menu

Dyakowska Julia Marcela – Pomoc warszawskim dzieciom

Dyakowska Julia Marcela – Pomoc warszawskim dzieciom

Julia Marcela Dyakowska (1904-1982), s. Maria Marcela ze Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, w czasie pierwszych tygodni sierpnia 1944 roku przebywała w Pruszkowie, niosąc pomoc więźniom obozu Dulag 121. Następnie przedostała się do Koźla koło Głowna, gdzie prowadziła sierociniec, opiekując się m.in. dziećmi przybyłymi z powstańczej Warszawy. Fragment relacji pochodzi z projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.

Nie jestem warszawianką, ale los złączył mnie z wygnańczą warszawską ludnością. Ostatnie dwa lata przed Powstaniem spędziłam w powiecie tarnopolskim, wśród mordów ukraińskich i przewalającego się frontu. Wezwana przez Przełożoną Generalną Matkę Zenonę Dobrowolską, przybyłam na krótko przed Powstaniem do Szymanowa pod Warszawą.

30 lipca 1944 roku pojechałam do Warszawy, a załatwiwszy zleconą mi sprawę, chciałam nazajutrz wracać. Jednak pociągi w kierunku Sochaczewa nie kursowały. W mieście panował niepokój, zauważyłam zdenerwowanie Niemców, słychać było jakieś strzały. Zdecydowałam się pojechać kolejką EKD przez Pruszków. Odprowadzała mnie moja siostra, ubrana w letnią sukienkę, sandały na bosych nogach i miała parę złotych w torebce. Okazało się potem, że to było wszystko, co wyniosła z płonącej Warszawy.

1 sierpnia o godzinie 16.00 dostałyśmy się do zatłoczonego wagonu kolejki elektrycznej. W Pruszkowie pochodziłyśmy chwilę po peronie, po czym siostra wsiadła do pociągu odchodzącego w kierunku Warszawy. Zobaczyłam ją w dwa tygodnie później: pokrwawioną, posiniaczoną, brudną i obdartą, słaniającą się z głodu. Przeszła ona przez „Zieleniak”, wywożona do Niemiec, wyskoczyła z jadącego pociągu.

Pierwsze tygodnie Powstania spędziłam w Pruszkowie w naszej zakonnej placówce w Żbikowie, pracując w obozie. Następnie, wezwana przez moje władze zakonne, wróciłam do Szymanowa.

Z powodu przyjazdu sióstr wypędzonych z paru naszych klasztorów z Warszawy, Matka Zenona Dobrowolska poleciła mi wyszukanie placówek, w których siostry mogłyby nieść pomoc ofiarom wojny i Powstania.

Nie było to łatwe zadanie, ponieważ każdy kąt, a nawet obórki i szopy zostały zajęte przez bezdomną biedotę warszawską. Wreszcie udało mi się znaleźć w Kutnowskim, w pobliżu granicy Reichu we wsi Rząśno, niewielką izbę u zacnych gospodarzy. Przybyły tam cztery siostry, które prowadziły dla ludności wiejskiej tajne komplety i kurs kroju.

Drugą podróż odbyłam z siostrą Elżbietą Tarnowską. Obeszłyśmy Łowicz, Głowno, Złaków Kościelny, Jackowice, Osiny i Bąków. W Głownie burmistrz volksdeutsch ofiarował nam kamienicę bez drzwi i okien, pękniętą od fundamentu do strychu. Obiekt był nie do przyjęcia. W Głownie znajdował się piękny, stary dwór Komorowskich, ale został zajęty przez bezdomnych warszawiaków. Oprócz właścicielki, pani Komorowskiej, krewnej generała Tadeusza Bora-Komorowskiego, zapamiętałam panią Rulikowską i siwego pana Romana Bnińskiego. Naradzali się oni, jak nam dopomóc w znalezieniu pomieszczenia na sierociniec. Pani Komorowska radziła, aby udać się do zastępcy Landwirta, katolika i człowieka uczciwego. Przyjął nas bardzo grzecznie i powiedział, że może nam przydzielić czteroizbową szkołę w Koźlu oddalonym o 15 kilometrów od Głowna na samej granicy z Reichem.

Zaopatrzona w odpowiednie papiery udałam się tam natychmiast w dżdżysty październikowy dzień, stanęłam pod drewnianym kościółkiem z XVII wieku, pozbawionym, jak wszystkie na pograniczu, wieży i krzyża. Koźle, stara łowicka wieś, została przepołowiona granicą niemiecką i częściowo spalona w 1939 roku. Była bardzo zubożała, ale nosiła ślady dobrego zagospodarowania, miała dom ludowy, spółdzielnię i mleczarnię. Za ukrytą wśród lip plebanią, znajdował się duży nowoczesny budynek szkolny, który zajęłyśmy.

Poszłyśmy przedstawić się księdzu proboszczowi. Ksiądz Edward Kulejewski, przez którego plebanię przeszły wszystkie zakonnice przedzierające się z Reichu do Generalnego Gubernatorstwa, witał nas serdecznie i chętnie widział w parafii.

Kierownik szkoły, Stanisław Skrzypiński, człowiek twardy, lecz bezgranicznie poświęcony pracy z dziećmi i potrzebom wsi, mówił bez ogródek, że z dwojga złego wolał zakonnice niż Niemców. Wskazał, że jeżeli zajmiemy całą szkołę, to nauka, prowadzona z takim trudem, zostanie przerwana. Bez wahania zrezygnowałyśmy z jednej sali, potem z dwóch, zajmując dwie pozostałe na piętrze.

Sale były ogromne, okna prawie na całą wysokość ścian, pojedyncze. Bardzo wielu szyb brakowało. Umeblowanie stanowiły ciężkie pulpity z ławkami i wielki stół. Brakowało kuchni, opału, światła, a po wodę trzeba było chodzić do studni na boisku.  

6 listopada 1944 roku przybyły pierwsze dzieci. W miarę, jak wieść o zorganizowaniu sierocińca w Koźlu rozeszła się, przybywało ich coraz więcej. Przynosiły lub przyprowadzały je matki lub krewni, względnie przysyłało RGO z Łowicza.

Początki były bardzo ciężkie. Do pieca przystawiłyśmy blaszaną kuchenkę, tak zwaną „kozę”. Na niej gotowałyśmy posiłki dla dzieci i sióstr. Siostry utrzymywały dzieci własną pracą, szyciem, robieniem swetrów, lekcjami, wyrobem kartoflanych drożdży, które chętnie kupowały gospodynie. Dobra ludność kozielska bardzo nam dopomagała jałmużną, radą, bezinteresowną pomocą w wykonywaniu różnych prac. Kiedy zdobyłyśmy kwit na kupy gałęzi w odległym lesie, sześciu gospodarzy posiadających konie, rano pojechało z siostrami, by zwieźć je przed nocą. Grosza za to nie wzięli. Murarz Stasiak postawił nam murowaną kuchenkę. Staruszka Brzeska widząc, że siostry nieraz marzły, przyniosła swój najpiękniejszy zielony serdak, pluszowy, z czerwoną wypustką i cieszyła się, widząc jak siostra Pankracja paradowała w serdaku na habicie. Na każdym kroku doznawałyśmy dobroci ludzkiej. 

Nazajutrz po przyjeździe, kiedy szłyśmy do kościoła, poprosiłam kierownika o klucze od sal. Popatrzył zdumiony: „a na co siostrze klucze?” – „jak to na co? Wychodzimy wszyscy, trzeba zamknąć, aby ktoś czegoś nie porwał”. Roześmiał się: „A któż by siostrom coś brał!”. Kluczy nie było, poszłyśmy do kościoła. Po powrocie zauważyłyśmy, że ktoś chodził po mieszkaniu, ale nic nie zginęło.

Następnego dnia we wnęce okiennej znalazłyśmy bańkę mleka. Zacne gospodynie kozieleckie kontrolowały rano, podczas naszej nieobecności, stan naszej spiżarni, podrzucały codziennie coś na śniadanie dla dzieci: parę jajek, maślankę, twaróg, czasem kawałek boczka. Kierownik szkoły, choć sam był w trudnych warunkach, wraz z bratem i innymi osobami, brali do swej kuchni wątlejsze dzieci, aby je dożywić. Gospodyni księdza dzieliła się wszystkim, co miała.

Wystarałyśmy się u Niemców o jednorazowy przydział jarzyn. Dostałyśmy 5 metrów kartofli, 2 metry pietruszki i 3 metry cebuli. Z RGO w Łowiczu dostałyśmy parę puszek marmolady buraczanej, zupę grochową w proszku, cukier i trochę konserw mięsnych. Siostry i dzieci codziennie dostawały na śniadanie marmoladę wymieszaną z drobniutko posiekaną cebulą jako smarowidło do chleba.

Dzieci przybywały. Był uroczy 5-letni Jędruś, którego ojca zabili Niemcy, a matka w czasie Powstania dostała pomieszania zmysłów. Jędruś tyle tylko umiał powiedzieć, że wziął chorą mamusię za rękę i prowadził płonącą ulicą aż wyprowadził z ognia. Manię Jechalik znaleziono przy zwłokach ojca. Martwa, zesztywniała dłoń trzymała rączkę dziecka. Były cztery z przybranymi nazwiskami małe Żydóweczki: Marysia Litwińska, Teresa Kurek, Maryla Solecka i Oleńka Olejniczak, solidarnie trzymające się ze sobą i dzielące się tajemnicami, o których nikt wiedzieć nie mógł.

Przez cały czas trwania sierocińca w Koźlu współpracowała z największym poświęceniem pani Stanisława Ogorzałek, wysiedlona z Targówka. Była przy niej sześcioletnia bratanica.

Któregoś dnia, w straszną zamieć, drzwi się gwałtownie otworzyły, ukazała się jakaś potężna postać i ze słowami: „Macie dziadów warszawskich”, wepchnęła na korytarz dwie zaśnieżone figurki. Były to Jadzia i Basia Lis. Zdjęłyśmy z nich przemrożone łachmany, w których roiły się wszy. Trzeba było wszystko spalić. Ostrzygłyśmy je, wykąpałyśmy. Leżały na słomie, goluteńkie, owinięte w koce, podczas, gdy siostra Szczepana usiłowała zrobić z koszuli od jednej z sióstr dwie dziecinne koszulki. […]

Starsze dzieci z sierocińca poszły do szkoły, w której uczył kierownik Stanisław Skrzypiński wraz z bratem Tadeuszem. Młodszymi opiekowała się siostra Ena wraz z siostrą Pankracją. Po południu wszystkie razem szły na łąkę lub w domu śpiewały i bawiły się. Dzieci były dobre, serdeczne, ufne i bardzo przywiązane do sióstr. Najcięższą była walka ze świerzbem i wszami.

Siostra Ena Paciorek wspominała, że najtrudniejszym problemem było zajęcie dzieci, które miały 3-12 lat. Były one pozbawione książek, jakichkolwiek pomocy pedagogicznych i przyrządów do zabaw. Zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że naszym obowiązkiem było nie tylko przechować je do lepszych czasów, ale na ile nas stać – wychować.

Uczyłyśmy czytać ze starych, powyciąganych ze szpargałów książek, aby poznały literki, byle nauczyły się je składać i rozumieć słowa. Czytałyśmy głośno, wtedy łatwiej było opanować grupę i skupić zainteresowanie. Były opowiadania historyczne, geograficzne, przyrodnicze i nauka wierszy. Siostry podzieliły się zadaniami. Ja wzięłam opowiadania i śpiewy. Wtajemniczyłam w nie dzieci od 9 do 12 lat. Prosiłam, aby między sobą o tym, co opowiadałam, nie rozmawiały.

Do nauki pisania zdobyłyśmy kilka tabliczek z rysikami. Na nich dzieci kreśliły pierwsze słowa i litery. Długo czekałyśmy na ofiarowane nam przez dobrych ludzi zeszyty i ołówki. Trzymało się je jak skarb.

Na plebani znalazł się stary, rozstrojony, ale grający fortepian państwa Osieckich. Pomyślałyśmy o umuzykalnieniu dzieci. Miały rytmikę, śpiewy i inscenizację przy akompaniamencie siostry Idy.

Łaszki ich były znoszone i zniszczone. Codziennie trzeba było je przeglądać, naprawiać, aby nie dopuścić do dużej dziury. Dzieci same musiały mniejsze zaszyć i zacerować.

Wielka panowała bieda z ubraniami i obuwiem, bo tego ludzie dać nie mogli. O wszystko starałyśmy się w odległym o 45 kilometrów Łowiczu. Dwie lub cztery siostry były stale w podróży, aby coś zdobyć dla sierot. Do Głowna szło się 15 kilometrów piechotą, a potem jechało się pociągiem.

Pamiętam, że dostałam w RGO w Łowiczu 10 papierowych sienników. Był to wielki skarb, ale pakunek okazał się duży, ciężki i bardzo śliski. Z Głowna szłam pieszo. Było ciemno. Padał deszcz ze śniegiem. Zmókł papierowy sznurek i wszystkie sienniki wpadły do rowu z wodą. Wyłowiłam je z największym trudem i dowlokłam się z nimi do jakiegoś domku, w którym mnie przyjęła na noc wysiedlona Jolanta z Kulwickich Przywieczerska.

Droga z Koźla do Głowna prowadziła przez lasy. Stacjonowało w nich wojsko popularnie zwane „Ukraińcami”. Były to oddziały rosyjskie [ROA], które przeszły na niemiecką stronę, najstraszniejsza dzicz. Niemcy trzymali ich w leśnym obozie za drutami, ale oni wymykali się i napadali na ludzi. Bałam się chodzić przez las, choć droga była bardzo uczęszczana.

Spotkałam raz młodą, zrozpaczoną i bardzo piękną kobietę. Zbliżyłam się do niej myśląc, że może będę mogła jej pomóc. Zarzuciła mi ręce na szyję i rozszlochała się, mówiąc: „pięciu mnie dziś zgwałciło”. Była warszawianką.
Niemcy pokazywali się mało w Koźlu, woleli unikać lasów. Granica Reichu i Generalnego Gubernatorstwa szła przez wieś o kilkaset kroków od szkoły. Nieraz w nocy widziałyśmy przechodzących przez nią „chłopców z lasu” z bronią w ręku. Pamiętam strzelaninę, zabitego strażnika niemieckiego i wieś, która czekała na represje.

Wieczorami młodzież kozielska zbierała się u nas na śpiewy prowadzone przez siostrę Idę. Wiedziałyśmy, że ta wesoła, beztrosko rozśpiewana młodzież, to byli „chłopcy z lasu”, których widywałyśmy przedzierających się nocami przez graniczne krzaki.

Pewnego dnia na naszym korytarzu zjawił się jakiś nieznajomy mężczyzna i zażądał widzenia się z przełożoną. Przedstawił nagryzmolone zlecenie, że ma za pokwitowaniem oddać na potrzeby sierocińca dość znaczną sumę pieniędzy. Okazało się, że był to sołtys z okolicznej wsi, który wydawał Niemcom ludzi na wywóz do Reichu. „Chłopcy z lasu” zbili go, a znalezione u niego pieniądze kazali odnieść do sierocińca. Innym razem, kiedy nie miałyśmy, co dać jeść dzieciom, zjawił się chłop z 30 kilogramami mięsa, któremu z podobnych powodów towar skonfiskowali „chłopcy” i polecili nam oddać.

W święta Bożego Narodzenia dzieci odegrały okolicznościowe jasełka, na które zeszła się cała wieś. Była wielka i obustronna radość. Nie było gazet, radia, wieści ze świata nie dochodziły do zapadłej wioski.

[…] Polskie sieroty, w tej zapadłej, a tak silnie tętniącej polskim życiem, łowickiej wiosce, czuły się kochane i były wśród swoich. […]

Powiązane hasła

”None

Skip to content