła pod zaborem rosyjskim. Wspaniały człowiek, nie ma o czym mówić, wspaniały pod każdym względem. Kupka ludzi się zebrała, już nas żołnierze pilnowali z każdej strony. Wszyscy płakali. Rodziny chciały być razem, a Niemcy rozdzielali je nawet podczas tego marszu. Szliśmy ulicą Wolską. Pod koniec Wolskiej były barykady, wielki tłum, mama z Krystyną środku, ja dalej. Mama cały czas do nas krzyczała: „Trzymajcie się ściany!”. Tłum był straszny. Nie do opanowania. Jeszcze stały barykady, trzeba było na nie wejść. Barykada niby troszkę niższa, uprzątnięta, ale po tych wertepach iść trudno. Tu się skaleczyłeś, tu cię pchali i w pewnym momencie mama upadała, a oni po niej deptali. To było straszne. Nie wiedziałam, co robić, bo byłam od mamy ze dwa, trzy metry ludźmi rozdzielona, ale cud boski, jacyś mężczyźni zaczęli mamę podnosić. Byłyśmy na barykadzie. Mama już podniesiona. Krystyny chyba nie widziałam, ale wiedziałam, że jest.

Wszyscy o tym słyszeli, że na Woli rozstrzeliwali ludność cywilną. Tłum to zobaczył i zaczął się cofać do Warszawy. My jesteśmy na barykadzie, tu ludzie na nas prą i tu ludzie na nas prą. Nie wiem, jak to przeżyłyśmy. Jak się po wojnie spotykałyśmy, to Zocha mówiła: „Lalka, ty mi powiedz, jak myśmy to powstanie przeżyły?”. Odpowiadałam jej: „Wiesz przecież, że mama miała szczególne łaski u Pana Boga. Modliła się o nas i Pan Bóg mamę wysłuchał, bo jak to inaczej zrozumieć, jak takie cuda za cudami się dzieją”. Nie mam pojęcia, czy im zabrakło amunicji, czy co, ale przestali tę ludność cywilną rozstrzeliwać i poszliśmy dalej.

Doszliśmy do Pruszkowa, a w Pruszkowie byłam tylko jeden dzień i jedną noc. Bez jedzenia, bez picia, bez niczego jakoś przetrwałyśmy. Mam znajomą, bardzo inteligentną kobietę, dziewięć lat ode mnie młodszą, to ona była dziewięć dni. Miała wtedy osiem lat, była ze starszym bratem i mamą. Ponad tydzień byli, nic jeść nie dostawali. Ala mówiła, że jej mama zawsze powtarzała, że w takie nieszczęścia gdzie byś nie szedł, musisz wziąć garnek, bo jak masz garnek, to sobie poradzisz. Oni tutaj w Pruszkowie cztery cegły znaleźli, ten garnuszek zza pazuchy wyjęli i przeżyli. Nam mama w zimowych płaszczach od lewej strony poprzyszywała kieszenie, gdzie miałyśmy trochę kaszy, trochę słoniny. Znam inne kraje, ale choćby mnie krajali, żeby nie wiem, co robili, to twierdzę, że najzdolniejszym narodem na całym świecie to my jesteśmy. Mam na to setki dowodów. Wspaniale potrafimy się organizować.

Byłam w hali piątej. Wielka hala. Tych hal było parę. Ta, w której przebywałam, była pusta. Ale jeśli to była fabryka, to być może w tej hali musiały stać jakieś maszyny… Cała hala była wysypana słomą, ale mokrą. Wszyscy płakali. Pamiętam, że byłam w białej bluzce i że byłam cała mokra. W tej hali były okna w górze, jak spoglądałam w okna, to mi strumienie łez leciały, a jak oczy zamknęłam, to przestały mi lecieć, ale wciąż sto tysięcy myśli w głowie. Czułam się bardzo zmęczona, zaczęłam się kręcić, znalazłam małą deseczkę, położyłam tę deseczkę na trawie i tak się skuliłam, że cała pasowałam do niej. Musiałam zasnąć, bo ktoś mnie obudził, nie wiem kto, nie pamiętam.

W tej hali byłam już bez rodziny, bo nas Niemcy rozdzielili.

Kiedy odbyła się selekcja? Od razu po przybyciu do obozu czy później?

Od razu, od razu na tym wielkim placu. Jak już plac się wypełnił, to nas do tych hal dali, ale w ogóle bez picia, bez jedzenia. Mama zdążyła jeszcze taki piękny koc mi podać. Krzyczała: „Córeczko, córeczko, ten koc musisz wziąć, ten koc musisz wziąć”. Wszyscy coś krzyczeli, rozpacz ogólna. Stałam w tym pierwszym rzędzie, więc się wyrwałam i podbiegłam. Mama i ci ludzie krzyczą: „Uciekaj, uciekaj szybko!”. Ten koc rzuciła jakieś parę metrów przede mną, podniosłam go, odwróciłam się, tu z kolei ludzie z tej mojej grupy, trochę starsze osoby ode mnie, widzą, że młoda dziewczyna, musiały mnie polubić, bo z taką ogromną serdecznością wołały: „Szybko, spiesz się, prędko, prędko, prędko”. Dobiegłam, oni mnie wzięli za ręce. Poczułam tylko, jak Niemiec, który leciał za mną z karabinem, mnie dotknął. Gdy zrozpaczona się odwróciłam, zobaczyłam, że to na szczęście sąsiadka z ulicy Marszałkowskiej, która była osiem lat ode mnie starsza i mieszkała na tym samym piętrze co ciocia. Ona się nachyliła do mojego ucha i powiedziała: „Laleczko, wiesz co, będziemy mówiły, że jesteśmy siostrami , to może nas nie rozdzielą”. Bardzo się ucieszyłam i pamiętam, że chyba przestałam płakać i powiedziałam tylko: „Maryśka, Maryśka”. Przytuliłyśmy się tak mocno, wtem zamarłam. Popatrzyłam w tę stronę, po której byli mężczyźni, i zobaczyłam swojego brata Kazika. On mnie nie widział, a ja nie byłam w stanie krzyknąć do niego, że mama żyje. Nie mogłam powiedzieć też mamie, że Kazik żyje! To było straszne.

Kazimierz Merchel został wysłany z obozu w Pruszkowie na tereny III Rzeszy. Zdjęcie wykonane w Wiedniu 1944 r. Brat Haliny Dohnalek, drugi z prawej, w otoczeniu kolegów, również wygnanych z Warszawy. Z pryw. arch.

Później, jak już byliśmy w transporcie, pociąg się zatrzymał na jakiejś stacji. To były wagony towarowe, specjalnymi sztabami zamykane. Uchylili szparkę i na tej małej stacji jakaś organizacja – dosyć dużo było młodych ludzi – takie chleby okrągłe, może półtorakilowe, na cztery dzieliła i rozdawała. Stałam tak, jak mama mówiła, przy samej ścianie. W wagonie to przecież nas poupychali jak sardynki, a jeszcze niektórzy mieli tobołki najrozmaitsze, mniejsze, większe. Było strasznie ciasno. Przy drzwiach stałam, to jak oni dawali te chleby, to brałam je i do wagonu podawałam. Nie wiem, czy starczyło dla wszystkich, czy nie. Tego już nie pamiętam.

Proszę powiedzieć, gdzie Pani dojechała?

Jedziemy, jedziemy, dziesięć godzin, dwadzieścia godzin, trzydzieści godzin, a oni nam mówili, że na wsiach czekają przygotowane dla nas mieszkania, żebyśmy się nie bali, ale to były gruszki na wierzbie. Znamy te gruszki na wierzbie i dzisiaj. Myślimy sobie: „Do choroby jasnej, tyle godzin, jaka ta Polska długa!”. Nie pamiętam, jakie długie były te pociągi, z ilu wagonów się składały, a chciałabym wiedzieć. Na środku wagonu była szpara i do tej szpary wszyscy załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne.

W końcu mnie jako najmłodszą podsadzają do takiego malutkiego okienka, jak to w pociągu towarowym. Wszystko jest z pajęczyną. Maryśka mówi: „Lala, my ciebie podsadzimy, a ty zobacz, gdzie jesteśmy, jak to się nazywa”. Okno brudne, dają mi chyba kawałek papieru czy ręką odgarniam, żeby zobaczyć, i krzyczę: „O Boże, o Boże!”. One wystraszone: „Co ty tam widzisz, Lalka?”. Przeczytałam „Berlin” i nie chciałam im tego powiedzieć. W końcu im powiedziałam: „Słuchajcie, jesteśmy pod Berlinem”. Strasznie się bomb bałyśmy, już nie chciałyśmy tych bomb, a tu Berlin. Panika w wagonie. Jedziemy dalej. Około piątej rano pociąg staje, słyszymy, że drzwi otwierają. U nas też otwierają na oścież, stoję blisko, wszyscy się patrzą, cisza nieziemska w całym pociągu, nikt nic nie mówi. Piękny zagajnik, mgła poranna, śliczne miejsce. Niemcy zaczęli biegać i krzyczeć: „Raus! Raus! Schnell! Schnell!”. Nikt się nie rusza. Oni sobie tam coś pomyśleli, zrozumieli, o co chodzi, i zaczęli wrzeszczeć: „Srać srać, szczać, szczać”, żeby ten pociąg w końcu poszedł do tego lasku.

Pół godziny później dojechaliśmy do Chemnitz. W Chemnitz był obóz przejściowy, w jego biurze codziennie wywieszali kartkę, do jakiego miasta i do jakiej pracy można się zgłaszać. Trzymałam się z Maryśką, bo ona była ode mnie starsza, to jej słuchałam. Idziemy, a tu ostatnie miasto: Lipsk, fabryka. Usiadłyśmy i jedna do drugiej nic nie mówi, boimy się tej fabryki, bo będą bombardować. Oniemiałyśmy. Żadnego innego wyjścia. Lipsk zbombardowany jak Warszawa, same gruzy, tylko trochę uprzątnięte. Moja mama nieprzytomnie kochała Warszawę i marzyła, żeby zobaczyć chociaż jedno niemieckie miasto tak zniszczone jak nasza stolica.

Przez całe to miasto Niemcy zrobili linię tramwajową. Jedziemy tym tramwajem, patrzymy, tylko kominy fabryczne widać, tu nas pewnie wysadzą. Nie, przejechaliśmy, fajnie, jedziemy dalej. Jedziemy, jedziemy, znów jakieś kominy fabryczne, teraz nas wysadzą. I wysadzili tam, gdzie była fabryka, która częściowo znajdowała się na ziemi, częściowo pod ziemią. Leciały samoloty, bombowce amerykańskie, nie wiem, sto, dwieście, ale przelatywały gdzieś dalej. Pomyślałam sobie: „Nam bomby nie rzuciły, ale gdzieś dalej ludziom rzucą”. Na terenie fabryki była wielka, długa szopa, a w niej trzy-, czteropiętrowe prycze. Jedno wejście. Ulokowałam się przy drzwiach. Drugie wejście, z tyłu, było zamknięte. Było nas w tej szopie stu dwudziestu. Oprócz mnie była taka Dzidzia, jeszcze młodsza ode mnie. Jakoś się jej udało, że ona z matką została. Ta mama jej tak bardzo pilnowała i ona tej mamy. Ja byłam z Maryśką. Oprócz pryczy stały stół, szafa, taka zwyczajna szafa. Dostałyśmy po misce, po łyżce. Dali nam koce, takie jak z grubej flaneli, prześliczne, różowy kolor, w jakieś kropeczki niebieskie, żółte. I ta moja Maryśka mądra mówi: „Uszyjemy sobie z tego piękne sukienki”. Ja jej na to: „Maryśka, czyś ty na głowę upadła, przecież powiedzieli, że mogą nas przerzucić w inne miejsce i musimy wszystko oddać, to co ty sukienkę oddasz, chcesz po głowie dostać?”. Zwariowała. Miałam zimowy płaszcz, bo to zawsze w takiej sytuacji wszyscy biorą. Maryśka miała z sobą pelisę. Miałyśmy też te koce. Był siennik z papieru, a w tym sienniku wiórki z drzewa, do tego samiusieńka poduszka. Prycza miała z dziewięćdziesiąt centymetrów, może metr miała. Razem się położyłyśmy, bo uznałyśmy, że dzięki dwóm kocom i dwóm płaszczom będzie nam cieplej. Było nam wygodnie, zasnęłyśmy, ale w nocy się obudziłam. W tej szopie cały czas było włączone światło, nieduże, elektryczne. Otwieram oczy – deski. Tutaj deski, tam deski. Myślę: „Matko Święta, czy mnie do trumny włożyli?”. To się rusza, trzeszczy. Byłam wstrząśnięta. Maryśce nic nie mówię, słyszę, jak śpi. Z tej strasznej rozpaczy, słabości zasnęłam. Rano Maryśka mnie budzi: „Lala, wstawaj”. Coś krzyczy, wrzeszczy. Zobaczyła te wszystkie papiery, wiórki i zaczęła rozpaczać. Mówię: „Maryśka, ja już to widziałam”. W tej szopie zalęgły się straszliwe szczury, ale straszliwe. Pod sufitem to one sobie biegały jak chciały. Niemcy widocznie też się przestraszyli i postanowili zlikwidować ten barak, a nas do sztuby [szkoły] przenieśli. Tam byli i Rosjanie, i Francuzi, i Włosi. Nauczyłam się po włosku mówić i z tym językiem 30 lat pracowałam – byłam pilotką wycieczek, a jak papieżem został Polak, to całe Włochy chciały stanąć na ziemi Ojca Świętego.

Członek rodziny: A od kogo się ciocia tego włoskiego nauczyła?

Przy jednym stole pięciu Włochów siedziało, ja szósta. Oni cały czas do mnie po włosku mówili. W końcu po paru dniach zaczęłam co nieco rozumieć. Do ubikacji Niemcy nie wchodzili, tam można było chwilę odpocząć, więc jak nas tam siedziało trzy, cztery, to sobie trochę pogadałyśmy i się tak wymieniałyśmy. Była Francuzka, która umiała po włosku i trochę po polsku, ja francuskiego nie znałam. Włosi mówili na mnie Galina, bo nie wymawiali „h”. Któregoś razu zwrócili mi uwagę: „Galina, słuchaj, jak ty się tak pukałaś w czoło, to my ci dzisiaj chcemy powiedzieć, że to do ciebie nie pasowało. Ty jesteś dobrze wychowana, a to tylko takie niegrzeczne dziewczyny tak robią”.

Co to była za fabryka, czy pamięta Pani może nazwę? Co Pani tam robiła?

Już nawet nie pamiętam, jak to się nazywało. To była przed wojną zwykła fabryka, a później przestawili ją na produkcję amunicji. Postawili mnie do spawania metali. Dostawałam dwie grube blachy, które spawałam, one były wykorzystywane do budowy wielkich reflektorów przeciwlotniczych. Jak oni to robili, to pół sali to były iskry. Wszyscy mi na dłoni pokazywali: „Słuchaj, to nie parzy, popatrz”. Tłumaczyli mi, a ja się i tak tego bałam. Dostałam mundur – spodnie, bluzę – drutem sobie go związałam, żeby iskry mi nie wleciały. Spawanie wymaga fachowca, to trzeba szkoły, dużo sprawności. Majster, taki mały, gruby, krzyczał, że wszystko psuję. Wystarczył ułamek sekundy i już miałeś taką dziurę. Drugi majster, dobry, życzliwy, brał to ode mnie, chodził do magazynu, wymieniał te palniki. Powiedział: „Słuchaj, jak bym powiedział, że to wszystko przynoszę od jednej osoby, to ty byś już dawno w więzieniu siedziała”. Spawałam już ze dwa, trzy miesiące – Włosi mnie douczyli – kiedy dostałam pierwsze czternaście marek. Niemcy niby płacili, ale my dostawałyśmy kartki żywnościowe, za które musiałyśmy płacić siedem marek. Jak nie miałam marek, to sprzedałam dwie czy trzy bardzo ładne sukienki, które zataskałam do Niemiec.

Więźniowie na terenie wyzwolonego obozu pracy w Lipsku. Z pryw. arch.

Członek rodziny: Czyli ciocia wyniosła z powstania płaszcz i sukienki?

Tak, przepiękne. Były w walizce przygotowanej na Żelaznej.

Jakie były warunki życia w Lipsku, jak Niemcy traktowali pracowników przymusowych?

Traktowali nas dobrze, normalnie, dlatego że na tysiąc procent wiedzieli już, że przegrywają wojnę. Domyślali się, co ich po jej zakończeniu czeka. Panował jednak głód, były też te szczury i myszy. Czułam, jak one chodzą mi w nocy po głowie, którą miałam ogoloną do gołej skóry. Później nas wywalali i dezynfekcję robili. Podnoszę swoje posłanie, a tam dwie duże myszy i osiem maciupeńkich, bielusieńkich.

Po paru miesiącach, jak dostałam pierwszą nagrodę, czternaście marek, przerzucili mnie na tokarkę elektryczną. Takie wielkie, ciężkie koło. Muszę je wziąć w dwie ręce, to ciężkie, pięć kilo waży, wsadzić w maszynę. Tu ręką trzymam, żeby równo szło, tu muszę coś przykręcać, to mi się obsuwa. Jak był ten dobry majster, to mi pomógł. Na tym kole musiałam zrobić takie schodki, mniejsze i większe. Na skali od jednego do pięćdziesięciu musiałam nastawić nóż na któryś tam numer. Z rurki leciała taka jakby woda z mlekiem. Musiałam tę rurkę tak nastawić, żeby woda leciała na nóż. Do tego zegar trzeba było nastawić, po jakim czasie to koło ma się zatrzymać. Skomplikowane to było. Maszyna stała naprzeciwko okna, to jak się zapatrzyłam czy o rodzinie zamyśliłam, to „wruuu” i się zepsuła. Majster, ten życzliwy, mówił: „Halina, co ja mam z tobą zrobić?”. W tym magazynie też patrzyli przez palce, bo co może młoda dziewczyna. Powiedziałam do majstra: „Proszę pana, mnie trzeba do szkoły posłać, żebym się nauczyła, skąd mam to umieć”. „Wy, Polacy, jesteście najmądrzejszym narodem na świecie” – tak mi Niemiec powiedział. Ten drugi majster wrzeszczał na mnie, jak tylko chciał. Może był zrozpaczony, że przegrywają wojnę. Ci, którzy już wcześniej tam byli, powiedzieli: „My ci pomożemy”. Codziennie mi pisali po paręnaście słów po niemiecku, żebym wiedziała, co on do mnie mówi. Co najmniej sto słów się nauczyłam, trochę gramatyki. Jak człowiek młody i chce, to się nauczy.

W międzyczasie robiłam pokrywy na bomby. Był tam bardzo przystojny Niemiec, a ja, kocham piękno, w każdej postaci – czy to muzyka, czy to taniec, czy to człowiek. Myślę sobie: „Choroba, ale przystojny mężczyzna”. Wyglądał na jakiegoś wspaniałego, wielkiego dyrektora. I on tak głowę pochylił, z kimś rozmawiał. Tam się robiło najpierw połówki tych bomb, w środek ktoś inny coś wkładał, potem się te połówki łączyło z sobą. Minęło pół dnia i zdejmują mnie ze stanowiska. Nikt nic mi nie powiedział, ale byłam pewna, że to ten przystojny mężczyzna zdecydował, że ja się tam nie nadaję. W fabryce byli Włosi, robili skrzydła lotnicze. Okropnie głośno stukali. Niemiec mówi jednemu: „Tu wbij”. To on tu wbija. „Mówię ci, tu wbij”. Myślę sobie: „Matko Święta, jak on się nie boi, zaraz dostanie albo w ogóle wsadzą go do więzienia”. I co? Niemcy ich nie ruszali, a to byli młodzi chłopcy, włoscy partyzanci. Jeden to tak pięknie grał na grzebieniu, inny, Paulo, śpiewak operowy. Ty wiesz, jak on śpiewał? Boże, jak on pięknie śpiewał. Mam ich wszystkich na zdjęciu!

Włoscy więźniowie na terenie obozu pracy w Lipsku. Z pryw. arch.

Kto zrobił to zdjęcie?

Jakiś Włoch. Nie wiem, skąd on miał aparat. Jak po wojnie miałam taką grupę Włochów i pokazałam im to, to jeden z nich powiedział: „Seniora, przysięgam na wszystkie świętości, że odeślę pani. Proszę mi to zdjęcie pokazać, jestem dziennikarzem, puszczę to do gazety, opiszę wszystko. Może się ktoś znajdzie”. Korespondowaliśmy z sobą i dzwonił do mnie. Mieszkałam wtedy na Mokotowskiej. Nikt się jednak nie zgłosił, nikt takiej gazety nie przeczytał.

Wracając do tej pracy, nie wiem, kto tam się nade mną zlitował, w końcu przerzucili mnie na małą maszynę i robiłam śrubki.

Pora obiadowa w fabryce, w tym Lipsku. Lagerführerka bierze mnie do dyrektora, tego cholernie przystojnego. Jak on mnie zobaczył w tych spodniach, w turbanie zawiązanym z chustki, na bosaka, choć to październik (miałam piękne buty kupione przez mamę, ale podczas powstania zgubiłam jeden), a tam w gabinecie dywany, piękne meble, on za tym biurkiem, dał karteczkę, żeby można mi było jakieś buty kupić. On na fotelu się odkręcił w drugą stronę, bo myślał, że pęknie ze śmiechu, jak zobaczył taką młodziutką w mundurze i na bosaka. Coś do lagerführerki po niemiecku powiedział, ona mi przekazała, żebym wyszła. Zawiozła mnie do sklepu. Dostałam sandałeczki z materiału, cieniusieńkie, na zelówce. Nasz barak był niedaleko lasu. Jak było bombardowanie, jakaś babka wymyśliła, że wszystkie uciekamy do lasu. Żeby dotrzeć do lasu, trzeba było iść kawał błotem, znów jeden pantofel zgubiłam i znów byłam na bosaka. Poszłyśmy do dyrektora fabryki, już innego. Tym razem dostałam drewniaki. Krew mi leciała z pięt, opatrunki takie siakie, ale te buty tak mi się dostosowały do nóg, a nogi tak wytarły to drewno, że stały się najwygodniejszymi butami w życiu. Przechodziłam w nich do końca wojny. Któregoś razu na ulicy Schlageterstrasse podeszła do mnie Niemka i umówiła się ze mną na następny dzień na tę samą godzinę, bo chciała mi przynieść dobre pantofle. A tego dnia była zmiana czasu – ona przyszła, mnie nie było, ja przyszłam, jej nie było. Chodziłam o tej godzinie parę razy, ale ona nie przychodziła. Jak się wojna skończyła, to wspaniały, mój ukochany, działacz w Niemczech pan Jerzy Maciuszko, którego poznałam dzięki Zbyszkowi, mojemu mężowi, bo oni razem pracowali, powiedział: „Halinko, jak chcesz, to możesz ze mną pójść do jednego punktu”. Spojrzałam, a tam w jednym punkcie ona, wielka szycha. Ta pani, która mi te buty właśnie obiecała. Od niej się wtedy dowiedziałam, że była zmiana czasu.

Czy przebywała Pani tam do końca wojny?

Na terenie tego obozu były bunkry. Koniec wojny się zbliżał, więc żeby niby nas uratować, lagerführerki rozpoczęły przygotowania, żeby wszystkich, wszystkie baraki, ewakuować do tych bunkrów. Te bunkry były wielkie. Gdzie kto mógł, to się położył. W bunkrach zawsze są takie kwadraciki, takie wieżyczki, którymi świeże powietrze wchodzi. Taka wieżyczka to akurat na cztery osoby. Powiedziałam do Maryśki: „Maryśka, chodź, tutaj zostaniemy, jeszcze dwie panie dołączą, będzie fajnie”. Jeden dzień nic się nie dzieje, nie wychodzi się, drugi dzień nie wychodzi się, trzeci dzień to samo. Nie wiem, trzeciego czy czwartego dnia powiedziałam: „Maryśka, już dłużej nie wytrzymam, wychodzę”. „Coś ty, Lalka, zwariowałaś!” – krzyczy. To jeszcze tam zostałam. Za jakiś czas nie wytrzymuję, wychodzę. Szłam po czyichś głowach, po brzuchach, po plecach. Nogę wciskałam pomiędzy ludzi, żeby dostać się do podłogi. Jedni spali, inni się ruszali, krzyczeli. Doszłam wreszcie do drzwi. Otworzyłam je. To był chyba kwiecień, ale tam widocznie było cieplej, bo wszystkie wielkie drzewa były zielone, a na drzewach wisiały setki prześcieradeł. Pomyślałam sobie: „Czyżby miasto się poddawało?”. Nie wiem, jaką drogę przeszłam, ale jak to Maryśce nie powiedzieć? Poleciałam więc z powrotem i znowu tam drepczę. Już trochę się nauczyłam po włosku i tylko krzyczałam: „Tutto e bianco, bianco”, że wszystko jest białe. Nie rozumieli, co mówię. Doszłam do Maryśki, jak jej to opowiedziałam, już trochę się rozluźniło, wyszłyśmy. Ta Schlageterstrasse była bardzo bliziutko nas. Równe trzypiętrowe kamienice i prawie we wszystkich oknach białe prześcieradła. Po lewej stronie był wiadukt, słyszymy, że czołg jakiś jedzie. Patrzymy trzy czołgi, trzech białych żołnierzy amerykańskich i czterech czarnoskórych. Tak zdobyli miasto. Oni zaczęli rzucać gumę do żucia, batoniki czekoladowe. Ludzie z tych kamienic wyszli do nich, rzucali się na tych żołnierzy i ile mogli całowali ich po butach, aż się oderwać nie mogli. Ja, patriotka, Polka, to w ogóle nie mogłam zrozumieć, że Niemcy mogą się tak zachowywać.

W obozie się pusto zrobiło. Kto nam będzie dawał jeść? Co my będziemy jadły? Cała służba sobie poszła. W kuchni pusto, parę kartofli gdzieś tam leży. Kilka dni pogłodowałyśmy. Zobaczyłyśmy, że z obozu męskiego jacyś panowie idą, torby niosą. Przynieśli nam parę bochenków chleba. Później poszłam z tego obozu, niedaleko, do innego obozu. Tam były już prycze, poduszka i normalny koc.

W tym samym mieście czy gdzieś indziej?

Trochę się tam potułałam. Później szukałam rodziny przez Czerwony Krzyż, Biały Krzyż, Zielony Krzyż. Czego tam nie było. Radia nie radia. Nie wiedziałam, dokąd mam wrócić. Wiedziałam, jak strasznie Warszawa była zbombardowana. Były transporty do Polski, ale zastanawiałam się, gdzie będę spała, za co kupię jedzenie… Wciąż miałam nadzieję, że w radiu usłyszę, że taka i taka rodzina takiej osoby szuka. W radiu bez przerwy nadawano po polsku komunikaty rodzin. Ta organizacja wynajęła w Lipsku przepiękną willę i otworzyła w niej taki – nie wiem, jak to nazwać – instytut, biuro polskie. Dostałam tam pracę przy prowadzeniu ksiąg z alfabetycznymi spisami ludzi poszukujących swoich rodzin i zostawiających kontakt do siebie. Było nas tam więcej. Tak właśnie poznałam tego mojego ukochanego Zbyszka i Jerzego Maciuszkę [polski historyk i krytyk literatury – przyp. red.]. U Zbyszka musiałam przejść weryfikację, bo inaczej to by mnie nie chcieli przyjąć do AK, bo później, już w takich dobrych czasach, to poszłam do szkoły AK. To było już w Heidelbergu, niezbombardowanym, pięknym, naukowym mieście na wzgórzach. Ani jeden dom nie był w nim zburzony, bo tam nie było żadnego przemysłu, żadnego szpitala. Czternaście kilometrów od Heidelbergu, w Weinheimie, była ta nasza szkoła. W jednej willi mieściła się szkoła, a w drugiej mieszkałyśmy. Strasznie fajna paczka dziewczynek się tam zebrała. Było nas osiem, ale nie do zdobycia i nie do wytrzymania. Teraz z tej paczki żyję tylko ja. Tam też wyszłam za mąż, ślub cywilny wzięłam.

Halina Dohnalek (pierwsza z prawej) w otoczeniu koleżanek w ogrodzie szkoły z internatem dla dziewcząt należących do AK pod Heidelbergiem. Z pryw. arch.
Radość z odzyskanej wolności. Halina Dohnalek, jeszcze na terenie Niemiec przed powrotem do Polski. Z pryw. arch.
Pierwsza powojenna pomarańcza. Z pryw. arch.

A więc po wojnie przebywała Pani w Niemczech przez dłuższy czas?

Wróciłam do Polski 27 sierpnia 1947 roku.

Dziękuję serdecznie za rozmowę.

Wzruszona jestem, proszę Pani, bo mi się to wszystko przypomina. Mam 97 lat. Bardzo dużo osób, które mnie znają, to podziwiają, mówią, że mam fenomenalny umysł.

Powiązane hasła

”None

Skip to content