menu

Gilewski Andrzej – „Uratowany z Rzezi Woli”

Gilewski Andrzej – „Uratowany z Rzezi Woli”

Andrzej Gilewski, ur. w 1936 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał wraz z rodzicami, Jadwigą i Januszem ps. Stefan, przy ul. Leszno na Woli. Jego ojciec brał czynny udział w powstańczych walkach, początkowo jako adiutant dowódcy Batalionu Zaremba-Piorun w randze porucznika, 1 października awansowany do stopnia kapitana. Ośmioletni Andrzej wraz z matką 6 sierpnia uciekli z mieszkania na Woli, ratując się przed egzekucją. Udało się im przedostać na ul. Poznańską, gdzie przebywali do końca powstania. W pierwszych dniach października Janusz Gilewski został wraz z jeńcami wojennymi wysłany do niewoli niemieckiej, natomiast Jadwigę Gilewską z synem wygnano do obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Stamtąd wywieziono ich pod Rudniki koło Częstochowy, skąd trafili do gospodarzy w Mstowie. Janusz Gilewski powrócił do rodziny w 1947 roku. Rozmowa z Panem Andrzejem Gilewskim została przeprowadzona w 2021 roku.

Powstanie trwało dwa miesiące – 63 dni. Za długo, by opowiedzieć o całym tym okresie ze szczegółami. Ogólnie rzecz biorąc, jestem cudem uratowany z Rzezi Woli. Mieszkałem wówczas, oczywiście z rodzicami, na ulicy Leszno 73. Przed wojną mieliśmy mieszkanie na ulicy Waliców 6. Niemcy wyrzucili nas jednak stamtąd, ponieważ tam utworzono getto.

Kamienica przy ul. Leszno 73 ocalała, to jest trzeci budynek przy dzisiejszej alei Solidarności, od rogu Żelaznej i Solidarności w kierunku placu Bankowego. Ten budynek pochodzi sprzed I wojny światowej. On się zachował, ale jest niezamieszkany, zamurowany, stoi i czeka na rewitalizację. Zajmowaliśmy całe drugie piętro drugiego frontu. Była osobna klatka dla państwa i osobna dla służby, z dwóch stron. Pokoi było chyba osiem czy dziewięć, ja miałem swój pokój. W czasie okupacji nie zajmowaliśmy wszystkich pomieszczeń, bo nie mieliśmy czym ich opalać. Opalało się takim piecykiem-blaszakiem na trociny. On stał w pomieszczeniu obok mojego pokoju i ogrzewał trzy pokoje. Okna z pokoi wychodziły na podwórka znajdujące się po przeciwległych stronach kamienicy. Przez środek mieszkania szedł korytarz. Kuchnia znajdowała się na samym końcu, przy tych schodach dla służby, drewnianych, bo te dla państwa były marmurowe. Ta kuchnia miała kilka schowków pobocznych, między innymi taką komórkę dla służącej, w której mogła ona spać. W czasie Powstania Warszawskiego w naszym mieszkaniu był konspiracyjny skład żywnościowy dla powstańców, który stworzył mój ojciec.

Przy okazji chcę powiedzieć o moim ojcu, bo to jest ważne. Mój ojciec był w czasie powstania adiutantem dowódcy Batalionu Zaremba-Piorun w randze porucznika, a pod koniec powstania został awansowany do stopnia kapitana. Po II wojnie światowej, po 1989 roku, został awansowany na majora. Dnia 16 lipca 2016 roku mój ojciec został pośmiertnie odznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Zostałem osobiście zaproszony do prezydenta, który mi go wręczył. Przed wojną mój ojciec był wysokim urzędnikiem Ministerstwa Rolnictwa, zajmował się importem i eksportem produktów spożywczych: jaj, masła, mleka, śmietany. Miał swoich agentów w wielu państwach Europy, między innymi miał agenta w Hamburgu, który się nazywał Adler (po polsku to „orzeł”). Ten Adler bardzo dobrze współdziałał z ojcem i sprzedawał nasze produkty w Niemczech.

W czasie okupacji Adler został treuhänderem [powiernikiem] spółdzielni jajczarsko-mleczarskiej przy ulicy Hożej 53 albo 51. I tam mój ojciec pracował. Adler był bardzo porządnym Niemcem. Współpraca polegała na tym, że pan Adler kradł Niemcom, co mógł, przy okazji oddawał część na AK, a ojciec to brał. To nie było kilo czy dwa, to były wagony rozmaitych rzeczy typu jaja, masło itd. W naszym domu był skład. W tej spółdzielni jajczarskiej była brakarnia jajek. Tylko całe jajka szły do Rzeszy. Pęknięte były odrzucane. Specjalnie więc tłuczono jajka do słoi i te słoje trafiały do nas. Moja matka rozdawała je ludziom.

W czasie okupacji mój ojciec został złapany na ulicy w łapance i zawieziony na Szucha. Myśmy byli wówczas z mamą w naszej willi w Sulejówku. Dobrze pamiętam, kiedy ktoś przyjechał z Warszawy i powiedział mojej mamie, że mój ojciec siedzi na Szucha, w tej katowni. Moja mama pojechała czym prędzej do Warszawy do Adlera, a Adler wziął z sobą ileś tam jaj, wielki ser szwajcarski, ten z dziurami. Pojechał na Szucha i wykupił za to ojca. Ten Niemiec uratował ojcu życie.

Mój ojciec był osobą bardzo skrytą i skromną. Już z czasów powstania pamiętam, że w Ogrodzie Pomologicznym, takim sadzie owocowym pełniącym funkcję parku, była akcja powstańcza przeciwko Niemcom, w której uczestniczył mój ojciec. Do tego ogrodu przed wojną i w czasie okupacji przychodziły kobiety z dziećmi. W czasie okupacji były tam ogródki prywatne, rosły w nich cebula i pomidory. Ojciec w trakcie ataku urwał pomidora i jedną cebulę i przyniósł do domu. Do dziś pamiętam smak tego pomidora i cebuli. Przyniósł je dla mnie.

Opowiem jeszcze o sytuacji związanej z willą rodziców w Sulejówku, która miała miejsce podczas okupacji. Ojciec kupił tą willę w 1937 albo w 1938 roku. Jako małe dziecko, kiedy zaczynałem chodzić, zaczęły mi się nogi wykrzywiać. Mama się bardzo wystraszyła, że będę miał koślawe nogi, zawiozła mnie do lekarza, do doktora Erecińskiego. Doktor powiedział, że potrzebna mi witamina D, a witamina D tworzy się od słońca – dziecko musi być na słońcu, najlepiej na piasku. Mama przekazała informację ojcu. Mój ojciec kupił willę i pół hektara lasów. Willa nazywała się Batorówka, była drewniana, w stylu świdermajera, z werandą.

Mieliśmy dozorcę, który opiekował się tym domem. Nazywał się Kozioł, dostawał sowite wynagrodzenie. Przed wojną mieliśmy w tej willi radioodbiornik. W czasie wojny Niemcy wydali zarządzenie, żeby oddać wszystkie radioodbiorniki. Nasz dozorca na polecenie ojca zakopał radio, ale poszedł na posterunek policji „granatowej” i zeznał, że pan Gilewski nie oddał radioodbiornika, tylko kazał zakopać. Szef posterunku i jego podwładni byli w AK, ale dozorca o tym nie wiedział. Jeden z posterunkowych pojechał po to radio do moich rodziców. Wykopał je i ukrył. Szef posterunku wraz z dozorcą i innymi policjantami przyjechali sprawdzić, gdzie jest radio. Dozorca wskazał miejsce. Kazali mu kopać. Dokopał się do wody gruntowej, a radia nie znalazł. Posterunkowi spuścili mu lanie. Na następny tydzień Kozioła z rodziną już nie było.

Obok willi rodziców znajdowała się willa zaprzyjaźnionych z nami państwa Gołębiowskich, która stoi do dzisiaj. Podobno była w Sulejówku siedziba wywiadu niemieckiego – Abwehry. Żołnierze niemieccy byli kwaterowani po willach, między innymi jakiś wysoki rangą oficer był zakwaterowany u Gołębiowskich. Miał swój pokój, ale przychodził tam tylko spać i słuchać radia. Jak ten Niemiec szedł do pracy, pani Gołębiowska wyciągała dywanik i zaczynała go trzepać, wtedy moja mama wiedziała, że tego Niemca nie ma, i szła do państwa Gołębiowskich słuchać radia zachodniego. Pisała na maszynie wiadomości. Powstawała z tego taka gazetka miejscowa, te wiadomości z wojny rozsyłano po zaufanych ludziach. Jak Niemiec wracał z pracy, sąsiadki trzepały dywaniki, jedna po drugiej, i jak mama słyszała trzepanie tych dywaników, to natychmiast uciekała do domu.

Ja podczas okupacji uczestniczyłem w tajnych kompletach. Pamiętam, że będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej, po raz pierwszy widziałem film „Królewna Śnieżka” Disneya. To był mój pierwszy w życiu film. Na tajnych kompletach uczono mnie pisać, czytać. W 1940–1941 roku ciągle chorowałem – na szkarlatynę, odrę, różyczkę i koklusz, cztery choroby z rzędu. Wtedy z nudów nauczyłem się czytać. Uczyłem się też liczyć, tabliczki mnożenia, kaligrafii. Kaligrafia mi się w życiu bardzo przydała, zwłaszcza na studiach.

Powstanie Warszawskie

W czasie powstania ojciec przebywał na terenie Hożej 51 lub 53, nie pamiętam dokładnie, i działał jako adiutant dowódcy tego oddziału, o którym wspominałem. Na Lesznie 73 nie mieliśmy żadnej wiadomości o tym, co się dzieje na Hożej, bo wojna, powstanie. Przez pierwsze pięć dni moja mama gotowała zupę razem z innymi sąsiadkami i żywiła powstańców, którzy okupowali front budynku i zabarykadowaną bramę. Naprzeciwko naszego domu były spalone budynki getta, tak zwanego dużego getta.

6 sierpnia, z samego rana, rozległ się łomot do drzwi. Nie słyszałem tego, bo spałem w łóżeczku. Sąsiadka powiedziała: „Pani Gilewska, pani ucieka, bo w pierwszym froncie Ukraińcy [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.] mordują”. Mnie wyciągnięto z łóżka w piżamce. Pod łóżkiem stały moje sandałki, więc byłem w sandałkach. A mama w jakiejś starej spódnicy z dziurą na siedzeniu i w starej bluzce. Uciekliśmy.

Zbiegliśmy na dół po schodach. Była dziura w ogrodzeniu oddzielającym naszą posesję od posesji przy ul. Ogrodowej. Uciekliśmy przez tę dziurę na ulicę Ogrodową, przedarliśmy się na Elektoralną między budynkami straży pożarnej a Halami Mirowskimi. Był tam plac, pusty kompletnie, a Niemcy strzelali z silnie obsadzonego budynku na rogu ulic Chłodnej i Żelaznej. Mieli bunkry kamienne, betonowe. Powstańcy to potem zdobyli, ale wtedy to jeszcze tam Niemcy siedzieli. Strzelali wzdłuż ulicy Chłodnej. A myśmy się czołgali po bruku zupełnie nieosłonięci. Dobrze, że byliśmy bez jakichkolwiek walizek. Przeczołgaliśmy się na drugą stronę i potem – już nie pamiętam jak – doszliśmy do ulicy Śliskiej i przy rogu ulic Twardej i Śliskiej 60 albo 62 się zatrzymaliśmy. W następne dni sierpnia bez przerwy były bombardowania, ostrzał, byliśmy bez żadnego jedzenia, tak jak uciekliśmy z domu. Mama przez powstańczą pocztę harcerską napisała do mojego ojca, bo wiedziała, gdzie pracuje. Zajmował się podczas powstania budową przejść podziemnych, barykad, strzelnic i innymi sprawami saperskimi.

Ojciec otrzymał ten list. Szkoda, że go zniszczył. 31 sierpnia wraz z kolegą (nie pamiętam nazwiska) przyszedł do nas i późnym wieczorem zabrał nas z tej Śliskiej. Moja świętej pamięci mama, świętej pamięci nasza służąca, pomoc służącej i bona francuska, wszyscy szliśmy tą Śliską w kierunku Marszałkowskiej. W tej chwili ulica Śliska prawie nie istnieje, funkcjonuje tylko z nazwy. Poza szpitalem żydowskim nie ma żadnego domu z czasów przedwojennych. Gdzieś na rogu przy jakiejś poprzecznej ulicy, może Mariańskiej, może Wielkiej, był taki olbrzymi dół, a w nim przerwane rury wodociągowe. Ludzie tam chodzili po wodę.

Chcieliśmy przejść na drugą stronę ulicy Marszałkowskiej. Natomiast z Ogrodu Saskiego Niemcy strzelali dokładnie wzdłuż tej ulicy. Wówczas na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza była barykada z płyt chodnikowych, a na rogu ulic Sienkiewicza i Zgody stał budynek wydawnictwa Gebethner i Wolff, który się palił jak jedna wielka pochodnia, a ponieważ był blisko ul. Marszałkowskiej, oświetlał ulicę. Niemcy widzieli cienie ludzi przebiegających przez jezdnię, przez to jak ktoś chciał przejść, natychmiast strzelali. Przebiegaliśmy po jednej osobie wzdłuż barykady w kierunku ulicy Sienkiewicza. Udało się przejść bez straty. Weszliśmy w ulicę Zgoda, a tam domy stały całe, szyby w oknach, normalne miasto. Zmierzaliśmy w kierunku budynku Braci Jabłkowskich. Doszliśmy tam. Za tym budynkiem teraz jest ulica Krucza, przed wojną nie było tej ulicy, tylko domy tam stały. Przyszliśmy na ul. Widok i czekaliśmy w piwnicy, aż uda nam się przejść przez barykadę w Alejach Jerozolimskich. Niemcy strzelali od dworca i mostu Poniatowskiego, a ponieważ pod Alejami Jerozolimskimi biegł tunel kolejowy, nie można było wykonać przekopu. Można było tylko zrobić przesłonę i przeczołgać się na drugą stronę. Tam jest teraz tablica pamiątkowa. W Alejach Jerozolimskich była barykada, jedyna, dzięki której można było przejść na drugą stronę. Pierwszeństwo mieli ranni, potem powstańcy, a dopiero na końcu cywile. Wreszcie się udało i przeszliśmy. Stamtąd dotarliśmy na południową stronę Alei Jerozolimskich. Tam już się nie szło ulicami tylko piwnicami, przekopami pod ulicami. Od tego miejsca aż na Poznańską 11 szliśmy cały czas piwnicami i przekopami, w ogóle nie wychodząc na zewnątrz.

Tam przeżyłem cały wrzesień i cztery dni października. Aż do upadku, do kapitulacji mieszkaliśmy na Poznańskiej 11, na pierwszym piętrze, w mieszkaniu dyrektora PCK. Nie wiem, gdzie był dyrektor, została jego żona, która pozwoliła nam się położyć na podłodze, bo łóżko mogłoby się zniszczyć. W nocy z 13 na 14 września było słychać dudnienie armat Armii Czerwonej. Wiedzieliśmy, że front się zbliża. Wyszliśmy z mamą na dach drugiego frontu budynku, w którym mieszkaliśmy. Widzieliśmy światła Pragi. Tam Rosjanie stali i czekali. Na dach można było wejść tylko w nocy, ponieważ ten budynek był bardzo dobrze widoczny z gmachu Ministerstwa Komunikacji na Chałubińskiego, skąd Niemcy strzelali.

Dwa razy byłem zasypany w piwnicach, na ulicy Ogrodowej i na Śliskiej. Jedzenie było tragiczne, bo go właściwie nie było, resztki. Jak powstańcy zdobyli jakieś składy, na przykład browary, to dostarczono jęczmień. Kobiety ten jęczmień mełły. Z tego była mąka i chleb. Były resztki grochu z robakami. To też się jadło, ugotowane glisty z grochem. Była jeszcze owsianka na wodzie. To były same plewy. Gdzieś powstańcy zdobyli kostki cukru i ziarno kakaowe. Samo ziarno kakaowe jest strasznie gorzkie i twarde, ale było tylko to do jedzenia. Przez 20 lat po wojnie nie mogłem patrzeć na cukier w kostkach.

Byłem „kombatantem”, miałem osiem i pół roku. To jak tu być kombatantem? Ale chciałem być. Na ul. Poznańskiej powstańcy poprosili, żebym przeniósł jakiś pakunek przez podwórko, z jednej klatki schodowej do drugiej, z piwnicy do piwnicy. Wziąłem ten pakunek i przeniosłem. Tam, gdzie zaniosłem, dali mi drugi pakunek i też poprosili, żebym przeniósł. Zobaczyła to nasza służąca, Czesława Borucka z Cechówki, i dostałem wtedy lanie. Okazało się, że były to części do granatów.

Miałem jeszcze inny przypadek – na rogu ulic Marszałkowskiej i Hożej, po stronie wschodniej, przed wojną i w czasie okupacji było kino Hollywood. W tym kinie w czasie powstania zorganizowano obóz dla jeńców niemieckich. Jak wiadomo Niemcy ostrzeliwali Warszawę z tak zwanych „krów” i z „grubej berty”. „Krowy” były albo burzące, albo zapalające. Najpierw rozlegało się wycie, stąd ta nazwa, a potem leciały pociski i albo burzyły, albo zapalały budynki. Te krowy spadły na kino Hollywood i zabiły kilkunastu lub kilkudziesięciu Niemców. W budynku na Poznańskiej 11 stał stos podłużnych pudeł. Ja, jak to dzieciak, wszedłem na nie, na samą górę, i usiadłem. Spojrzałem w dół. Jedna z tych skrzyń była rozszczelniona. Wylewało się z niej coś czerwonego. To była krew, ale ja sobie wtedy nie zdawałem z tego sprawy. Z tej krwi wyszedł szczur. Do dziś kiedy patrzę na szczury, robi mi się niedobrze, bo ja dopiero wtedy zrozumiałem, na czym siedzę i co jest w tych skrzyniach. Tam były trupy, po dwa, trzy w jednej skrzyni. Na drugim podwórku przy Poznańskiej 11 Niemców pochowano. Tak mi się wydaje, nie byłem przy ich pogrzebach. Pierwsze podwórko było całkowicie bezpieczne, a drugie podwórko było pod ostrzałem z Ministerstwa Komunikacji na Chałubińskiego.

Wygnanie

Nastąpiła kapitulacja. Ojciec przyszedł i powiedział mamie, żeby mu pomogła wypisać legitymacje akowskie. Mama przed wojną pracowała jako sekretarka. Umiała pisać na maszynie. 3 października wypisała legitymacje żołnierzy AK dla żołnierzy z Armii Ludowej, którzy brali udział w powstaniu i walczyli. Chodziło o to, żeby Niemcy ich nie zabili, tylko jako akowców wzięli do niewoli.

4 października mój ojciec poszedł do niewoli. Niemcy robili zdjęcia, jak wyprowadzali powstańców. Kiedy wychodził z domu, mama zawinęła mu koc i przywiązała do plecaka. Szedł całkiem po prawej stronie, w drugim szeregu. Jakiś fotograf niemiecki zrobił mu zdjęcie, które zostało opublikowane w niemieckim piśmie „Signal”. Ja to pismo znalazłem, będąc po powstaniu w Częstochowie. Mój ojciec poszedł do niewoli, a myśmy zostali. Jak my z kolei szliśmy do niewoli, nie mieliśmy żadnych tobołów. Miałem takie portki nie wiadomo skąd. Pewnie się nasza służąca o nie postarała. Mama od jakiejś pani dostała futerko z szarych karakułów. I poszliśmy z Poznańskiej 11 w kierunku Koszykowej, potem Lwowską, następnie Nowowiejską, do alei Niepodległości, aleją Niepodległości w lewo, potem w prawo w Wawelską, w kierunku Dworca Zachodniego, i ulicą Grzymały. Przeprowadzono nas przez tory na perony. Podjechał czy stał pociąg osobowy składający się z wagonów, tak zwanych boczniaków. Myśmy, nie wiedząc, gdzie nas wiozą, tym osobowym pociągiem dojechali do Pruszkowa. Jak pociąg się zatrzymał, przed Warsztatami Kolejowymi, to zaczęli nas gnać do Dulagu. Pamiętam dużą halę, do której nas wpakowali. Tam były takie rowy. Teraz już wiem, że to były kanały, w których pracownicy naprawiali podwozia kolejowe. Leżały tam góry żelastwa, starych części. W kącie, pod ścianą, była jedna duża góra żelastwa, a na górze podwójna drewniana ławka. Nasza służąca stwierdziła, że to będzie dla mnie miejsce do spania. Około 10 dni byłem w obozie w tej hali. Słyszałem te krzyki, strzały, jęki, ale dla takiego dziecka to była przygoda. Nareszcie nie piwnica, bo przecież przez dwa miesiące siedziałem w piwnicy. Przeszedłem przez Warszawę, jechałem pociągiem – to było coś nowego, ciekawego dla dziecka.

Rozeszła się informacja, że będą ładować do pociągu, a młodych wywozić na roboty. Jedna nasza służąca była bardzo młoda. Moja mama, służąca oraz bona zaczęły charakteryzować młodszą służącą – podbite oko, temblak. W ten sposób poszliśmy do tych wagonów. Tak jak w Oświęcimiu, na rampie rozdzielali. Nas wszystkich zapakowano do wagonu. To były węglarki, czyli takie wagony bez dachu tylko z bokami. Ładowano do tych węglarek strasznie dużo osób. O położeniu się nie było mowy, można było tylko stać, i to jeden przy drugim. Prawie się dusiłem. Pamiętam taki nieprzyjemny wypadek. W sąsiedniej węglarce jakiś człowiek nie wytrzymał, wspiął się na węglarkę, zdjął spodnie i się załatwił. Kał opryskał nas wszystkich. Dla pracowników kolejowych były takie budki, przyczepione na stałe do wagonów i oni cały czas pilnowali, żeby nikt nie uciekł. I tak jechaliśmy do Częstochowy. Po drodze ze trzy wiadukty i pamiętam, że na jednym z wiaduktów, chyba w Żyrardowie czy Skierniewicach, ludzie stali i rzucali jedzenie. W takim „komforcie” kilka godzin jechaliśmy. Dojechaliśmy przed stację Rudniki, tam pociąg się zatrzymał w polu i nas wypuścili.

Zaczęli przyjeżdżać chłopi z okolicznych miejscowości. Jeden chłop przyjechał furmanką i nas zabrał. Nie pamiętam, czy całą piątkę, w każdym razie wziął nas i zawiózł do siebie, do Mstowa pod Częstochową. To jest na granicy Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W tym gospodarstwie panowała bieda. Oni sami ledwo żyli. Mieli jedną krowę, więc dla nich było mleko, nie dla mnie. Moja mama chodziła na piechotę z Mstowa do Częstochowy po to, żeby przynieść mi mleko. Poszła do tej Częstochowy ze trzy razy, kiedy wpadła na pomysł, że tam jakaś nasza daleka rodzina mieszka. Zaczęła jej szukać. Znalazła. Nazywali się państwo Agneża. Wybudowali sobie kamienicę, trzypiętrową. Na drugim piętrze mieli swoje mieszkanie, resztę wynajmowali. Przyjęli nas. Z tego Mstowa przenieśliśmy się do Częstochowy.

W Częstochowie był następny etap okupacji niemieckiej. Było biednie. Pan Agneża zajmował się produkcją mydła na swojej kuchni. To mydło sprzedawał i z tego żył. Jako ośmioletni chłopiec biegałem po ulicy, był tam też ogródek. Spaliśmy na jednym łóżku z mamą i ze służącą, na drugim łóżku spali państwo Agneża. Bona i młoda służąca odeszły. Miałem kolegów, takich samych gówniarzy jak ja. Oni się zajmowali zbieraniem niedopałków. Z tych niedopałków wyrzucali tę część nadpaloną, czarną, a resztę wsypywali do pudełka. Mieli gilzy, robili papierosy i je sprzedawali. Tak zarabiali. Ja też to robiłem i zarabiałem. To była moja pierwsza w życiu praca.

Moja mama się dowiedziała, gdzie ojciec jest w niewoli. Mój ojciec był w obozie w Łambinowicach, położonych w połowie drogi między Opolem a Nysą. Ojciec napisał albo dał znać przez kogoś. Mama zaczęła zbierać jedzenie dla ojca. Nazbierała cebuli, czosnku, smalcu. Można było zrobić paczkę 2–3 kg. Mama przygotowała więc paczkę z tym jedzeniem dla ojca. 17 stycznia była inwazja Sowietów, ruszył front i akurat tego dnia mama poszła ze mną na pocztę na ulicy Waszyngtona w Częstochowie. Poszliśmy i mama nadała paczkę. Spotkaliśmy tam Niemca, który wyglądał na prawie emeryta. Ten Niemiec przyjął przesyłkę i dał mamie pokwitowanie. Wyszliśmy z poczty i w tym momencie rozpoczęło się bombardowanie Częstochowy przez Sowietów. Sowieci bombardowali zwykłe domy, zwykłe budynki mieszkalne. Bomby zaczęły spadać w okolicy poczty. Krzyczałem: „Mama kładziemy się!”. Położyliśmy się przy krawężniku. Nalot trwał 10–15 minut. Skończył się nalot, mama złapała mnie za rękę i pobiegliśmy do domu. Przechodziliśmy koło katedry, koło której Niemcy dokonywali egzekucji ludności.

Pamiętam, że pod koniec listopada lub w grudniu zobaczyłem to pismo „Signal” i przyniosłem je do domu. Pokazałem je wujkowi. Kiedy mój ojciec wrócił do Polski, opowiadał, że pamięta, jak były robione te zdjęcia.

Powrót

Mój ojciec wrócił dopiero w 1947 roku, bo został wywieziony z obozu do Opola tuż przed zajęciem go przez Sowietów. W Opolu Niemcy chcieli wszystkich powstańców zamordować, rozstrzelać, ale komendant obozu w Łambinowicach uznał, że jemu powierzono tych ludzi, i w ten sposób ich uratował. Załadowano ich do pociągów i zawieziono pod Hamburg.  Był straszny nalot na Hamburg, płomienie, łuna potworna. Pociąg stał na torach i aż podskakiwał od tych wybuchów. Tam, w miejscowości Sandbostel, był obóz dla jeńców. Z niego wyzwolili ojca Anglicy. Dali mu mundur angielski z bardzo dobrej czesankowej wełny. Wszystkie dystynkcje angielskie zostały zerwane. On w tym mundurze przez dwa lata pracował i nawet nie wpadł na pomysł, żeby kupić sobie ubrania. Pracował w Niemczech w PCK na obczyźnie, zajmował się wyciąganiem z rąk niemieckich polskich dzieci, tych, które Niemcy wywieźli z domów dziecka na przykład z Zamojszczyzny. Polacy odbierali te dzieci i odsyłali do Polski. Miał taką przygodę. Był kapitanem, miał na mundurze trzy gwiazdki, co oznaczało rangę kapitana, ale to tylko w Polsce. W Ameryce trzy gwiazdki to generał. Jak ojciec przyjeżdżał na motocyklu lub jeepem, to strażnicy amerykańscy stawali na baczność. Dopiero potem zauważyli naszywkę „Poland”. Być może dzięki temu udało się wyciągnąć sporo dzieci.

Jak go wyzwolili Anglicy, ojciec przypomniał sobie, że jego agent Adler mieszkał pod Hamburgiem w Altonie. Tata dostał się do tej Altony i odszukał Adlera, który zaproponował, by ojciec ściągnął żonę i dziecko do Hamburga. Ojciec odmówił, chciał wracać do Polski, żeby ją odbudować. Zaraz po powrocie trafił do więzienia SB. Mój ojciec miał znajomości w wysokich kręgach przed wojną. Znał między innymi profesora Czesława Bobrowskiego. Odezwał się do niego, a ten wyciągnął go z więzienia i zatrudnił jako specjalistę w Centralnym Urzędzie Planowania. Potem zlikwidowano CUP i przeszedł do Polskiej Komisji Planowania Gospodarczego. Miał straszne kłopoty ze swoimi przełożonymi, ale nie chcieli go zwolnić, bo kto miałby pracować. Po wojnie mój ojciec awansował na naczelnika lub kierownika. Proponowali mu zapisanie się do partii, obojętnie do jakiej, dzięki temu awansowałby na dyrektora departamentu. Ojciec odmówił, przez to miał cały czas kłopoty w pracy. Ci ludzie go strasznie nie lubili, a z drugiej strony potrzebowali. Przed samą emeryturą trochę zelżał rygor stalinowski i ojciec wyjeżdżał za granicę i kontraktował nasze płody rolne. Miał wspaniałe sukcesy, sprzedawał polskie ziemniaki, cebulę do Maroka, do Egiptu. Ojciec znał kilka języków.

Po wojnie z Częstochowy wyjechaliśmy do siostry mojej mamy, która mieszkała w Sosnowcu. W Sosnowcu chodziłem do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Siostra mamy miała swoje dzieci, moje rodzeństwo jeszcze żyje. W Sosnowcu mama znalazła pracę w Zjednoczeniu Lin i Drutów, które miało główną siedzibę w Bytomiu. Zamieszkaliśmy więc w Bytomiu, gdzie chodziłem do klasy czwartej i piątej. W wakacje 1947 przyjechał mój ojciec i odwiedził mnie na koloniach w Bierutowicach. Tam odbywały się kolonie dla półsierot i sierot wojennych. W Warszawie ojciec wynajmował miejsce do spania pod fortepianem – na ulicy Poznańskiej jest taki ocalały dom, między Alejami Jerozolimskimi a Nowogrodzką. W jednym pokoju mieszkało kilka osób. Podczas zatrudnienia w Centralnym Urzędzie Planowania dostał mieszkanie przy ulicy Okrąg 2 m. 105 na parterze. Z jednego przedwojennego mieszkania zrobiono dwa. W naszym mieszkaniu w czasie powstania mieściło się dowództwo Batalionu Kryska. Zachowały się jeszcze przedwojenne kafelki w łazience. W 1947 roku myśmy z tego Bytomia przyjechali do ojca z meblami, które mama kupiła. Ponieważ zapisała mnie do konserwatorium, to nawet kupiła od Niemców pianino. To pianino też przywiozła do Warszawy. Od połowy października 1947 roku mieszkam z powrotem w Warszawie, a od 1976 roku na Wilanowie.

Andrzej Gilewski w dniu rozmowy. Pruszków, 2021 r. Z arch. Muzeum Dulag 121

Powiązane hasła

”None

Skip to content