menu

Fedorowicz Jacek – Moje wypędzenia

Fedorowicz Jacek – Moje wypędzenia

Jacek Fedorowicz, którego rodzina przeniosła się do stolicy z Gdyni w 1939 roku, przez okres okupacji hitlerowskiej mieszkał wraz z rodzicami na warszawskim Powiślu. Tam też, przy ul. Czerniakowskiej 202, zastał rodzinę Fedorowiczów wybuch Powstania. Do obozu Dulag 121 trafili po kapitulacji. Stamtąd zostali wysłani transportem w nieznanym kierunku, z którego zostali wypuszczeni w okolicach Koniecpola. We wspomnieniu spisanym w 2007 roku Pan Jacek Fedorowicz opisuje to, co najwyraźniej zapisało się w jego dziecięcej pamięci: lęk przed zasypaniem w piwnicy i bycie naocznym świadkiem śmierci swojego wuja, Janusza Schmidta, podczas Powstania. Selekcję w obozie Dulag 121, podczas której, kiedy jego ciocia została przeznaczona na roboty do III Rzeszy, jej matka, głośno protestując, wzięła za rękę i przeprowadziła z powrotem do rodziny. Swojego pluszowego pieska-zabawkę, który „wyniósł” z Powstania w swoim brzuchu złote pięciorublówki… A także liczne wygnania, których doświadczyła rodzina Fedorowiczów, z których to, mające miejsce w 1944 roku, nie było ostatnie. Prezentowane wspomnienia były zebrane w ramach projektu organizowanego przez Muzeum Warszawy i po raz pierwszy zostały opublikowane na portalu http://www.banwar1944.eu/.

Pierwsze wygnanie z rodzinnego gniazda odbyło się dość wcześnie – gdy miałem dwa lata. Mieszkaliśmy w Gdyni. Zbliżała się wojna. Ojciec został zmobilizowany. Matka spakowała co się dało i razem ze mną pojechała do swojej matki, do Warszawy ostatnim – jak potem opowiadała – pociągiem. Pociąg przejeżdżał przez terytorium ówczesnego Wolnego Miasta Gdańsk i podobno został tam ostrzelany. Podkreślam: podobno. Bogate doświadczenie życiowe – mam dziś 70 lat – nauczyło mnie, że ludzie mają wyjątkową skłonność do konfabulacji, szczególnie w przypadku przeżyć ekstremalnych i – aby tego uniknąć – zobowiązuję się w tej relacji pisać wyłącznie o tym, co widziałem na własne oczy i co pamiętam z całą pewnością.

Na początek więc pierwszy zapamiętany obrazek w życiu: kawalkada motocyklistów Wehrmachtu za oknem i cała moja rodzina leżąca pokotem na podłodze, na wypadek gdyby Niemcy chcieli strzelać w okna. Przejechali jednak bez strzelania. Okupowali potem Polskę, Warszawę traktując jako miejsce do urządzania łapanek, rozstrzeliwań na ulicy, co do mnie – już jako do kilkuletniego dziecka docierało z przejmującą ostrością. Odkąd w ogóle pamiętam świat, Niemiec w mundurze jawił się zawsze jako śmiertelne zagrożenie. Wiedziałem, że o Niemcu nic nie można głośno na ulicy, wiedziałem, że gdyby przyszli do szkoły pani Chełmońskiej, w której chodziłem do pierwszej klasy, to mamy szybko wyciągać kredki i mówić, że jesteśmy przedszkole – dość naiwna konspiracja nawiasem mówiąc – wiedziałem też, że do tramwaju wsiadać trzeba drugim pomostem, ponieważ pierwszy, wraz z pierwszymi rzędami siedzeń jest Nur Fur Deutsche i tak dalej.

Jacek Fedorowicz. Fot. z pryw. arch.

Choć Mama zawsze wspominała Gdynię i wychowywała mnie w kulcie tego miasta, to jednak mieszkając w Warszawie od „początku pamięci”, czułem się warszawiakiem i zdążyłem przylgnąć psychicznie do tego mojego miejsca na ziemi w Warszawie na Powiślu przy ul. Czerniakowskiej 202, róg Okrąg.

1 sierpnia 1944 wybuchło powstanie. Pamiętam dobrze serie strzałów dochodzących z niedalekiego Śródmieścia. Przenieśliśmy się – jak wszyscy – do piwnicy. Tu znów wspomnienie naiwności dziecka: siedząc w piwnicy i słysząc wciąż strzały od strony ulicy, wraz z kilkoma rówieśnikami cieszyliśmy się, że „jak to się skończy” nazbieramy i będziemy mieli do zabawy spore ilości kulek(?) jakie – naszym zdaniem – musiały się odbijać od frontowej ściany kamienicy.

„To” się – jak wiadomo – nie skończyło zwycięstwem. Po pierwszym miesiącu skończyło się panowanie powstańców w naszej dzielnicy. Ostry atak na nasze okolice zaczął się w drugim tygodniu września i to zaczął tragicznie dla mojej rodziny. Wujek Janusz Schmidt, siedział na szczycie schodów i mielił kawę (jeszcze była!). Kilka metrów od niego, w oficynę uderzył pocisk z – jak się wydaje – tzw. „Grubej Berty”, potężnego działa dużego kalibru. Oficyna przestała istnieć, wujek wbiegł do piwnicy krzycząc „wszyscy na korytarz!” (żeby jak najdalej od piwnicznych okienek). Szybko usiedliśmy na korytarzu pod ścianą i wujek osunął się na mnie martwy. To była pierwsza śmierć, której byłem świadkiem i od razu śmierć bardzo bliskiej osoby. Pogrzeb odbył się na podwórzu. Kanonada była coraz większa. Dorośli podjęli decyzję: trzeba uciekać.

Dobytek został spakowany tak, żeby każdy mógł nieść swój węzełek samotnie, dziadek niósł plecak najcięższy. Przed opuszczeniem domu, w skrytce wydłubanej w ścianie naszej prywatnej części piwnicy (to było coś w rodzaju sporego pokoju z oknem na podwórze) ukryto główne kosztowności rodzinne, których zresztą rodzina już nigdy więcej nie zobaczyła. Ja też niosłem jakiś nieduży bagaż i wypchanego pluszowego pieska-zabawkę. W zamyśle producenta miał to być terier szorstkowłosy. Szczegół nieistotny, ale pieska akurat świetnie pamiętam, choć obawiam się, że pamiętam dzięki temu, że zachowało się zdjęcie. Tu wtręt ciekawostkowy: jak to się stało, że zachowało się zdjęcie sprzed powstania, skoro na dobrą sprawę z dobytku nieźle sytuowanej warszawskiej mieszczańskiej rodziny nie zachowało się dosłownie nic? Ano dzięki temu, że mama mnie wciąż, w miarę jak rosłem, obfotografowywała i wysyłała zdjęcia tacie do niewoli. Te zdjęcia, które doszły, wraz z ojcem przetrwały kolejne obozy jenieckie, kolejne przepędzenia polskich oficerów przez terytorium III Rzeszy, po wyzwoleniu przez aliantów pojechały do Anglii i stamtąd do Polski w 1946 roku.

Wracając do pieska, to baczną uwagę na niego zwracałem nie tylko ja, ale i dorośli. Dopiero kilka miesięcy później dowiedziałem się dlaczego, otóż piesek wypchany był nie tylko trocinami, ale również złotymi pięciorublówkami, tzw. „świnkami”, które wówczas stanowiły najpraktyczniejszy, cenny i niezawodny środek płatniczy. Może nawet jedyny, w pełni wyczerpujący definicję określenia „pieniądz”. To były pieniądze na przeżycie. Dziadek był bankowcem, więc wiedział w co się zaopatrzyć na wszelki wypadek. Zresztą chyba nikt w roku 1944 nie wierzył, że okupacyjne „górale” (500 zł) będą miały w przyszłości jakąkolwiek wartość. Pomysł, że to ja będę głównym strażnikiem rodzinnego skarbu uchodźczego, okazał się szczęśliwszy niż zamurowywanie biżuterii w piwnicy – świnki służyły nam aż do końca wędrówki.

Wyszliśmy z posesji Czerniakowska 202 i rowem wykopanym wzdłuż ulicy zmierzaliśmy w kierunku Śródmieścia. Pamiętam jak Mama bezskutecznie próbowała odwrócić moją uwagę od leżących zwłok. Naszej kamienicy nie zobaczyłem już nigdy, nawet w formie resztek. Nie ma dziś śladu po całej zabudowie od Okrąg do Ludnej, rosną tylko gęsto okazałe drzewa okalające parking.

Od tej chwili, od momentu wyruszenia z Czerniakowskiej, stanowiliśmy nierozłączna grupę wygnańców w składzie: moi dziadkowie z dwiema córkami, czyli moją matką i ciotką Hanką, nasza służąca Marysia, traktowana jak członek rodziny, i ja.

Przejście kilometra, który dzielił nas od placu Trzech Krzyży, trwało około doby. Solidny ostrzał zdarzył się nam na Książęcej, na szczęście nikogo nie trafili, strzelali od strony YMCA (dzisiejszy Teatr Buffo), następny ostrzał, z budynku banku BGK (dzisiejszy róg Mysiej) był już niegroźny, bo poprzek Nowego Światu stała solidna barykada. Przebiegało się pojedynczo. Pierwszy nasz dłuższy przystanek to była ul. Wspólna 2 lub 4. Też nie ma dziś ani śladu po tej posesji, Zamieszkaliśmy u znajomych Dziadka, a właściwie nie tyle u nich, co w ich piwnicy.

W stałym strachu. Po kilku tygodniach powstania wiedzieliśmy już, że piwnica może być schronieniem, ale może być też straszliwą pułapką. Któregoś dnia walnęło dość blisko, pogasły wszystkie świece i karbidówki (lampka na karbid) pogasło więc wszystko i wszystkich ogarnęła groza, myśleliśmy że stało się to, czego wszyscy się bali na równi z trafieniem przez pocisk: jesteśmy zasypani. Strach przed zasypaniem, które oznaczało powolną śmierć w męczarniach, towarzyszył mi aż do końca powstania. Na szczęście po chwili ktoś gdzieś znalazł wyjście. Wkrótce potem poszedł ostry atak na całą Wspólną. Pamiętam dokładnie: bomba zwala cały budynek Wspólna 2 akurat w momencie gdy znajomy Dziadka poszedł po coś do mieszkania, jego żona krzyczy żeby go ratować, do końca życia będę pamiętał ten dramatyczny krzyk i moją myśl, że przecież tam, gdzie chwilę temu było jej mieszkania i jej mąż, jest teraz powietrze, błękit nieba, nic, że po mężu nic nie zostało, nie ma czego ratować, ta myśl to był tylko krótki błysk, bo trzeba było myśleć teraz o panicznej ucieczce, jako że niemieccy lotnicy bezkarnie polowali na nas z powietrza, pobiegliśmy na drugą stronę Wspólnej, gdzie stała solidna wielopiętrowa kamienica, ledwo tam wpadliśmy, bomby już zwalały górne piętra, na szczęście w owym czasie w gęsto zabudowanym śródmieściu lokatorzy zdążyli poprzebijać przejścia międzypiwniczne. Dzięki temu wydostaliśmy się zaatakowanego rejonu.

Aż do kapitulacji mieszkaliśmy na terenach zajętych przez powstańców, na Koszykowej 39, niedaleko Marszałkowskiej (dziś to prawie środek placu Konstytucji) w opuszczonym mieszkaniu na parterze. Do jedzenia była już tylko kasza i to nie zawsze. Ale powstańcy czasem ratowali, dzieląc się tym lub owym. (Tu drobny wtręt – wyjaśniam, że zawsze pisząc „powstańcy” mam na myśli Akowców. Innych nie widziałem. Pamiętam dokładnie – pod koniec powstania siedziało u nas przy stole dwóch Akowców, którzy opowiadali ze śmiechem, że w okolicy pojawiło się kilku dziwnych ludzi, którzy mówią że są z jakiegoś AL-u i szeregowcom z AK proponują za przejście do nich od razu stopień porucznika). Po wodę Dziadek chodził do jedynej studni czynnej w tej okolicy, na Lwowską. Czekał w długich kolejkach. Poza tym skonstruował procę i usiłował upolować dla mnie jakiegoś ptaka. Niezwykłej przyzwoitości człowiek, a przy tym patriota. Mimo nazwiska Schmidt (w dawnych czasach Schmidtowie przywędrowali do Polski, wówczas „Kongresówki”, z Niemiec za chlebem) odmówił podpisania volkslisty, a jeszcze wcześniej, w czasie I wojny światowej uciekł przed wcieleniem do armii niemieckiej do Moskwy. Miejsce na schronienie wybrał sobie zresztą nienajszczęśliwiej, bo wkrótce wybuchła rewolucja 1917 roku i dziadkowie wielokrotnie ledwo uchodzili z życiem, w stałym zagrożeniu – babcia opowiadała, jak przebierała się za „ruską babuszkę” i nie zdejmowała rękawiczek, żeby ją nie zdradziły „biełyje ruki”.

Tu – na koniec opowieści o powstaniu warszawskim – wspomnienie jeszcze jednego strachu, strachu przed „krową” mianowicie. Dźwięki powstaniowe były różne. Za Wisłą stali Rosjanie, którzy wydawali się przyszłymi wybawcami. Przypuszczam, że to ówczesny, wyznawany w środowiskach inteligenckich, tradycyjny system wartości, nie pozwalał podejrzewać, że AK, że polska armia walcząca na Zachodzie (czwarta w kolejności wśród aliantów, liczniejsza od armii francuskiej) może zostać aż tak zdradzona przez mocarstwa zachodnie i wydana na pastwę Rosjan. AK-owcy już wiedzieli (przejmujący wiersz powstańczego poety „Czekamy ciebie czerwona zarazo” który jeszcze dziś sprawia, że mam łzy w oczach) ale cywile chyba nie do końca zdawali sobie sprawę z całego tragizmu i beznadziejności sytuacji. Wsłuchiwaliśmy się więc pilnie w dźwięk nadlatujących samolotów starając się wyłuskać te alianckie, które mogłyby oznaczać „zrzuty”, słuchaliśmy też pilnie odległej kanonady usiłując dostrzec w nasilających się dźwiękach ataku Armii Czerwonej. Wśród tych dźwięków powstaniowych były też oczywiście stałe dźwięki czołgów, samolotów, broni ręcznej wydawane przez coraz bardziej zwycięskich Niemców, a wśród nich najstraszniejsze były dźwięki jakie wydawała „krowa”. To była jakaś wyrzutnia pocisków, fachowcy opowiedzą o niej wszystko, ja przez dziesięciolecia miałem uraz psychiczny i ticki nerwowe odziedziczone po przeżyciach wojennych i odrzucałem od siebie wszystkie tematy związane z Powstaniem, więc nie wiem o „krowie” wiele. Mam jednak wciąż w uchu dźwięk, który wydawała z siebie ta „krowa”. To były potwornie głośne, mniej więcej sekundowe, świdrujące uszy i jednocześnie z lekka zawodzące dźwięki – jak gdyby – nakręcania mechanizmu. Nakręceń było sześć, a potem następowały najstraszniejsze sekundy, bo wiadomo było że walnie za chwilę, nie wiadomo było tylko w co i w kogo trafi. To jedyna chyba śmiercionośna broń, która spokojnie, automatycznie, uprzedzała, że będzie strzelać. Pociski „krowy” były groźne, dzieliły się na burzące i zapalające, te ostatnie podobno były groźniejsze, na szczęście nie miałem okazji oceniać tego osobiście.

Po kapitulacji Niemcy pognali nas do obozu w Pruszkowie. Pamiętam przerażający widok zrujnowanego miasta. Nie pamiętam dokładnie tych kilkunastu kilometrów marszu, pewnie byłem zbyt wycieńczony, żeby coś zapamiętać. Pamiętam tylko rozmowy miedzy dorosłymi, pełne grozy wspomnienia, kto kogo ze swych bliskich musiał zostawić niepochowanego, w rowie, przy drodze.

Pamiętam za to dobrze sam Pruszków, straszliwy smród i jęki wymęczonych ludzi w jakiejś hali, chyba przykolejowej, leżeli jeden obok drugiego, my też, bardzo się pilnowałem, żeby nikogo nie nadepnąć i nie zgubić się w tłumie. Pamiętam też niebywałą zupełnie scenę następnego dnia rano.

Duży plac, tłum wypędzonych warszawiaków i segregacja przesądzająca o dalszych ich losach. Niemcy wybierali ludzi na roboty do Niemiec. Od robót zwalniał podeszły wiek (dziadkowie) ciąża (Marysia spodziewała się dziecka) i już podchowane, ale małe dziecko (ja stanowiłem tu tarczę ochronną dla mamy). Pozostawała ciocia Hanka, którą niechybnie czekała wywózka. Doszliśmy do segregujących Niemców i – jak było do przewidzenia – ciocia została skierowana do grupy tych na roboty. Grupa nieszczęśników stała z jednej strony placu – chwilowi szczęśliwcy z drugiej. Wtedy babcia zrobiła rzecz niewiarygodną. Energicznym krokiem przeszła środkiem pustego placu, stanęła przed najwyższym, dyrygującym całością oficerem i nienaganną „inteligencką” niemczyzną powiedziała mu, że jej córka nie może jechać na roboty, że to wykluczone i że ona swoją córkę zabiera. Niemcy zbaranieli, ponieważ taka bezczelność była po prostu niewyobrażalna. Trwało to wszystko króciutko. Babcia podeszłą do grupy „na roboty” wzięła ciocię Hankę za rękę i przeprowadziła z powrotem na naszą stronę. Wtedy Niemcy się ruszyli, rzucili się w tłum, by wyłowić uciekinierkę, ale po chwili zrezygnowali, tłum solidarnie nie ułatwiał im poszukiwań, nie chciało im się widocznie segregować tłumu od nowa, dali spokój, a nasza grupa wsiadła do tzw. bydlęcych wagonów w nie zmniejszonym składzie. Ciocia na wszelki wypadek z poduszką pod płaszczem, że niby też brzemienna.

Z podróży mam jedno wspomnienie miłe. Organizacja pod nazwą RGO dała mleka i krupniku. Od tego dnia przez kilka lat krupnik był moją ukochaną zupą. Bardzo byliśmy wszyscy wygłodzeni. I może jeszcze jedno wspomnienie pozytywne. Wagony były towarowe, z tych bez dachu, ale każdy miał maleńką budkę strażniczą, na zewnątrz wagonu, w niej jechał żołnierz niemiecki, który pilnował wiezionych. Uzbrojony oczywiście. Nie wiem, czy ktoś planował ucieczkę, czy też inne plany uzasadniały celowość „oswojenia” strażnika, w każdym razie znów przydała się babcina znajomość języków obcych (trzy znała biegle), Niemiec został oswojony błyskawicznie, ale – i to podkreślam – był wyjątkowo łatwym materiałem. To był zapewne zwyczajny przyzwoity człowiek, który miał do nas wyraźną sympatię i wstydził się tego, co musi robić. To hipoteza tylko, ale wysoce prawdopodobna.

W nocy pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Alles raus! Byliśmy wolni, choć nie wiedzieliśmy gdzie. W oddali migotały światełka. Ktoś powiedział, że w tę stronę jest Koniecpol – miasto, a w tę stronę Koniecpol – wieś. Wybraliśmy wieś. Chłopi przyjęli wszystkich wygnańców serdecznie i gościnnie. Na stół wjechała micha gotowanych kartofli, których nie widziałem od dwóch miesięcy. Co za zapach!.. Co za smak…

x x x

Reszta wypędzeń – w skrócie. Z tym, że wypędzającymi nie będą już Niemcy, ale ich następcy – komuniści.
Koniec wojny zastał nas w Kielcach. Mama jak na skrzydłach popędziła ze mną do Gdyni, Dziadkowie nie mieli w Warszawie już nic, bo ich drugie mieszkanie, na Emilii Plater, też spłonęło, więc zamieszkali w Gliwicach, gdzie Dziadek objął stanowisko dyrektora oddziału Banku Handlowego. Miasto, podobnie jak Bytom i Wrocław, zasiedlane było wtedy głównie przez lwowiaków wypędzonych z rodzinnych stron przez Rosjan, ale pewien procent stanowili też warszawiacy, którzy rozrzuceni zostali po całym kraju. Ja zamieszkałem chwilowo u Dziadków, bo Mama miała zbyt wiele problemów z odzyskiwaniem naszego przedwojennego dobytku, willi stryja, w której zajmujący ją przez 5 lat Niemcy na szczęście byli uprzejmi docenić i zostawić przedwojenne polskie meble, które to meble uległy wyszabrowaniu, mama odkryła przez kogo, ale to już inna historia. Ojciec wrócił z oflagu i założył firmę ubezpieczeń morskich, chcąc kontynuować to, co Fedorowicze robili w Gdyni przed wojną. Wszyscy żywili nadzieję, że mimo wszystko, to będzie w miarę normalny kraj.

Niestety na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych okazało się, że nic podobnego. Kiedy przedwojennych fachowców-bankowców zaczęto, jednego po drugim, wsadzać do więzienia, Dziadek (po przewędrowaniu Syberii w latach 1917 – 1921 dziadkowie wiedzieli już wiele o komunistach i nie mieli złudzeń) błyskawicznie zareagował, zrezygnował z dyrektorstwa, pięknego mieszkania przy głównej ulicy Gliwic i „uciekł” zmieniając się w szeregowego urzędnika w centrali. Nie miał niestety tego wyczucia młodszy brat babci, płk. Zygmunt Sokołowski, lotnik RAF-u, bohater II wojny, który nieopatrznie wrócił do kraju z Anglii i zaciągnął się do armii. Aresztowany w 1952 pod zarzutem „szpiegostwa” jak wielu innych w tym okresie, został zamordowany bez sądu gdzieś w więzieniu na Rakowieckiej. Bardzo go żałowałem. Nigdy nie zapomnę jego fascynujących wojennych opowieści.

Żeby było do kompletu, w sensie wypędzeń, to moi rodzice wkrótce potem zostali wypędzeni z Wybrzeża. Najpierw firmę ojca przymusowo przejęło państwo, a potem okazało się, że to nie wystarczy, burżujów nam nad socjalistycznym morzem nie trzeba, zabroniono rodzicom nawet w Gdyni mieszkać. Przenieśli się do Warszawy. Ciekawostka przy okazji: mieszkać w Trójmieście ojciec nie mógł, ale ponieważ był potrzebny jako wykładowca w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Sopocie, (w jego dziedzinie nie mieli wówczas lepszego fachowca) wolno mu było przyjeżdżać do Trójmiasta by dawać wykłady…
Potem przyszedł Polski Październik 1956 i wyganianie się na szczęście skończyło. Ale ani rodzice, ani dziadkowie, nie mieli już siły po raz n-ty zaczynać wszystkiego od nowa.

Jacek Fedorowicz z rodziną, Konstancin, 1942 r. Fot z pryw. arch.
Ojciec Jacka Fedorowicz w czasie służby wojskowej – stoi siódmy w głębi. Okres międzywojenny. Fot. z pryw. arch.
Janusz Schmidt, pierwszy od prawej. Fot. z pryw. arch.
Wanda Schmidt – babcia Jacka Fedorowicza, piąta od prawej. Fot. z pryw. arch.
Kielce, ul.Silniczna 9 – podwórko domu, w którym po Powstaniu Warszawskim mieszkała rodzina Fedorowiczów. Fot. z pryw. arch.
Jacek Fedorowicz z mamą. Gdynia, 1945. Fot. z pryw. arch.

Powiązane hasła

”None

Skip to content