Gozdyra Teresa – Dziewczynka ze zdjęcia
Teresa Gozdyra z d. Miazio urodziła się w 1940 roku w Warszawie. Po kapitulacji Powstania Warszawskiego wraz z rodzicami, Heleną i Władysławem Miazio oraz starszym bratem Wojciechem została wygnana ze stolicy do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie wysłana do wsi Brogowa, gdzie doczekała końca wojny. W 2015 roku, podczas odwiedzin w naszym muzeum, Pani Teresa odnalazła siebie jako czteroletnią dziewczynkę oraz swoją matkę na zdjęciu wykonanym na terenie obozu i zamieszczonym w niemieckiej „gadzinówce”. Sukienka w paski, w którą miała na sobie podczas wykonywania zdjęcia, została uszyta z bluzki przekazanej rodzinie przez harcerki podczas Powstania, gdyż rodzina straciła prawie wszystko podczas licznych pożarów kamiennicy. Okazało się, że Pani Teresa przez całe życie przechowywała tę sukienkę jako cenny skarb, który, podczas wizyty, postanowiła przekazać naszemu muzeum. Rozmowa z Panią Teresą została przeprowadzona w 2015 roku.
Nazywam się Teresa Gozdyra, z domu Miazio. Urodziłam się 29 sierpnia 1940 roku w Warszawie przy ul. Mokotowskiej, gdzie rodzice przed wojną byli właścicielami sklepu spożywczo kolonialnego. Rodziłam się w nocy, kiedy trwała godzina policyjna. Mama nie mogła liczyć na pomoc akuszerki.
Gdzie Pani rodzina mieszkała podczas wybuchu Powstania Warszawskiego?
Mieszkaliśmy z rodzicami przy ulicy Zgoda 11. Pod nr. 13 w latach przedwojennych miał swoją siedzibę Bank Powszechny Związkowy. Ojciec znalazł tam zatrudnienie jako pracownik fizyczny. Miał dostęp do pomieszczeń kotłowni i – według relacji naocznego świadka, Włodzimierza Kosmali, która ukazała się na łamach dziennika „Kurier” – uczył członków Roju Szarych Szeregów „Warszawa Walcząca” walki wręcz i judo. Po wojnie mieściła się tam redakcja tej gazety.
Jak zapamiętała Pani czas Powstania?
Kiedy naloty niemieckich bombowców nasilały się, chroniliśmy się w pobliskim schronie. Była to taka konstrukcja z czerwonych cegieł z łukowatym stropem. Do schronu prowadziły dwa wejścia. Z wierzchu schron był osypany ziemią. Pamiętam, jak w czasie nalotów tata mnie trzymał na rękach i moja głowa była pod samym sklepieniem. Prosiłam, by mnie postawił na ziemi. W schronie też było niebezpiecznie. Każdy się starał być jak najbliżej wyjścia, żeby jak najszybciej stamtąd uciec, jakby uderzyła bomba. Ale i był taki przypadek, że mężczyzna, który stał przy samym wyjściu zginął od jednej z bomb. Wokół płonęły domy. Dom, w którym mieszkaliśmy płonął albo gasł kilka razy. W ten sposób straciliśmy cały dobytek. Spłonęło wszystko, łącznie z ubraniem.
Jak było trochę spokojniej przychodziły do schronu młode dziewczęta – harcerki i starały się nieść pomoc cywilnej ludności. W schronie prócz okolicznej ludności byli przypadkowi przechodnie, których wybuch Powstania zastał w tej dzielnicy. Moje ubranie też spłonęło i dostałam od harcerek damską bluzkę, którą moja mama przerobiła na sukienkę. Ta sukienka została utrwalona na zdjęciu wykonanym w pruszkowskim obozie, zamieszczonym w tzw. „gadzinówce”.
Moja mama miała maleńki ogródek, a w nim kilka kur. Jak wybuchło Powstanie ugotowała z nich duży gar rosołu. Tym rosołem byli częstowani ludzie, którzy byli w schronie i harcerki, które zajrzały tego dnia. Były bardzo zadowolone.
W budynku banku urządzono szpital dla rannych powstańców, a na podwórku cmentarz. Szpital był pozbawiony wody i ranni tam umieszczeni bardzo cierpieli. Bomby rujnowały cmentarz. Czasami była konieczność ponownego grzebania, już wcześniej pochowanych. W pobliżu ul. Zgoda, a może na samej ulicy była zbudowana barykada. W jej budowie brali udział okoliczni mieszkańcy. Jej istnienie pomagało w walkach oraz w przemieszczaniu się z jednej strony ulicy na drugą.
Kiedy Powstanie upadło, 3 października 1944 roku, Niemcy intensywniej przystąpili do wyprowadzania ludzi z Warszawy. Także z naszej dzielnicy. Kolumny ludzi kierowane były na zachód w stronę ulicy Żelaznej i Al. Jerozolimskich w kierunku Grójeckiej i Dworca Zachodniego. Przed nami i za nami była rzeka ludzi w różnym wieku. Najczęściej z tobołami, walizkami, wózkami dziecięcymi. Byli zarówno ludzie starzy jak i dzieci w różnym wieku. Utrwalił mi się widok pozostawionego głębokiego wózka z dzieckiem. Musiało już pewnie nie żyć. Ile godzin szliśmy ze Śródmieścia do Warszawy Zachodniej, nie wiem. Droga była ciężka, było pełno gruzu.
Z dworca Warszawa Zachodnia przewieziono nas do Pruszkowa. Były tam tłumy. Rozdawano zupę. Wszyscy byli głodni. Każdy chciał dostać zupę. Mama mnie bardzo pilnowała, bo jako małe dziecko mogłam się zgubić. Nie pamiętam, jak długo byliśmy w Pruszkowie.
Czy wychodząc z Warszawy mięli państwo ze sobą jakieś bagaże?
Bardzo maleńkie. One są widoczne na zdjęciu, to tobołki związane sznurkiem. Powstanie zaczęło się w sierpniu, było całkiem ciepło. Skończyło się po 63 dniach, w październiku. Ubrania, które pasowały do pogody w październiku spłonęły wraz z domem. Mama miała dla mnie, pierzynkę z dziecięcego łóżka. Mimo, że był październik na zdjęciu jestem w sandałach i skarpetkach. Mama, widzę, że też taka przebrana raczej niż ubrana.
Czy pamięta pani jakieś konkretne zdarzenie z obozu?
Pamiętam, że mama musiała mnie bardzo pilnować, przestrzegała, żebym nie oddalała się, że gubiły się dzieci. Bo w pierwszej kolejności zupę dostawali ludzie z dziećmi, a głodni byli wszyscy.
Z tego co wiemy, każdemu starano się wydawać posiłek, nie tylko osobom z dziećmi.
Może mama mi tak mówiła na wszelki wypadek, żebym się nie odważyła pójść, bo by mnie trudno było w tym tłumie znaleźć, ale wiem, że to tak nie było wcale łatwo. Nikt nie czekał z gotowym talerzem. Każdy musiał mieć swoje naczynie. Możliwe, że moi rodzice mieli jakąś miskę. W każdym razie jedno jest pewne, że chleba nam bardzo brakowało i jedzenia też, bo pierwszy posiłek jaki pamiętam, był już u gospodarzy na wsi. Ugotowali duży gar ziemniaków i do tych ziemniaków było mleko. Bardzo się najadłam. Miska stała na ławie. A ja klęczałam przed miską i jadłam. Do dziś pamiętam smak tych ziemniaków.
Czy pamięta pani segregację w obozie?
Tak. Bardzo był to dramatyczny moment, bo jak doszliśmy do bramki, to Niemiec tam stojący był skłonny oddzielić mojego ojca od nas. Chciał ojca pokierować do tej grupy mężczyzn, którzy mieli być wywiezieni do Niemiec na roboty. Ale moja mama tak pograła trochę psychologicznie. Liczyła, że po tylu latach ten Niemiec rozumie po polsku. Ja płakałam. Powiedziała głośno do mnie „Nie płacz, ten pan też ma taką jak ty córeczkę” i Niemiec zgarnął nas razem i tak znów ocaleliśmy, byliśmy razem.
Załadowali nas Niemcy do wagonów. Były to niewysokie wagony, oczywiście odkryte. Ja byłam chora na żołądek. Było w nocy bardzo zimno. Mężczyźni którzy byli bez rodzin, próbowali wyskakiwać z pociągu. Niemcy jednak strzelali. Rodzice byli z dwojgiem dzieci, więc nie mogli myśleć o ucieczce. Poddali się, chociaż nie wiadomo było dokąd Niemcy nas wywiozą.
To było całkiem przypadkowe, że zawieziono nas do miejscowości Przysucha, a z stamtąd furkami, do miejscowości Brogowa. Wieś Brogowa była spory kawałek drogi do Przysuchy. Każdemu gospodarzowi tej wsi przydzielono rodzinę warszawiaków i musiał odstąpić jakieś pomieszczenie. W naszym przypadku była to kuchnia.
Czy tam na miejscu spotkali się państwo z jakąś pomocą zorganizowaną czy niezorganizowaną, na przykład od RGO czy od miejscowego księdza?
Właśnie z tą pomocą to właśnie było na początku nie bardzo. Ci chłopi byli bardzo biedni. Przyszli kiedyś partyzanci do wsi i musieli ich przekonać, że muszą pomagać. To była bardzo zacofana wieś.
Jaki był stosunek chłopów do państwa? Czy była to otwarta niechęć?
Powiedziałabym, że raczej tak. Ci bardziej złośliwi to potrafili powiedzieć że „Żydów wykończyli, a was nie mogli?”. To nie było miłe. Dlatego że, dla mojego ojca i mojej mamy, zresztą dla innych warszawiaków też, siedzenie tam było konieczne, póki byli Niemcy. Jak się skończyła wojna, nikt z Warszawy tam nie został.
A same warunki mieszkaniowe jak wyglądały?
Była to mała izdebka, pamiętam, łóżko ojciec zbił z desek. Słomy tam nie brakowało. Może były tam jakieś takie sienniki i ta słoma w tych siennikach. To nie było takie złe. Pościel nam dali z jednym powleczeniem.
Mama starała się, żebyśmy głodni nie chodzili i wszystko robiła, by zapracować na to jedzenie. Razem z ojcem nie czekali, żeby darmo jedzenie nam dawali. Tato pomagał gospodarzowi, a mama uczyła dzieci czytać, pisać i higieny. Bo na przykład niektóre miały tzw. kołtun na głowie. Pani nie wie, co to znaczy kołtun z włosów? Pytała się, czy nie można tego obciąć. Twierdziły, że nie można, bo bolałaby głowa. Albo na przykład mama zapytała kobiety z małym dzieckiem „A co on taki brudny? Nie myje go pani?”, a ona mówi „Oj, już dwa razy był kąpany”. A ten chłopak miał już z pół roku. Niemowlęta kąpano w odzieży. Używano glinianych misek, łyżki były drewniane i żeliwne garnki do gotowania. To nie była taka sielska wieś, tylko biedna, gdzieś na głębokiej prowincji i taka, która nie dawała zbyt dużych dochodów. Teraz wieś jest piękna i nowoczesna.
Pamiętam święta 1944 roku. Gospodarz odstąpił nam szufladę z dużego stołu kuchennego. Ojciec poszedł do lasu i z brzozowych odpowiednich gałęzi zrobił z odwróconej do góry dnem szuflady stół wigilijny. Choinkę mieliśmy piękną, a ubrana była tylko papierkami. Dostałam czerwone wstążeczki do włosów. Mój brat, który był dzieckiem urodzonym przed wojną i poznał smak dobrych rzeczy, tak byle czym się nie dał skusić. Dostał pieroga, takiego wielkiego. Po wyjściu pani, która mu zrobiła ten prezent, uprosił mamy, by nie musiał go jeść.
Aha, powiem jeszcze jak wyglądało wyzwolenie na tej wsi. W styczniu dotarło do wsi wojsko rosyjskie. Wojsko niemieckie wycofało się i zakończyła się wojna. Pamiętam, jak przyszli wojskowi rosyjscy, szeregowi żołnierze, przynieśli gęś i kazali mamie ugotować taki jakby rosół. Była to zima. Mama nie miała, co dołożyć do tego rosołu. Obskubała gęś, przyrządziła i ugotowała wielki gar rosołu. I mama, jak to mama, garnuszek tego rosołu nabrała i schowała dla nas. Później, jak ten rosół wystygł, to okazało się, że to był sam smalec prawie, taki tłusty był ten rosół. Potem przyszli oficerowie, wygonili szeregowców, posiedzieli, rosół zjedli i poszli. Tak wyglądało wyzwolenie w Brogowej. Oni byli bardzo życzliwi dla nas. Do mnie mówili „Kuszaj, mała, kuszaj”. Było to w nocy, ale nawet ja nie spałam i ten rosół z Rosjanami jadłam.
Moja mama w Brogowej zaczęła uczyć wiejskie dziewczęta. Nie było tam szkoły, one nie umiały czytać ani pisać. Odwdzięczały się – przynosiły jajka, chleb. Tak było do wiosny. Ojciec zaczął jeździć do Przysuchy, a potem do Radomia. W Radomiu znalazł u kogoś jakieś takie przytulisko i po prostu wyjechaliśmy ze wsi. Władze miasta Radomia przydzielały mieszkania warszawiakom. To nie były żadne luksusy, ale już było własne mieszkanie.
Czy rodzice nie próbowali wrócić do Warszawy?
Nie. Na naszym podwórku był cmentarz, obok rozbity budynek szpitala, domu naszego już nie było, a mój starszy brat był w takim wieku, że ojciec się bał, że on tam będzie szperać po gruzach. Bał się niewypałów.
W 1946 roku brat poszedł do szkoły do czwartej klasy. W następnym roku – 1947 ja poszłam do pierwszej klasy. W tym samym roku urodził się mój młodszy brat. Była nas trójka, także mama miała pełne ręce roboty. Ojciec początkowo zajmował się handlem, a następnie został zatrudniony w fabryce obuwia. Przed wojną to była fabryka „Bata”, a później, po wojnie, to była oczywiście państwowa fabryka. Podjął w tym czasie działalność trenera nowo zorganizowanej sekcji zapaśniczej w klubie „Włókniak”. Dzięki ojcu sport zapaśniczy zaistniał i rozwijał się coraz bardziej. Był człowiekiem skromnym i odważnym. Do dziś [2015 rok] organizowane są memoriały im. Władysława Miazio, na które przyjeżdża młodzież z całej Polski i nawet z zagranicznych klubów. Zostaliśmy więc z rodzicami w tym Radomiu, ale do Warszawy mnie ciągnie.
Czy rodzice wspominali wojenne wydarzenia?
Tak, proszę pani, wspominali, przyjeżdżali do Warszawy, bo mamy rodzinę w Warszawie i tu, w Pruszkowie. Rodzona siostra mojej mamy, Janeczka [Płóciennik], mieszkała z mężem przy ul. Ołówkowej. Oni podczas wojny chcieli nas wyprowadzić z obozu. Była taka zasada, podobno, że rodzina mogła wyciągnąć z tego obozu, jak ktoś przyszedł i poprosił. Mój wujek – mąż cioci pracował na kolei, ale przyszedł za późno, już nas nie było.
Jak rodzina dowiedziała się o tym, że są państwo w Pruszkowie?
Mama dała jakiemuś kolejarzowi karteczkę do swojej siostry. Mieli domek parterowy. Wujek był kolejarzem. Niestety, jak przyszli po nas to już nas nie było. Byliśmy wywiezieni.
Ich syn, mój brat cioteczny, Maryś, Marian Płóciennik, brał udział w konspiracji. Miał siedemnaście, osiemnaście lat, jak Niemcy go złapali i rozstrzelali [w lipcu 1943 roku w Pruszkowie – przyp. red.]. Wpierw tak go pobili, że – później to ciocia opowiadała – jak prowadzili go ulicą, zobaczyła go i pomyślała: „Boże, jak to dziecko jest zbite, co ci rodzice powiedzą, jak ono takie biedne”. Własnego syna nie poznała. Był bardzo zdolnym, młodym człowiekiem. Uczył się dobrze. Miał po wakacjach iść na studia.
Bardzo tragiczne losy. Powróćmy jeszcze do historii zdjęcia zrobionego w obozie. Czy pani pamięta sam moment wykonania tego zdjęcia?
Nie pamiętam, ale tak przypuszczam, że mama była zorientowana, i tak jak to do zdjęcia zawsze się każdy uśmiecha, tak i ona się uśmiechnęła. Mam tą sukienkę, w której jestem na fotografii, taką w paseczki. Ona tak po prostu ze mną wędruje. Gdziekolwiek się przeprowadzam, to ją zawsze zabieram ze sobą.
Dziękuję pani bardzo za rozmowę.