menu

Gawryś Andrzej – Wspomnienia z przeżyć wojennych

Gawryś Andrzej – Wspomnienia z przeżyć wojennych

Andrzej Gawryś (1938-2022) został wygnany wraz z rodziną z Żoliborza do obozu Dulag 121 w październiku 1944 r. Wysłani z obozu przejściowego transportem w nieznanym kierunku, uciekli nocą w Skierniewicach dzięki pomocy znajomego kolejarza. Wspomnienia Andrzeja Gawrysia oraz jego matki, Zofii Gawryś, z okresu okupacji zostały opublikowane w książce „Powrót do szklanego domu” (Warszawa, 2006, red. Andrzej i Cezary Gawryś). Prezentujemy fragment relacji przekazany Muzeum Dulag 121 w 2011 r.

Jest rok 2004. Urodziłem się w 1938 roku, a więc mam obecnie 66 lat. Od Powstania Warszawskiego, którego rocznicę w tym roku po raz pierwszy, nareszcie normalnie, a z uwagi na okrągłą liczbę lat bardzo uroczyście obchodzono, minęło sześćdziesiąt lat… Dlaczego spisuję te wspomnienia dopiero teraz? Tyle lat przeszło, wiele zdarzeń uległo zatarciu w mojej pamięci, to prawda. Ale wcześniej głowa obarczona była bieżącymi działaniami, nie było czasu na zabranie się za taką pracę, z uwagi choćby na codzienne obowiązki. A dla mojego otoczenia, moich rówieśników, którzy sami też przeżyli wojnę, takie przeżycia jak moje nie były niczym nowym. Chcieliśmy raczej o tym jak najszybciej zapomnieć, dookoła toczyło się spokojne, normalne życie.

Z pewnością pewien wpływ na spisanie przeze mnie tych wspomnień z czasów okupacji, Powstania Warszawskiego 1944 i późniejszej tułaczki miały oglądane ostatnio dwie wspaniałe uroczystości, upamiętniające 60. rocznicę Powstania Warszawskiego i 65. rocznicę utworzenia Polski Podziemnej.

Ale nic straconego… Te najważniejsze, czasami tragiczne wspomnienia tkwią we mnie nadal głęboko i mocno – nie sposób o nich zapomnieć. Będę je pamiętał do końca życia. I właśnie te wspomnienia dziecka z okresu okupacji niemieckiej, Powstania 1944 i tułaczki zapisuję. Jest to cząstka historii naszej Rodziny.

Mam nadzieję, że moje wspomnienia zainteresują z czasem naszych wnuków, prawnuków. Bo tak jak Naród bez swojej historii przestaje być Narodem, tak i Rodzinie bez znajomości swoich korzeni i swojej historii grozi rozpad i zapomnienie.

WARSZAWA, II WOJNA ŚWIATOWA, OKUPACJA NIEMIECKA

Było ciężko: głodno, niebezpiecznie, niepewność jutra, bardzo ciemne czasy – to znam z późniejszych opowiadań Rodziców i ich znajomych, krewnych, czy też z literatury. Ale ja sam tego tak wtedy nie odbierałem i takich wspomnień nie mam. Wszystko dzięki mojej kochającej Matce, która umiejętnie i konsekwentnie otaczała mnie pancerzem ochronnym, abym mógł rosnąć w atmosferze jak najmniej stresującej młody umysł. Przez okres okupacji Matce to się udawało, z małymi tylko wyjątkami, dopiero czasy Powstania Warszawskiego wymknęły się spod kontroli, bo też były to czasy straszne! Ale o tym później.

Tak więc w czasie okupacji, do sierpnia 1944 roku, nie pamiętam, abym był kiedykolwiek głodny. Jestem jednak całkowicie pewny, że to było możliwe dzięki temu, iż moi Rodzice od ust sobie odejmowali – o czym zresztą nigdy, do końca życia, nie wspomnieli. Pamiętam tylko dwa epizody, czy wrażenia, dotyczące pożywienia.

CHLEB Z MARMOLADĄ

Jakby to było dziś, czuję w ustach smak kłującego, gliniastego czarnego chleba, posmarowanego czymś, co miało być marmoladą, w kolorze czerwono-brązowym, wykonanego głównie z brukwi. Co do tego dodawano, aby uzyskać jakiś smak i kolor – nie wiem. Pamiętam, że miało to nieco słodyczy, ale smaku już teraz nie potrafię opisać. Jadłem toto jednak z apetytem, nie pamiętając przecież innego chleba. I może dlatego, jak tylko jest to możliwe, jadam ciemne pieczywo, a szczególnie lubię prawdziwy chleb razowy.

KAWA Z ŻOŁĘDZI

Na jednej z domowych uroczystości, na której było sporo gości, usłyszałem intrygujący mnie urywek rozmowy. Jakaś pani utyskiwała ostro o to, że „musimy pić kawę z palonych żołędzi” – tak próbowali sobie radzić dorośli, ale jak się taką kawę sporządzało i jak ona smakowała, nie wiem! Ta informacja zabiła mi potężnego klina – próbowałem sobie wyobrazić, jak ta pani chodzi jesienią po Bielańskim Lesie i zbiera żołędzie, to jeszcze było w porządku, ale nie rozumiałem, po co i jak je pali, czy wrzuca je do ogniska?! Sam z Rodzicami zbierałem w czasie spaceru po tym lesie żołędzie i potem w domu robiłem z nich i z kasztanów różne zwierzaki i ludziki. Musiałem się nad tym problemem długo głowić, skoro tak dobrze to zapamiętałem.

KARBIDÓWKA

Bardzo nieprzyjemny był zapach lampy na karbid, zwanej karbidówką. Często choć trochę oświetlało się nią mieszkanie wieczorem, kiedy był wyłączony prąd elektryczny. Światło tej lampy było jakieś sine, śmierdziało w czasie przygotowywania lampy paskudnie (puszkę lampy otwierało się, sypało się na dno trochę rozdrobnionego karbidu i lekko zwilżało się go wodą – zaczynał się wtedy wydzielać w reakcji chemicznej śmierdzący gaz palny, lampa była szybko zamykana i otworek w pokrywie podpalany zapałką, kiedy lampa przygasała, trzeba było ją ponownie otworzyć i ponownie pokropić karbid wodą). Mimo nieprzyjemnego smrodu, zawsze obserwowałem te czynności z zainteresowaniem przyszłego inżyniera.

ŁAPANKA

W czasie okupacji, w naszym mieszkaniu numer 56 przy ulicy Adama Mickiewicza 34/36 (teraz jest to mieszkanie numer 61 […]). Rodzice przytulili wuja Jana Brzeskiego z ciocią Haliną i malutką Basią. Z nimi wiąże się taki epizod. Ciocia Halina z Basią w wózku i ja, trzymający się kurczowo poręczy wózka, biegniemy chodnikiem od placu Wilsona w dół ulicą Adama Mickiewicza w kierunku naszego domu, Strach, krzyki ludzi, też gdzieś blisko nas biegnących w tym samym kierunku, co sił w nogach! Wszyscy uciekamy przed „łapanką”, zastawioną przez Niemów na placu. [Łapanka: z wszystkich stron jakiegoś placu czy ulicy podjeżdżały samochody ciężarowe, zakryte plandekami, zwane „budami”, z żołnierzami, którzy otaczali wybrany teren, legitymowali wszystkich otoczonych ludzi i jeżeli ktoś nie miał dokumentu, że pracuje w niemieckiej lub polskiej legalnej firmie, ładowany był na samochód i jeżeli nie udało mu się potem wykupić, wywożony był „na roboty” w głąb Niemiec].

Jeszcze dziś niemal fizycznie pamiętam, jak pędziłem susami, przerażony, ale niewiele rozumiejący, prawie frunąc w powietrzu (miałem wtedy cztery, może pięć lat?), mocno ściskając poręcz wózka, w którym płakała maleńka Basia. Udało się! Dobiegliśmy do zbawczej bramy naszego domu. Pewnie żołnierze nas nie gonili, ale przerażenie ludzi było olbrzymie i nie należy się cioci Halinie dziwić – miała nas dwoje pod opieką, więc biegła co sił w nogach.

OBŁAWA

Epizod ten trwał ładnych kilka godzin, pełnych najwyższego napięcia nerwów, strachu, niepewności, stąd tak dobrze utkwił mi w pamięci. Nie pomnę pory roku. O szarym świcie wyrywa mnie ze snu Mama, każe mi być cicho, sama szybko mnie ubiera, ręce jej się trzęsą. Ja, choć półprzytomny, wszystko dokładnie rejestruję: wszyscy już siedzą przy stole, na środku dużego pokoju, tylko wuj Jasiek stoi blisko okna, ukryty za zasłoną, dyskretnie obserwuje ulicę. W pokoju światło nie zostało zapalone, panuje półmrok. Mama bierze mnie na ręce, przytulam się do niej mocno. Mama podchodzi do wuja, mówiąc, bym ostrożnie wyjrzał przez okno. Mówi coś o otoczeniu domu przez wojsko i że żołnierze krzyczą, że nie wolno podchodzić do okien, bo będą strzelać. Widzę w słabym świetle poranka postacie w mundurach, z lufami broni wycelowanymi w dom, stojące w odstępach około jednego metra jeden od drugiego, w długim szeregu. Obstawili cały Szklany Dom (to z powieści Stefana Żeromskiego wzięta była potoczna nazwa naszego domu). Podobno poszukują kogoś, jakiś ukrytych „bandytów” (tak nazywali Niemcy naszych żołnierzy i działaczy podziemia). Patrole już chodzą po klatkach schodowych, sprawdzają każde mieszkanie po kolei. Siadamy wszyscy za stołem, bo słychać łupanie podkutych butów na naszych schodach. Ja u Mamy na kolanach. Walenie do drzwi. Mnie dzwonią zęby, trochę z zimna, trochę ze strachu. Zaciskam szczęki, bo nie chcę pokazać, że się boję, ale zęby dalej mi dzwonią.

Ojciec otwiera drzwi, wpada kilku żołnierzy, rozchodzą się po wszystkich pomieszczeniach, zaglądają do szaf, pod łóżka, zrzucają pościel. Coś szczekają w tym swoim nieznanym mi języku. Ale jak jeden z nich zajrzał do pokoju, w którym spała mała Basia, wycofał się po cichu (może sam zostawił w domu małe dziecko i dlatego tak ładnie zareagował?). Zabierają ze sobą wuja Jaśka – Mama i ciocia Halina płaczą, Tata dostaje nerwowego tiku, twarz mu drga, zawsze tak robiło mu się, jak był bardzo zdenerwowany. Siedzimy. Po pewnym czasie drzwi się otwierają i wchodzi wuj – Mama i ciocia rzucają mu się na szyję, znów płaczą, tym razem, jak sądzę z radości! Tyle zapamiętałem z tego strasznego wydarzenia.

Potem dowiedzieliśmy się szczegółów. Niemcy otrzymali donos, że w naszym domu ukrywa się działacz podziemia, bodajże o nazwisku Kaczanowski. Stąd cała akcja. Biednego człowieka złapali. A dopiero po latach poznałem z opowiadania wuja jego przeżycia po wyprowadzeniu go przez Niemców z mieszkania. Wuj znał język niemiecki, więc zaczął się pytać tych, co go prowadzili, dlaczego jest zabrany? Patrol nie odzywał się, dopiero na podwórku oficer tam stojący powiedział, że wuj jest aresztowany, bo jest Żydem. Wuj zapewnia oficera, że nie! Oficer każe wujowi ściągnąć spodnie i spodenki i sprawdza, czy wuj nie jest obrzezany. Sprawa się wyjaśnia, oficer puszcza wuja wolno. Był to oficer Wehrmachtu, więc miał trochę kultury, bo nawet wuja przeprosił.

PRZEDSZKOLE

Jeszcze jedno przeżycie z tamtych czasów nie daje się zapomnieć, choć nie jest związane bezpośrednio z wojną. Przez całą okupację przebywałem bez rówieśników, samotnie bawiąc się w mieszkaniu, czasami byłem odprowadzany przez Matkę na sąsiednią klatkę schodową, do mieszkania państwa Herlingerów, gdzie bawiłem się z ich córką, Dorotką, moją rówieśniczką. Aż tu nagle Matka widocznie była zmuszona oddać mnie do przedszkola… Pamiętam ogromny szok, samotność, zagubienie, wyobcowanie wśród rozwrzeszczanej gromady, niepewność i żal. Włóczę się po jakimś terenie, chyba był to ogródek, naokoło wszyscy obcy. Długo chyba do tego przedszkola nie uczęszczałem, w każdym razie żadnych innych wspomnień stamtąd nie mam.

WARSZAWA, OKUPACJA, POWSTANIE W GETCIE

Skutecznie separowany przez rodziców od informacji okupacyjnych, nie miałbym pewnie żadnych wspomnień o dniach tragedii, chwały i zagłady Warszawskiego Getta, gdyby nie jedno wydarzenie, które bardzo trwale i to w kolorach, utkwiło mi w pamięci. Nawet nie jako coś strasznego i tragicznego, ale jako widok dla dziecka niesamowity, potężny, jednocześnie piękny i groźny.

Pewnego popołudnia Matka zabiera mnie ze sobą z mieszkania, na klatce schodowej spotykamy jeszcze kilkoro sąsiadów, wszyscy szybko wchodzimy na samą górę i wychodzimy na taras widokowy na piątym piętrze. Przy murku od strony Mickiewicza, z widokiem w kierunku Śródmieścia, stoją już pozostali sąsiedzi z kilku klatek schodowych, duży tłum. Milczenie. Matka bierze mnie na ręce, bo stoi w dalszym szeregu, a chce, abym coś widział. Mówi: „Patrz! Patrz!” I nic więcej. Między głowami sąsiadów, ponad łamaną linią dachów kolonii WSM przy ulicy Juliusza Słowackiego, widzę szerokie morze płomieni, to wznoszących się, to opadających, to miejscami strzelających wyżej, w kolorach od jasnożółtego poprzez pomarańczowy, do czerwonego. A ponad tym wielka nieruchoma szaro-czarna kopuła – to dymy. Wszystko w takim jakimś powolnym ruchu, jak na zwolnionym filmie. Te płomienie wydają mi się być zaraz za domami kolonii WSM. Pytam się ostrożnie Matki, czy trzeba będzie uciekać? Matka uspokaja mnie, że to jest bardzo daleko, więc żebym się nie bał. Czuję się jednak bardzo nieswojo. Nikt nic nie mówi… Jeszcze teraz, gdy wspomnę ten widok i zamknę oczy, to widzę tańczące w zwolnionym tempie płomienie i odczuwam to dziwne, wciskające się do uszu milczenie.

POWSTANIE WARSZAWSKIE

Pierwszego sierpnia 1944 roku Ojciec nie wrócił z pracy (pracował w PZUW przy ulicy Jasnej 6 w Śródmieściu). Mama płacze. Słychać strzały, zaczęło się!

Podniosły, a jednocześnie pełen niepokoju nastrój w domu. Nawiązywanie do przepowiedni Mickiewiczowskiej: „a jego liczba 44”. Przychodzą sąsiedzi, wymieniają między sobą informacje… Mam zakaz wychodzenia z mieszkania, a nawet podchodzenia do okien. Mama coraz bardziej zdenerwowana, bo część koleżanek i kolegów z pracy Ojca już wróciła – zdążyli przedostać się na Żoliborz, przebiegając pod obstrzałem wiaduktem nad torami kolejowymi Dworca Gdańskiego. Tramwaje nie chodziły. Słuchamy ich opowieści o tym, co działo się w Śródmieściu, jak po drodze widzieli budowane barykady.

Mama na szczęście po kilku dniach dostaje wiadomość, że Ojciec żyje. Wielka ulga.

Po śmierci Ojca w 1976 roku, będąc już na emeryturze, Matka zajęła się porządkowaniem sterty dokumentów i fotografii z domowego archiwum. W rezultacie sporządziła dwa albumy rodzinne. Jeden z nich przekazała mnie, drugi – mojemu bratu Cezaremu. Pochłonięty pracą i codziennymi obowiązkami, podziękowałem Matce, przejrzałem album pobieżnie i schowałem go gdzieś do szafy. Znałem przecież dobrze wszystkie fotografie. Matka sugerowała, bym kontynuował pracę nad albumem, w którym zostało jeszcze dużo wolnych stron, dodając stopniowo aktualne zdjęcia. Jak dotąd nic jednak przy albumie nie zrobiłem. Traktuję go jako dokument historyczny – pomysł i dzieło Matki.

Album, jak to album, zawiera moje zdjęcia od chwili narodzin do ukończenia studiów. Ale na końcu albumu zauważyłem niespodziewanie przylepioną przez Matkę białą kopertę bez żadnego napisu. W środku znalazłem stare skrawki papieru i kawałek płótna. To największe skarby Matki związane ze mną, które zachowały się mimo wojny i tułaczki.

Jeden z nich, maleńki skrawek papieru w kratkę, zapisany „maczkiem” ostro zatemperowanym ołówkiem, to list napisany przez Ojca w dniu 5 sierpnia 1944 roku. Ten list przekazał Ojciec Matce ze Starówki przez osobę, której udało się przeczołgać nocą po wiadukcie Dworca Gdańskiego, pod niemieckim ostrzałem. Wzruszający tekst, niepasujący, zdawałoby się, do Ojca, opanowanego i małomównego, zawsze bardzo oszczędnego w wyrażaniu jakichkolwiek uczuć. Takiego Ojca znałem i takiego zapamiętałem. A tu okazuje się, że chwile największej grozy wyzwoliły w Nim tak piękne wyznania. Przepisuję ten bezcenny dokument w skupieniu, z trudem odczytując niektóre zatarte już słowa za pomocą szkła powiększającego, pod silnym światłem lampy.

„Najdroższa Żono i Synu Ukochany!

Mam pecha… Nieszczęście, że w ogóle wychodziłem do biura. Teraz nie mogę się dostać do Was moi Ukochani. Jestem obecnie u dobrych ludzi na Zakroczymskiej 9. Niech Bóg ma Was w swojej opiece. Żono moja Najdr. nie wyobr. sobie, jak cierpię, że brak mnie przy Tobie i przy Ukoch. synu. Cierpię niewysłowione męczarnie. Myśl o Was i o Waszych i m. losach nie daje mi spokoju, szarpie nerwy i zużywa siły. Opanowuje się całą siłą woli. Gdy piszę, coś rozrywa mi serce, dusi mnie i wyciska łzy. Niech Bóg zachowa Was przy życiu, a moja miłość i obecność syna niech da Ci przyjacielu Kochany opanowanie i trochę ukojenia. Niech Opatrzność czuwa nad Wami. Ciężko bez Was, ale wszystko gotowy jestem przecierpieć, aby tylko doczekać się szczęścia życia z Wami. Ściskam Was i całuję Roman. 5. VIII. 44”

Z Ojcem zobaczyliśmy się dopiero po wojnie. Wtedy opowiedział swoją historię, jak przeżył Powstanie. Wyjaśniło się, dlaczego nie dotarł z innymi swoimi kolegami tego pierwszego dnia do domu. Powstańcy zatrzymali go po drodze wraz z innymi cywilami, do pomocy przy budowie jednej z barykad. A później droga powrotu na Żoliborz była już odcięta! Ostatecznie Ojciec został wraz z innymi cywilami przygarnięty przez zakonników, ojców paulinów. W głębokich i bezpiecznych piwnicach klasztornych przesiedział całe Powstanie, żywiąc się wydzielanymi przez zakonników racjami – dwoma, a potem jednym sucharem i kwartą wina dziennie. Przydział papierosów Ojciec wymieniał z kimś na suchary…

SIELANKA

Taki był początek Powstania. Na Żoliborzu spokojnie, strzałów prawie nie słychać, piękna pogoda. Mogę wychodzić na podwórko – a jest nim wąski, kilkumetrowej szerokości pas ziemi, osłonięty masywem domu od strony ulicy, a z drugiej strony oddzielony wysoką murowaną skarpą od położonych na wyższym poziomie ogródków i willi przy ulicy Tucholskiej. Matka uznała ten teren za bezpieczny, ale nie przewidziała dziecięcej inicjatywy i braku wyobraźni! Otóż jednego dnia, wraz z jednym z rówieśników wpadliśmy na pomysł, aby wspomóc nasze matki w aprowizacji w jarzyny. Już wtedy bowiem przygotowywanie jedzenia opierało się tylko o zgromadzone w domu zapasy, więc jarzyn brakowało, o czym często słyszeliśmy. A naprzeciwko naszego domu, po drugiej stronie ulicy Adama Mickiewicza, tu gdzie teraz stoi bryła budynku ośrodka zdrowia, ciągnęły się ogródki działkowe na terenie łagodnie wznoszącym się w górę do poziomu ulicy Cieszkowskiego.

Wzięliśmy więc jakieś worki i wiedząc o tym, że „Niemcy strzelają”, najpierw chyłkiem, a potem czołgając się, dotarliśmy do tych ogródków, opustoszałych, a pełnych owoców i jarzyn. Słyszeliśmy od starszych o czynionych na te ogródki wyprawach zaopatrzeniowych, ale odbywały się one po ciemku, więc w miarę bezpiecznie.

Pamiętam jakby to było dziś. Pełznę po ciepłej ziemi między grządkami, wyrywam chyba marchewkę, a tu coś kilka razy zaświergotało. Nie pomnę, jakie to zbiory przydźwigałem do domu – w każdym razie wróciliśmy cało. Daję worek Mamie, bardzo dumny z wyczynu, opowiadam, gdzie byliśmy i nie rozumiem, dlaczego Mama tak na mnie zaczyna krzyczeć! A potem przytula mnie mocno i już spokojnie mówi, że tak nie wolno, bo to jest cudza własność, i że mogłem zginąć, każe mi przyrzec, że więcej tam nie pójdę. Mama mi wytłumaczyła, że ten świergot – to były przelatujące blisko mnie kule karabinowe – Niemcy ostrzeliwali nasz rejon z gniazda ckm (ciężkiego karabinu maszynowego), ustawionego na wieży gmachu Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego (obecnie AWF) na Bielanach. A jarzyny z pewnością urozmaiciły nieco nasz powstańczy jadłospis.

RYKOSZET

Innego dnia bawię się na podwórku, a tu mała sensacja. Jeden z sąsiadów siedzi na odcinku murku odgradzającym podwórko od ogrodów sąsiadujących z naszym domem willi, naprzeciwko prześwitu pod domem, wychodzącym na ulicę Mickiewicza. Był to pan Chudy (pamiętam jego nazwisko). Trzyma się za kolano, a potem podnosi z ziemi kawałek metalu. Była to spłaszczona karabinowa kula, która uderzyła go odbita rykoszetem od płyty chodnikowej, nie czyniąc mu na szczęście żadnej krzywdy. Dostałem ten zniekształcony, jeszcze ciepły kawałek metalu do potrzymania – byłem tym bardzo przejęty.

W sumie, pierwsze dni Powstania były dla mnie wprost sielankowe.

 CORAZ GORZEJ

 Potem jednak zaczęły się bombardowania i było coraz straszniej. Mieszkańcy naszego domu, a także sąsiedniego, wykopali sobie jamy w ziemnej skarpie, położonej mniej więcej w odległości stu metrów naprzeciwko naszego domu, za ulicą Mickiewicza. Były to „ziemianki”, w których chronili się na dzień w obawie przed zbombardowaniem budynków. Wuj Jasiek także nam taką ziemiankę wykopał, stały tam jakieś skrzynki, na których siedzieliśmy, było ciepło i dla mnie w sumie ciekawie. Ludzie się przechadzali przed jamami, a jak był nalot (poprzedzany zawsze wyciem syren, obsługiwanych w całej okolicy przez czuwającą dzień i noc straż obywatelską), chowali się, każdy do swojej ziemianki. Mama w porze posiłku szła do domu i przynosiła nam coś ciepłego do jedzenia. Oczywiście wszyscy wędrowaliśmy pomiędzy domem i terenem ziemianek rowem chroniącym przed obstrzałem – dla większego bezpieczeństwa było zalecenie, aby chodzić tym rowem jak najszybciej, pochylając się nisko.

Kiedy nalot był w nocy, zbiegaliśmy z mieszkania do piwnicy. Matka wtedy trzymała mnie mocno za rękę, zaspanego, ale już ubranego i całkiem przytomnego. Na schodach tupot nóg sąsiadów. Przez okna klatki schodowej widać wiszące na spadochronach, błyszczące jaskrawo-białym światłem na czarnym niebie flary – zwaliśmy je „żyrandolami” – wskazujące bombowcom cele na ziemi. Jeszcze słychać wycie syren, a już dochodzi pomruk silników samolotowych. Jakże groźne były to chwile! W pamięci wzrokowej mam do dziś widok tych flar za oknem. Na początku nocne naloty były rzadkie, potem bomby sypały się prawie bez przerwy. Nalot za nalotem. Dodatkowo w dzień był ostrzał rakietowy z wyrzutni zwanych „ryczącymi krowami”. Najpierw słyszało się odległy jęczący odgłos pracy sprężarek powietrza i na końcu huk wybuchających wielu rakiet.

Przestaliśmy przenosić się na dzień do naszych ziemianek. Coraz więcej czasu przebywaliśmy w piwnicy. Gdy słyszeliśmy gwizd lecącej bomby, wuj Jasiek narzucał wszystkim na głowę kołdrę – raz to uratowało wuja od niechybnej śmierci, kiedy od wstrząsu spowodowanego wybuchem bomby w pobliżu spadła mu na głowę cegła ze stropu. Skończyło się szczęśliwie na potężnym guzie. Cały czas, jak pamiętam, wuj Jasiek, człowiek wesołego usposobienia, starał się z czegoś żartować, aby choć trochę rozładować nastrój grozy i przerażenia Mamy i cioci Haliny. A one w momentach bombardowań tylko modliły się. Ja w tym czasie zawsze siedziałem u Mamy na kolanach, otoczony jej ramionami, pod tą kołdrą, gdzie było mi przytulnie i bezpiecznie. W końcu nie wychodziliśmy już za dnia z piwnicy. Tylko Mama odważnie chodziła do mieszkania na drugie piętro, aby ugotować garnek pęczaku, bo już tylko to zostało. Dorośli jedli kaszę tylko z solą, ja i Basia dostawaliśmy kaszę osłodzoną resztkami cukru. Do dzisiaj bardzo lubię pęczak!

Bomby waliły bardzo blisko, ale oszczędzały nasz dom. Wreszcie jedna bomba trafiła w rejonie V i VI klatki schodowej (nasze mieszkanie było na VIII klatce). Przebiła kolejne stropy i wybuchła na dole – kila osób zostało zabitych, dom się „otworzył”. Widać było z podwórka wnętrza mieszkań, gruz, zwisające szmaty, wystające belki, wszystko takie jakieś szare i niesamowite.

Oglądamy to w niedzielę, w czasie względnego spokoju. Tego dnia poczułem po raz pierwszy grozę śmierci – na belce wystającej na poziomie czwartego pietra wisiał trup kobiety, zaczepiony o belkę suknią. To było ciało służącej naszych sąsiadów. Ktoś tam się wdrapał i zdjął ciało. Od tej pory bałem się nawet spojrzeć w kierunku tej rozwalonej części domu.

POWSTANIEC

Nagle którego dnia sensacja! Kanałami ze Starego Miasta przedostał się na Żoliborz przyjaciel wuja i cioci z czasów Grodna, pan Chojnowski. Miał za zadanie zabrać amunicję ze składu ukrytego na Żoliborzu, amunicji już brakowało jego oddziałowi, stąd ta ryzykowna misja. Powstaniec kąpie się, Mama i ciocia piorą i suszą mu specjalne worki na amunicję, którymi on się potem obwiesił, bo musiał mieć w kanałach wolne ręce. Był to postawny mężczyzna – starsi zamknęli się z nim w kuchni – nie chcieli pewnie, abym słuchał opowiadanych przez niego okropności. A ja byłem niepocieszony, że tak mnie potraktowano. Wieczorem, czysty, wypoczęty i nakarmiony Powstaniec udał się w drogę powrotną, do swoich na Starym Mieście.

RYCZĄCA KROWA

Z tego okresu Powstania pamiętam jeszcze takie wydarzenie. Wszyscy są w kuchni (bezpieczniej było od strony wschodniej mieszkania). Mama gotuje coś na piecu węglowym, ja siedzę tyłem do otwartego okna. Siedzę na stole kuchennym, który był wbudowany pod oknem (teraz na miejscu tej kuchni jest pokój mojego wnuczka Aleksandra, opisanego stołu nie ma). Nagle głośny skowyt, mnie popycha coś silnie w plecy, frunę i ląduję na kolanach cioci Haliny, siedzącej na krześle coś ze dwa metry w głębi kuchni. To był niezwykle silny podmuch przelatującej tuż nad dachem naszego domu rakiety, wystrzelonej z „ryczącej krowy”. Rakieta walnęła w naroże domu przy ulicy Cieszkowskiego – jeszcze przez wiele lat po wojnie widoczna była z okien naszego mieszkania „blizna” po tym wybuchu – nieotynkowana łata z ceglanego muru. Dlatego może tak dobrze zapamiętałem to wydarzenie.

MSZA ŚWIĘTA

To było już po przepołowieniu naszego domu przez bombę. Niedzielna Msza święta odprawiana przy prowizorycznym ołtarzu (zwykłym stole) w drzwiach podziemnego garażu w naszym domu. Odwiedził nas ksiądz, wszyscy gęsto stoją na nachylonym w kierunku garażu betonowym zjeździe. Potem klękają, głośne odmawianie modlitw, litanii. Mama i Ciocia płaczą, zresztą dookoła wszyscy płaczą. Na koniec śpiew Boże coś Polskę… Słowa niektórych modlitw już znałem i z przejęciem je szeptałem, słów pieśni tylko słuchałem… i słyszę je nawet dzisiaj – właśnie tamtą pieśń i widzę, gdy zamknę oczy, na tle ciemnego wlotu do garażu postać wznoszącą ponad głową krzyż.

NADZIEJA

Wojska sowieckie zajęły Pragę! Jesteśmy w mieszkaniu, w kuchni, wszyscy klęczą na kuchennym stole, wyglądają przez okno, wsłuchują się w słabo dochodzące do nas z wiatrem śpiewy z praskiego brzegu. To chyba było Jeszcze Polska nie zginęła… Było to możliwe, gdyż akurat dookoła panowała cisza, bez strzelaniny.

U wszystkich wielkie odprężenie, że to już koniec męki, że wyzwolenie lada dzień! To był jedyny dzień Powstania, kiedy ludzie uśmiechali się radośnie, pełni nadziei… A ja wtedy niewiele z tego chyba rozumiałem, ale pamiętam to wsłuchiwanie się w cichutkie dalekie odgłosy pieśni i milczenie wszystkich dookoła.

PRZENOSINY

Robi się coraz gorzej i gorzej. Bombardowanie za bombardowaniem. Najpierw wycie syren, potem pomruk samolotów, potem gwizd przenikliwy i huk. Wszystko trzęsie się, duszący kurz w powietrzu, Mama i Ciocia odmawiają litanię, w piwnicy ciemno. Świeca czy karbidówka zgaszona. Cisza, nasłuchiwanie, czy będzie jeszcze jedna bomba w pobliżu, kalkulowanie, gdzie to walnęło? I znów gwizd i powtarza się to samo. W końcu starsi podejmują decyzję – jest od kogoś informacja, że w pobliżu carskich fortów na Żoliborzu, w których siedzą Niemcy, jest całkowity spokój, a tam jest mieszkanie cioci Czesławy Brzeskiej, siostry Mamy i wuja Jaśka, a mojej matki chrzestnej. Ciocia jest gdzieś w Powstaniu (była pielęgniarką w szpitalu powstańczym). Mieszkanie stoi pewnie puste. Więc tam przejdziemy, to niedaleko. Ulica Forteczna i okolice, zabudowane są niskimi domkami i willami. Nie ma tam żadnych zniszczeń!

A więc będzie bezpieczniej niż w Szklanym Domu na Mickiewicza. Ryzyko przejścia pod ostrzałem jest znaczne, ale tu już nie do wytrzymania! Więc pójdziemy tam.

Była to nadzwyczaj trafna decyzja, bowiem w ostatnich dniach przed kapitulacją – Żoliborz padł 30 września – nasz dom był ostatnią linią obrony Powstańców, utrzymujących się w kwadracie: Wisła – ul. Krasińskiego – ul. Mickiewicza – ul. Bohomolca, a po poddaniu tej reduty przy pacyfikowaniu terenu działali tam także Ukraińcy [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.].

A więc nastaje jednego dnia wieczorem pakowanie, szykowanie, ja dostaję pod opiekę małą walizeczkę. Wychodzimy następnego dnia raniutko. Idziemy w kierunku placu Wilsona, częściowo piwnicami, bowiem poprzebijane są przejścia między piwnicami kolejnych domów. Potem schyleni, jakimiś rowami przeskakujemy ulicę Krasińskiego, dalej parkiem Stefana Żeromskiego. Mama mocno mnie trzyma za rękę. Przeskakujemy przez trupy ludzkie. Potem ulicą Stefana Czarnieckiego i już dzielnicą willową, placem Słonecznym dochodzimy na ulicę Forteczną. Jesteśmy na miejscu. Wuj Jasiek cały czas niesie Basię na rękach.

Na miejscu cisza, rozgaszczamy się – panie znajdują wór suszonych skórek chleba. Na tych skórkach codziennie gotowana była zupa – jedynie danie obiadowe.

NOWA ZIEMIANKA

Na nowym miejscu przez kilka dni rzeczywiście panuje całkowity spokój. Jednakże wuj Jasiek w przewidywaniu bombardowań kopie w ogrodzie, z dala od domu, schron-ziemiankę. Wuj przygotowuje ją elegancko, nakrywa z góry jakimiś drzwiami i warstwą ziemi, schodzi się do niej po ładnie wyrzeźbionych w ziemi schodach. To dzieło bardzo mi się podobało, lubiłem tam się bawić, kiedy pozwalano mi wyjść z domu.

I rzeczywiście nadeszły bombardowania. Tym razem sowieckie samoloty, „bombowce nurkujące”, bombardowały pobliskie forty obsadzone Niemcami. Znów strach, ale Mama i Ciocia odmówiły przenoszenia się w czasie nalotów do tej ziemianki. Miały przeczucie – w kolejnym nalocie bomba trafiła dokładnie w naszą ziemiankę, został po niej tylko lej.

4 października 2004 roku oglądam w pierwszym programie TVP o 20.30 sztukę telewizyjną. Jest to inscenizacja „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego. To wszystko, co tu opisuję, wraca do mnie ze wzmożoną siłą. Niektóre epizody prawie identyczne, tylko różnica w pojmowaniu wydarzeń – pisarz był wtedy o kilkanaście lat starszy ode mnie.

Patrzę, słucham i myślę: przecież ja też to przeżyłem! Czuję, jakbym to ja był obecny w oglądanych i opisywanych przez narratora scenach.

W początku sztuki pada zdanie: „To historia przyszła do mnie, a nie ja do niej”. Nas, cywilów nikt nie pytał o zdanie: walczyć, czy nie, nikt też nie przewidział tak strasznego i długiego konania Warszawy, zdradzonej przez wszystkich, od których mieliśmy prawo oczekiwać pomocy.

ZDERZENIE SAMOLOTÓW

Siedziałem przy oknie w czasie bombardowania fortów. Obserwowałem pikujące, to znów wznoszące się w niebo sowieckie samoloty. Naraz coś niesamowitego: nurkujący na forty samolot zderza się z drugim, który akurat po zrzuceniu bomb wznosił się ostro w górę! W ogólnym hałasie nie daje to specjalnego efektu dźwiękowego, jedynie widzę błysk, ogień, obłok dymu i spadające kawały obu roztrzaskanych samolotów. Wszystko to notuję jakby na zwolnionym filmie, wołam Mamę, ale zanim doszła do okna, było już prawie po wszystkim – chyba nie dała mi wiary, to moje opowiadanie potraktowała jako wymysł biednego dziecka, oszołomionego wszystkim, co się od dłuższego już czasu wokół niego dzieje. A ja to naprawdę widziałem! Teraz myślę, że przyczyną tego zdarzenia było albo niedouczenie pilotów, albo wypicie przez nich przed startem „kilku głębszych” dla dodania sobie odwagi, co w tej armii było na porządku dziennym.

ANGINA, DOKTOR, JABŁKA

Mam anginę, ból gardła, osłabienie, a tu żadnych lekarstw! Mama wędruje ze mną uliczkami do niedalekiej willi, gdzie mieszka wskazany przez sąsiadów doktor. Starszy siwy pan w binoklach bada mnie – tak, to angina, a on już rozdał potrzebującym wszystkie posiadane zapasy leków. Daje jednak mamie kilka ostatnich jabłek ze swojego ogródka – jako jedyne lekarstwo. Troskliwa opieka Mamy i te jabłka dane z dobrego serca robią jednak swoje – choroba jakoś minęła.

Na ulicy Fortecznej zastaje nas upadek Powstania.

WYPĘDZENIE Z WARSZAWY

Jest początek października, dzień bardzo ciepły, słońce mocno przygrzewa, zupełna cisza. Rozchodzi się wieść, że to już koniec. Koniec Powstania, przegraliśmy, co teraz z nami będzie? Nerwowe oczekiwanie starszych mało do mnie dociera. Mama dalej mnie trzyma przy sobie, „w zasięgu wzroku”, nie pozwala mi wychodzić przed dom, nikt zresztą nie wychodzi na ulicę, ot tak sobie. Dalej panuje strach, tym razem głównie przed Ukraińcami. Tego samego dnia, lub może następnego, słychać z ulicy niemieckie szczekanie (ktoś tłumaczy): za ileś tam czasu wszyscy mają wychodzić, nikt nie może zostać, bo będą strzelać. Mama i Ciocia szykują walizki, ja mam już naszykowany swój neseser do niesienia – nie jest on ciężki, bo jestem jeszcze bardzo osłabiony po anginie. Mama pisze ołówkiem kopiowym na kawałku białego płótna list rozpaczliwy i błagalny do ludzi, na wypadek, gdybym z Mamą został rozdzielony lub zgubił się.

Mama powiesiła mi go w woreczku na szyi i schowała pod koszulę. Pouczała mnie, że mam go w razie czego pokazywać „dobrym ludziom”, ale nigdy zdejmować! Do kieszeni zaś schowała mi pudełeczko ze wszystkimi swoimi złotymi precjozami (łańcuszek z wisiorkiem, pierścionek z granatem, obrączkę, mały złoty zegarek i mój srebrny ryngraf od chrztu – to wszystko). Wychodziła z założenia, że przy rewizji nie będą przeszukiwać dziecka, a te przedmioty w razie czego mogą nam nawet życie uratować.

W dokumentach Matki znalazłem już po jej śmierci ów list-identyfikator. Jest to moja największa relikwia. Kawałeczek białego płótna, zapisany dwustronnie ołówkiem kopiowym. Pismo jest coraz mniej czytelne. Dokument nosi datę 26 września 1944 roku. Powstanie dogorywało, a szykowało się jeszcze coś gorszego od bomb i rakiet: niewiadomy los zgotowany mieszkańcom Warszawy przez Niemców. Za każdym razem, jak czytam ostatnie słowa tego identyfikatora: „Matka błaga o pomoc”, łzy stają mi w oczach i coś mnie ściska w gardle.

TERMOS Z WRZĄTKIEM

Następnego dnia rankiem ubieramy się mimo ciepłego dnia grubo, wielowarstwowo. Znów słychać niemieckie szczekanie: Raus, raus, wychodzić, wszyscy wychodzić, ustawić się na ulicy. Wychodzimy. Mama zdążyła zagotować trochę wody – wlała ją do termosu i wręczyła go mnie. W chwilę po wyjściu przed domem termos „strzela”, wrzątek cieknie na chodnik! Wyrzucam go na polecenie Mamy z wielkim żalem, bo czułem się taki ważny, że niosę coś, co będzie po drodze potrzebne dla naszej małej chorej Basi, a tu taka strata. W tym momencie nieważne dla mnie było, że klęska, że prowadzą nas wrogowie być może na śmierć – zbierało mi się na płacz jedynie z powodu tego termosu. I tak zapamiętałem wyjście na tułaczkę.

POCHÓD PRZEZ POŻARY

Nikt nie wie, gdzie nas pędzą. Pokrzykiwania żołnierzy – na szczęście to Wehrmacht, nie ma strasznych Ukraińców. Ruszamy, Mama mocno trzyma mnie za rękę, stara się iść w środku kolumny, tak jest bezpieczniej. Z brzegu można dostać kolbą karabinu po plecach – widzę to kilka razy! Długo idziemy, jest nam gorąco. Po bokach widzimy walizy i toboły porzucone przez idących przed nami ludzi. Wielu przeliczyło się z własnymi siłami.

Z pierwszego etapu tej podróży jedno tylko wbiło mi się niezwykle wyraziście w pamięć. Po obu stronach ulicy widzę wysokie kamienice, a w ich pustych oknach, już bez szyb i ram, płomienie. Domy płoną jakoś tak cicho, śmierdzi tylko spalenizną, a ludzie idą w milczeniu, obojętnie, nikt nie gasi ognia. Nie mogę oderwać oczu od tych ścian z płonącymi otworami po oknach (szliśmy wtedy ulicą Wolską).

ODPOCZYNEK. AWANTURA O CZAJNIK

Niemcy zapędzają kolumnę na dziedziniec i do wnętrza kościoła Św. Wojciecha. Mamy odpoczynek. Siedzimy w kucki pod grubą kolumną w chłodzie bocznej nawy kościoła. Ciocia Halina znajduje zniszczony czajnik, gdzieś zdobywa trochę wody i udaje się jej nad rozpalonym na dziedzińcu ogniskiem zagotować ją z jakąś kaszką dla Basi. Nagle robi się awantura – podbiega jakaś kobieta i stara się cioci wyrwać ten czajnik, krzyczy, że to jest jej własność. A ciocia nie daje się. Kobieta wymyśla „od złodziejek”! Zdenerwowanie wszystkich musiało się i mnie udzielić, skoro tak dobrze ten epizod zapamiętałem.

OBÓZ PRZEJŚCIOWY

Dalszego marszu do Dworca Zachodniego i podróży wagonem towarowym do Pruszkowa nie pamiętam – byłem pewnie już bardzo zmęczony i otępiały na wszystko, co działo się dookoła.

Znaleźliśmy się na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, przypominam sobie duży dziedziniec ogrodzony wysoką plątaniną z siatki i drutu kolczastego. Wielka hala z czerwonej cegły, wysokie brudne ściany, powybijane szybki w otworach okiennych. Wewnątrz kratownice po bokach, środek pusty, betonowa śliska od smarów podłoga, w niej szyny, co chwilę długie głębokie doły, a w nich woda, śmieci, jakieś żelastwo, muszę uważać, aby tam nie wpaść. Noc – Mama kładzie się na tej paskudnej podłodze na wznak, a mnie układa na sobie i okrywa płaszczem. Ja tak ułożony, bezpiecznie odseparowany od zimnego betonu spałem, a Mama czuwała, żeby nikt nie ukradł naszych nędznych tobołków. Znam to jedynie z opowiadania Matki, sam tej nocy nie pamiętam. A co pamiętam z tego obozu?

Jest dzień, teren ogrodzony przed halą, ludzie stoją, siedzą na jakiś belkach, nagle zamieszanie. Widzę wózek, na nim kadź, kobieta z chochlą nalewa jakąś ciecz chętnym. Tumult, w wyciągniętych w górę rękach różne naczynia. Mama odsuwa się, boi się stratowania, ludzie strasznie się przepychają, Widzę, jak jakiś mężczyzna klęczy z boku, blisko nas, on już zdobył tę zupę, w jednym ręku trzyma od spodu blaszany klosz od ulicznej lampy, z otworem po oprawce niezdarnie zaklepanym, zupa przecieka przez ten otwór, cieknie mu między palcami, po ręku, on łapczywie zajada, starając się tamować wyciek cennej cieczy.

Drugi obrazek. Za wysokim drucianym ogrodzeniem był jeszcze pas bruku i mur ceglany. Zza tego muru co chwila wylatywały, rzucane przez kogoś, bochenki chleba, spadając na nasz dziedziniec. Tu odbywała się walka o każdy bochenek – my z Mamą nie mieliśmy żadnych szans. Ludzie podskakują, łapią, wyrywają sobie, uciekają ze zdobyczą, krzyki. Mama nie ryzykowała – chleba nie zdobyliśmy.

ZBAWIENNA POMOC WITKÓW

Znów jest noc, którą już pamiętam. Leżymy, prawie jak w raju, w wąskim ciepłym korytarzu, na drewnianej podłodze. Zaduch, cisza. Tylko w plecy i szyję uwiera mnie jakaś rura, biegnąca przy ścianie kaloryfera. Dokładnie to pamiętam – byłem przyciśnięty przez śpiącą Mamę do tej rury. Miałem chyba gorączkę, chciało mi się pić, leżałem bojąc się ruszyć, nie skarżąc się, spragniony, a tu jeszcze ta rura.

Z opowiadań tylko wiem, co się wydarzyło. Przypędzeni do tego obozu wcześniej, w jednej z pierwszych kolumn wypędzonych z Warszawy, wuj Witold i ciocia Marysia Brzescy, zwani w naszej rodzinie „Witkami”, będąc oboje farmaceutami, na hasło Niemców „Kto jest lekarzem?” zgłosili się, dostali opaski ze znakiem Czerwonego Krzyża i zostali przydzieleni do selekcji ludzi chorych. Dla chorych przydzielono pod naciskiem przedstawicieli Czerwonego Krzyża dawne pomieszczenia administracyjne fabryki, jako tzw. szpital. Wujostwo wypatrywali wszystkich znajomych i robili z nich oczywiście „chorych”. Nas, Mamę, mnie, wuja Jaśka, ciocię Halinę i Basię też udało się im przemycić do tego szpitala. Tam było już jakiś jedzenie, no i komfortowe spanie.

Także mój Ojciec, który znalazł się w Pruszkowie w kolejnej grupie wypędzonych cywilów (ale już po naszym wyjeździe w transporcie), został wypatrzony przez Witków. Nasi dobroczyńcy zgłosili Ojca jako ciężko chorego na gruźlicę, dzięki niemu Niemcy nie wysłali go na roboty i wypuścili z obozu. Rzeczywiście Tata, zawsze szczuplutki, po dwóch miesiącach stresu i głodówki musiał kiepsko wyglądać i mógł uchodzić za pół-żywego gruźlika.

Niestety nie mogę przywołać w pamięci postaci Witków z tamtych dni.

PUSZKA MLEKA

Kolejny, ostatni zapamiętany epizod z obozu w Pruszkowie. Dzień wyjazdu – idziemy do transportu wąską kolumną ludzi, pomiędzy jakimiś krzakami. Trzymamy się blisko siebie, aby nas nie rozłączono: Mama ze mną, wujostwo Jaśkowie z Basią i jeszcze dołączyli do nas, spotkani w obozie, państwo Kotarscy z małym Januszem. Byli to bliscy znajomi wuja Jaśka i cioci. Starsi boją się, bo ma być selekcja, mogą odłączać mężczyzn zdolnych do pracy i kierować ich na roboty do Niemiec.

Wuj Jasiek i pan Kotarski kulą się, garbią, szurają nogami po ziemi. Przechodzimy szczęśliwie strefę selekcji. Dalej strefa „pomocy Czerwonego Krzyża” – wzdłuż kolumny idących ludzi stoją kobiety w jasnoszarych fartuchach, w białych czepkach oznakowanych symbolem tej organizacji. Jedna z nich wręcza mnie, Basi i Januszkowi po puszcze skondensowanego mleka. Trzymam puszkę w ręku, szczęśliwy, ale Mama każe mi ją schować dobrze do kieszeni, abym jej nie zgubił. Idąc dalej, cały czas macałem dłonią ten wspaniały dar.

TRANSPORT

Noc. Siedzę na kolanach przykucniętej Mamy, opartej o ścianę otwartego wagonu towarowego, jest ciasno. Okryci jesteśmy na głowy płaszczem, siąpi deszcz, który widzę w słabym żółtym świetle dworcowych latarni. Wleczemy się, co pewien czas stajemy. Ktoś z zewnątrz przerzuca do środka naszego wagonu cebulę. Krzyki, ludzie łapią główki cebuli – byliśmy za delikatni, aby walczyć z ludźmi, ogarniętymi pierwotnymi instynktami, wyzwolonymi przez głód i poniewierkę.

UCIECZKA

Znów ciemność, stukot kół, wilgotno i zimno (pociąg poza rozkładem, czas wojenny, więc musiał się wlec i zatrzymywać na każdej stacji, czy w polu). Nie śpię, nikt nie śpi, słychać rozmowy. Znów stoimy na stacji, nad naszym wagonem słabo jarzy się żarówka lampy. I nagle zaczyna się dziać coś dobrego, jakaś nadzieja. Spoza wagonu słychać wołanie „inżynier Brzeski, inżynier Brzeski!” Wuj Jasiek odzywa się, chwilę rozmawia z mężczyzną stojącym na peronie, głos wzywa nas do szybkiego wydostania się z wagonu, bo w pobliżu nie ma Niemców, a mamy pomocnych ludzi na zewnątrz. Decyzja starszych jest natychmiastowa, ale nie przychodzi łatwo sforsować wysoką burtę wagonu. Najpierw wuj Jasiek wspina się, podsadzany, znika za burtą, staje na buforze, podają mu Basię, potem Janusza – Janusz dostaje histerii, wyrywa się, krzyczy, ale w końcu udaje się go przesadzić na zewnątrz. Teraz ja frunę do góry, trzymam się rękami, siedząc na zimnej mokrej burcie wagonu, widzę po drugiej stronie przepaść! Ale chwyta mnie wuj Jasiek, podaje ratującemu nas mężczyźnie, ten stawia mnie na peronie. Wydostają się pozostali: Mama i Ciocia, pani Kotarska, na końcu pan Kotarski. Mama potem mi opowiadała, że byłem bardzo dzielny – nic nie mówiłem, tylko musiałem stale trzymać kogoś za rękę, czułem się wtedy widocznie bezpieczniej.

Wuj Jasiek woła: ludzie, wychodźcie, uciekajcie, kto jeszcze chce, prędko! Ale nikt już nie pokazał się na krawędzi burty wagonu – ludzie widocznie bali się, że Niemcy zaczną strzelać.

Nasz oswobodziciel – kolejarz tu pracujący – uspokaja nas, że w pobliżu nie ma Niemców, jesteśmy w Skierniewicach, on tu zna każdy kąt. Prowadzi na szybko jakimiś krzakami, idziemy cichutko, wokół ciemno. Wchodzimy do domu tego kolejarza. Z późniejszych opowiadań wuja dowiedziałem się, że to był jego dawny pracownik, który po upadku Powstania, wiedząc dobrze, jakie to transporty przejeżdżają przez Skierniewice, że jadą w nich cywile wypędzeni z Warszawy, wychodził na każdy pociąg i kiedy Niemcy się od składu oddalali, chodził wzdłuż wagonów i nawoływał, licząc, że trafi na wuja. I trafił w końcu, ten dobry człowiek. I uratował nas, być może, nawet przed śmiercią!

Kolejny zapamiętany fragment wydarzeń w domu kolejarza. Piję gorący napój, zrobiony z puszki mleka skondensowanego. Leżę już w chłodnej, białej czyściutkiej pościeli z Mamą i jeszcze z kimś, jest ciasno, łóżko dość wąskie, ale jest wspaniale.

TUŁACZKA

Kolejarz zgłosił nas w miejscowej organizacji pomagającej uciekinierom z Warszawy.

Jest rano, jedziemy konną furmanką, siedzimy z tyłu na słomie, na koźle obok furmana siedzi kobieta z papierami w ręku. Wieś za wsią, gospodarstwo za gospodarstwem. Słyszę rozmowy tej kobiety z gospodarzami kolejnych domostw, nie chcą nikogo przyjąć, bo i tak już mają więcej „warszawiaków” niż to było ustalone z tą organizacją, już nikt się nie zmieści, tak jest ciasno. Gdzieś po drodze udaje się tej kobiecie wcisnąć państwa Kotarskich, potem (w Dańkowie) wujostwo Brzeskich, w końcu my z Mamą schodzimy z wozu. Krótka rozmowa naszej opiekunki z gospodarzem, który zaprasza nas do swojego domu.

NA WSI

„Warszawiaków” (są tu ludzie także spoza Warszawy) jest w sumie około dwudziestu osób, wszyscy śpią pokotem na słomie w jednej dużej izbie. Spokój, bezpiecznie, dla mnie sielankowo. Gospodarz nam obwieszcza: „każdy musi coś robić, pomagać nam w pracy”. Każdy dorosły robi to chętnie, choćby z wdzięczności za dach nad głową i strawę. Ja jestem wszystkiego ciekaw, pierwszy raz widzę wieś, pola, zwierzęta.

Pamiętam tylko nazwisko gospodarza, pan Rusinowski, oprócz niego żonę i dwie córki.

Wchodzimy w rytm codziennych zajęć. Mama chodziła za koniem w kieracie. Nie było wtedy silników elektrycznych, napędzających maszyny rolnicze. Jedyny napęd mechaniczny, to była parowa „lokomobila”, poruszająca poprzez długi pas pędny młockarnię w czasie żniw. A do drobniejszych codziennych prac w gospodarstwie służył kierat – chodzący wkoło koń ciągnął dyszel obracający mechanizm, składający się z kół zębatych, przenoszących napęd na wał idący rowkiem do stodoły do różnych wialni, sieczkarni itp. Mama też często wraz z innymi kobietami obierała dla wszystkich ziemniaki, był tego potrzebny wielki gar. Ziemniaki były codziennie podstawą jadłospisu, a jak nam wspaniale smakowały! Na dużym długim stole stały misy parujących ziemniaków. Do tego żur, albo zsiadłe mleko, czasami kapuśniak.

Okrasę z tłuszczu i skwarek dostawał w oddzielnej misce tylko gospodarz, jako najciężej pracujący. Jego rodzina i my, tułacze, nie dostawaliśmy okrasy.

Zaczęły mi się obierać (ropieć) paznokcie, to był rezultat braku witamin w czasie Powstania. Gospodyni dawała mi codziennie dwie pajdy chleba z grubymi plastrami cebuli. To był rarytas – i pomogło!

ZOSTAJĘ PASTUSZKIEM

A moja praca? Raz tylko na początku pobytu dano mi do pasienia krowę. Ale bydle było silniejsze ode mnie, szło gdzie chciało, weszło w buraki, nażarło się buraczanych liści i skutek był okropny, krowę wzdęło. Pamiętam wieczór, stoję wystraszony z Mamą przed oborą, w której weterynarz wbija w wydęty bok ryczącej krowy ostro zakończoną rurkę – to na szczęście krowę uratowało!

Od tej pory pasałem tylko po łąkach gęsi. Pamiętam, że starsi chłopcy palili ognisko, piekliśmy ziemniaki, dym gryzł w oczy, ale było bardzo przyjemnie. Wiejscy chłopcy zaakceptowali mnie, czułem to radośnie. Chyba dlatego tak lubię palić ognisko i uwielbiam jeść pieczone w nim ziemniaki, razem ze spaloną na węgiel skórką, trzeszczące w zębach.

23 października 2004 roku. W piękny, słoneczny sobotni ranek decydujemy się z moją

małżonką Teresą wyprawić się nareszcie na poszukiwanie wsi Wilcze Piętki, gospodarstwa rodziny Rusinowskich i śladów mojego z Mamą tam pobytu w 1944 roku. Jeszcze z dawnych rozmów z Mamą i ciocią Haliną wiem, że wieś ta leży w gminie Grzymkowice, koło Dańkowa. Zaopatrzony jestem w mapę topograficzną w skali 1:25 000, na której znajdują się obie te miejscowości. Jedziemy drogą katowicką, skręcamy na Białą Rawską, dalej już prowadzą nas drogowskazy. Droga ładnie wyasfaltowana.

Wokoło tylko sady i sady. Jesteśmy mocno podekscytowani. Po drodze, w Dańkowie, pytam się, czy tu jest albo może kiedyś była fabryczka części maszyn rolniczych?

Nikt tu o czymś takim nie słyszał. Nareszcie widzę tablicę z napisem Wilcze Piętki. Serce zaczyna mi bić mocniej. Robię sobie zdjęcie na tle tej tablicy. Pytam się młodego człowieka przy pierwszym napotkanym gospodarstwie o rodzinę Rusinowskich. „Tak, mieszka tu taka rodzina, zaraz pierwsze zabudowania, trzeba skręcić w prawo za tymi drzewami” – słyszę i czuję pewną ulgę. Wieś jest typu rozproszonego, gospodarstwa rozrzucone daleko jedne od drugich, ukryte w sadach, odsunięte od drogi.

Podjeżdżamy do poszukiwanego gospodarstwa, wjeżdżamy aleją, przez otwarta bramę na obszerne, wybrukowane podwórze. Wokół murowane zabudowania, porządek.

Pukam do drzwi wejściowych willi. Otwiera kobieta – szybko oceniam ją, że jest za młoda, aby być córką naszego gospodarza z czasów, które pamiętam. Ona zaskoczona, ja zdenerwowany. Tyle lat minęło – a może to nie tu, może są jeszcze inni Rusinowscy w tej wsi? Po kilku słowach kobieta uśmiecha się, ja się odprężam. To tu!

Pani Katarzyna jest synową znanego mi gospodarza Franciszka Rusinowskiego. A ja pamiętałem tylko dwie córki, wtedy w 1944 roku były już dorosłymi kobietami. A syna Kazimierza nie pamiętałem. Pani Katarzyna zaprasza mnie z Teresą do wnętrza domu. Przytulnie, elegancko. Pijemy herbatę, jemy coś słodkiego. Wspominam tamte czasy. Pani Katarzyna opowiada o swoim teściu – był wspaniałym człowiekiem, świetnym gospodarzem i ojcem rodziny. A co do zabudowań z tamtego okresu, została jedynie murowana obora – obecnie zabudowanie gospodarcze. Na miejscu stodoły stoi wielka chłodnia – przechowalnia owoców. Na miejscu starego drewnianego domu jest teraz trawnik, rosną na nim świerki i są klomby z kwiatami.

Poznaję męża i córkę pani Katarzyny, Ewę, oraz jej dwóch dorastających wnuków, Łukasza i Adama. Rodzina prowadzi 14-hektarowe gospodarstwo sadownicze.

Teresa robi nam pamiątkową fotografię – stoimy na miejscu dawnego domostwa.

Sobota jest dniem roboczym, więc córka i wnukowie wracają do prac w sadzie przy zbiorze i zwózce jabłek, my zaś z panią Katarzyną jedziemy do pobliskiego Olszewa, gdzie żyje jedna z córek Franciszka Rusinowskiego, Lucyna Maciak z mężem Tadeuszem, synem Andrzejem, synową Haliną i wnukami – Damianem i Pawłem.

Podjeżdżamy – na początku wzbudzamy duże zaskoczenie, ale po chwili wielka serdeczność. Robimy pamiątkowe fotografie. Zostajemy zaproszeni do pięknej willi, pijemy kawę, pani Halina podaje rozliczne ciasta. Pani Lucyna, pomimo swych lat, dobrze pamięta czasy, gdy w ich domu rodzinnym było przygarniętych tylu ludzi.

Niestety, mnie i mamy nie pamięta. Oglądamy stare fotografie, na jednej z nich widzę przystojnego wysokiego, zgrabnego, wąsatego mężczyznę – to właśnie Franciszek Rusinowski.

Mąż pani Lucyny snuje swoje wspomnienia jeszcze z kampanii wrześniowej 1939 roku, kiedy to został wzięty do wojska, od razu został wcielony do oddziału bojowego, poszedł z nim na front, walczył we wschodniej Polsce, ale długo nie wojował. Kapitulacja, rozwiązanie oddziału, trudny i długi powrót do domu.

Pora opuścić gościnny dom w Olszewie. Wracamy z panią Katarzyną do Wilczych Piętek, po drodze na cmentarzu parafialnym w Wilkowie zapalam lampkę na grobie śp. Franciszka Rusinowskiego, zmarłego w 1966 roku. Jeszcze wymieniamy się z panią Katarzyną adresami i numerami telefonów. Zaprasza nas do ponownego odwiedzenia Wilczych Piętek. Do zobaczenia!

Pełen wrażeń, po drodze wymieniam z Teresą uwagi o dzisiejszych wzruszających spotkaniach. „Jaka szkoda, że nie przyjechała tu za swojego życia twoja Mama”– mówi Teresa.

WSZY

Wieczorami, przed snem, mama dokonywała codziennej kontroli mojego ubrania i włosów. Miała dwustronny, bardzo gęsty grzebyk, dokładnie przeczesywała nim swoje i moje włosy i często na nim coś znajdowała. Pamiętam, że bardzo się niecierpliwiłem w czasie tej operacji.

W ODLEWNI

Wuj Jasiek i ciocia Hala z Basią byli dość blisko od nas – w Dańkowie. My mieszkaliśmy we wsi Wilcze Piętki. Czasami ich odwiedzaliśmy. Wuj zaczął pracować w pobliskiej fabryczce części rolniczych. Odwiedziliśmy kiedyś z Mamą wuja w tej fabryczce. Pamiętam, że chodziłem po różnych pomieszczeniach, oglądałem maszyny. W jednej hali chciałem skrócić sobie drogę i poszedłem skacząc po niewysokich (około 30 cm) skrzynkach metalowych, wypełnionych gliną. Nagle słyszę krzyki, robotnicy machają rękami: ZŁAŹ!!! Były to bowiem świeżo zalane ciekłym żeliwem skrzynki z formami odlewniczymi, jeszcze bardzo gorące. Fakt to bezsporny, że jako przyszły inżynier nie popisałem się! Gdybym się potknął i upadł, konsekwencje mogły być dla mnie opłakane.

PARTYZANCI

Innym razem dochodzimy do chałupy, w której mieszkali wujostwo, a tu jakiś mężczyzna coś krzyczy i wciąga nas do środka. Tam oprócz domowników jest jeszcze kilku obcych mężczyzn, maja broń. To partyzanci. Przyszli nocą, pożywić się – może któryś z nich miał tu rodzinę? A chałupa stała z dala od innych domostw i było dla partyzantów w miarę bezpiecznie.

Przyglądam się, jak jeden z nich czyści rozłożony rewolwer. Czarne metalowe części leżą na białym kawałku płótna. Czuję lęk, podziw, ciekawość. Ten widok wrył mi się dobrze w pamięć.

Po wyjaśnieniach, kto my zacz i po przyrzeczeniu, że nikomu pary z ust nie puścimy, zostaliśmy puszczeni dopiero wtedy, jak partyzanci odeszli.

PRZYTULISKO U SZREDERÓW

W Wilczych Piętkach nie przebywaliśmy z Mamą długo, bowiem Mamie udało się nawiązać listowny kontakt z ciocią Haliną Szreder w Starachowicach, która nas do siebie zaprosiła. Późną jesienią 1944 roku jedziemy do Starachowic. Pamiętam taką scenę. Siedzimy z mamą na wypełnionej ziemniakami skrzyni samochodu ciężarowego. Ziemniaki są usypane aż po burty, na wierzchu nieco słomy. Zdaje mi się, że samochód pędzi z zawrotną szybkością. Bardzo buja, na zakrętach panicznie się boję, aby nie zsunąć się z tych ziemniaków. Jadą też jacyś inni ludzie. Trzymamy się jedni drugich, jest mi zimno, ale nic nie mówię, tylko jedną ręką kurczowo trzymam się Mamy, a drugą wbijam w ziemniaki, które się obsuwają!

Z pewnością samochód wcale nie jechał szybko, droga była bowiem kiepska, jak to po pięciu latach wojny, nic mi więc nie groziło, ale tę moją panikę i długo trwająca jazdę dobrze zapamiętałem.

Potem nastały wspaniałe dni spokoju, pełne zabaw z Małgosią, córką cioci Haliny i wuja Tadeusza Szrederów. Małgosię jej mama nazywała „Żabką” i dla mnie Małgosia została nią do dzisiaj.

Była zima, na pewno było ciężko przeżyć, ale nigdy nie byłem tu głodny. A musiało być ciężko, bo wuja Tadeusza, świetnego inżyniera, Niemcy wywieźli do pracy w głąb swojego kraju. Ale ważne, że żył, ciocia dostawała od niego kartki (Polacy pracujący w Niemczech mogli pisać tylko na odkrytych kartkach pocztowych, które były dokładnie cenzurowane).

ZBLIŻA SIĘ FRONT

Pewnego zimowego dnia na początku 1945 roku usłyszeliśmy monotonne dudnienie – to front! Słychać było coraz bliższy pomruk armat. Szosą biegnącą po drugiej stronie rzeki Kamiennej, za szerokim pasem łąk, zaczął płynąć nieprzerwany tłum uciekającego okupanta. Idą oddziały wojskowe, jadą samochody osobowe i ciężarówki. Obserwowaliśmy to wszyscy z radością i satysfakcją z wysokiej skarpy drugiego brzegu rzeki. Od szosy dzieliła nas bezpieczna odległość kilkuset metrów. Stałem z innymi i szczególnie zapamiętałem taki widok. Nad szosą lecą wzdłuż niej małe, szare samolociki. Na skrzydłach ich dostrzegam rozbłyski. Niemcy skaczą na boki od drogi, jakiś samochód pali się. To były ataki sowieckich samolotów szturmowych, lecących bardzo nisko, tuż nad bezlistnymi drzewami. Rosjanie siekli seriami swoich karabinów maszynowych po wrogu. Ktoś powiedział, że dobrze im, Niemcom, że to odpłata za to, co oni robili z naszymi uciekinierami we wrześniu 1939 roku, kiedy to ich samoloty ostrzeliwały i bombardowały bestialsko tłumy cywilnych uciekinierów. Cieszyliśmy się z Żabką: „piorą Szwabów”!

NIE BYŁO GWAŁTU

A potem przyszedł front. Siedzimy w suterenie, słychać strzelaninę, serie i większe wybuchy. Klekot jadących czołgów. Na razie nikt nas nie niepokoi. Są z nami w tym pomieszczeniu jeszcze jakieś inne osoby. Panie trzęsą się ze strachu, przepowiadają, że jak wpadną Ruscy, to zaczną rabować i gwałcić (taka była psychoza – nie bez powodów).

Mama mi znów wetknęła do kieszonki płaszcza pudełko ze swoimi precjozami.

Nagle otwierają się drzwi sutereny, w świetle dnia staje żołnierz i tylko się pyta: „Giermańców niet?”. Chór mu odpowiada: „Nie ma!” Żołnierz grzecznie zamknął drzwi i poszedł sobie dalej. To było jedyne zapamiętane przeze mnie przeżycie z przejścia frontu przez Starachowice. Niewiele tego, a wynika to zapewne stąd, że nasze mamy dobrze nas pilnowały pod swoimi skrzydłami. Jak kury kurczęta, gdy na niebie krąży jastrząb.

Andrzej Gawryś z rodzicami, Zofią i Romanem. Warszawa, 1940. Z arch. pryw.
Andrzej Gawryś z rodzicami w mieszkaniu przy ul. Mickiewicza w Warszawie, 1942 r. Z arch. pryw.
Roman Gawryś z synem Andrzejem. Warszawa, 1944 r. Fot. z arch. pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content