menu

Grabka Kinga – Wspomnienia z Powstania Warszawskiego

Grabka Kinga – Wspomnienia z Powstania Warszawskiego

Kinga Grażyna Grabka z d. Skirzyńska, ur. w 1941 r. w Warszawie, w czasie okupacji mieszkała z rodzicami, Marią i Janem, oraz starszym rodzeństwem na Żoliborzu przy ul. Pogonowskiego 10. W pierwszych dniach października została wygnana z Warszawy do obozu Dulag 121. Z Pruszkowa wysłano ją do wsi Słomniki koło Krakowa, gdzie doczekała końca wojny. Swoją relację pani Kinga Grabka przesłała Muzeum Dulag 121 w 2021 r.

Urodziłam się w 1941 roku na Żoliborzu przy ul. Pogonowskiego 10. Jak wybuchło Powstanie miałam zaledwie 3 lata i 2 miesiące, więc niewiele pamiętam, ale kilka wydarzeń bardzo utkwiło mi w pamięci.

Jestem w ogrodzie i widzę przechodzących przez ogród z ul. Mickiewicza (od strony ZUS, tego bliżej Dworca Gdańskiego) na Pogonowskiego młodych ludzi – przestraszyłam się i ukryłam za krzakiem bzu. Może myślałam, że to ,,ciptany’’? – tak nazywałam policjantów niemieckich. Inny moment, który pamiętam – w mieszkaniu nie było ojca, więc wyszłam do ogrodu – leżał na ławce. Krzyknęłam „Tatusiu!” – w tym momencie padła z jego ust komenda „Padnij!”, i wtedy padłam na ziemię. Podobno przeleciał pocisk.

Któregoś dnia na podwórko przyniesiono w skrzyni (bo to nie była trumna) stryja Witolda (Witold Orestes Skirzyński ps. Ciapek, Bosman ze Zgrupowania Żywiciel), który został ranny na ul. Mickiewicza 27, idąc na zgrupowanie. Zmarł tego samego dnia wieczorem. Głowa, ręce obandażowane (wypalone oczy). Widocznie były na ciele stryja ślady krwi, bo moja mama posłała mnie do mieszkania po mydło. Przyniosłam – pamiętam malutki plasterek suchego mydła. Następnego dnia pochowano Witolda w ogrodzie. Mój 11-letni brat pomagał kopać grób, a w czasie nalotu chował się w nim. Na pogrzebie kilka osób. Widzę, że sypią garścią ziemię. Podeszłam i do rączki też wzięłam i wrzuciłam do grobu. Doskonale to pamiętam. Na drugi dzień zastałam dziadka Antoniego nad grobem swojego syna – stał oparty o modrzew i płakał. Po 3 dniach podobno przyniesiono martwego sąsiada Pana Barańskiego. Niesiono go na drzwiach, a za nim „biegła” – prawie nie dotykając ziemi z rozwianymi włosami – żona. Pogrzebu nie pamiętam. Pana Barańskiego pochowano również w ogrodzie, a teraz spoczywają obaj powstańcy obok siebie na Wojskowych Powązkach w Kwaterze A 23.

Z Żoliborza wysiedlono nas 2-4 października, jak mówiła mama. Jest tu pewna rozbieżność – brat Lech mówi, że to było 30 września o godz. 6 rano. Trzech żołnierzy niemieckich z karabinami gotowymi do strzału stanęło przed mieszkaniem – „Raus!”. Mieliśmy 5 minut do wyjścia. Do dzisiaj mam tę scenę przed oczyma.  Stałam przy łóżku i mama wkładała mi brązowe futerko z ogromnymi futrzanymi guzikami. Wyszliśmy z mieszkania. Pamiętam kilka schodków – i luka.

Po latach pytałam mamę, czy pamięta jak razem szłyśmy i była taka pusta przestrzeń, a na ziemi leżała kobieta. To była droga na Wolę. Brat opowiadał, że szliśmy wśród palących się domów.  Widział, jak następne podpalają. Siostra, widząc nadjeżdżający czołg, spytała mamę – „Mamusiu – czy to na nas?” – „Nie wiem” – padła odpowiedź. Po drodze pamiętam jakiś niewielki dom, schodki i na nich żołnierz z metalowym naczyniem w ręce. Podobno nie chciałam podejść napić się kawy. Jak to się skończyło – nie wiem. Z opowiadań wiem, że doszliśmy do kościoła na Woli, a tam tłok, krzyki, płacz. Brat posadził mnie z boku głównego ołtarza, a tata poszedł po coś do picia. Potem wyprowadzono mężczyzn (w tym również 11-letniego mojego brata) przed kościół i był „spacer” wokół kościoła. Co jakiś czas strzał i ktoś padał martwy.

Do obozu dotarliśmy, jak mama mówiła, pociągiem. Dulagu nie pamiętam. Dopiero tam spotkaliśmy dziadków (w tłumie pogubiliśmy się). Przy wejściu rozdawano chleb. Brat nie zapomni nigdy smaku tej postnej kromki – po prostu byliśmy głodni. Mama oprócz kuponu materiału, który w ostatniej chwili zabrała wychodząc z Żoliborza – miała w chusteczce kilka suchych skórek chleba, i to podobno dla mnie – dla Isi (Kinga – Isia, tak mnie wołano). A było nas troje – jeszcze 13- letnia siostra Danusia. O tym, że to tylko dla mnie powiedział mi brat, jak już byłam dorosła. „Leszku – spytałam – to ty mnie chyba znienawidziłeś?” Łzy napłynęły mu do oczu, uśmiechnął się i nic nie powiedział. Rozpłakałam się, słysząc to. Nie wiem, jak on zrozumiał tłumaczenie mamy, że on jest już duży, a ja taka maleńka.

W obozie trzeba było szukać miejsca – taki tłok, spanie na betonie. Było nas 11 osób z mojej rodziny. Najmłodszy kuzyn, Marek, urodził się w maju 1944 roku. Babcia była ciężko chora, jęcząca – myśleli, że nie przeżyje. Ojciec znalazł jakiś kawałek kartonu czy gazety i na tym leżeliśmy. Kawy nie było do czego nalać. Ojciec znalazł jakąś blachę, powyginał i było naczynie do picia – i nie tylko do tego, do załatwiania potrzeb fizjologicznych też.

W Dulagu według mamy byliśmy kilka dni – jest tu rozbieżność, bo brat twierdzi, że 2 tygodnie. Podczas pobytu następowała segregacja więźniów – mężczyźni na jedną stronę i na roboty lub nie wiadomo gdzie, kobiety z dziećmi na drugą. Rozdzielili nas. Ojciec zaczął uciekać, strzelano za nim. Na szczęście nie trafiono i jakoś udało mu się uciec – pewnie ktoś mu pomógł. Zdarzało się bowiem, że personel obozu oddawał swój fartuch i więzień wychodził jako personel medyczny lub obsługa obozu. Spotkaliśmy się dopiero w wagonie. Ojciec zapuścił wąsy – starał się, żeby go nie poznano, tym bardziej, że w konwoju rozpoznał żołnierza, który za ojcem strzelał.

Po drodze przy stacjach ludność tamtejsza rzucała do wagonów chleb (wagony – węglarki). Tak się składało, że do naszego wagonu nic nie wpadło i brat Leszek zaczął wołać, że tutaj nie mamy chleba. Mama, jak była bardzo dzielna podczas całej okupacji i podczas Powstania – uważano ją za bardzo opanowaną i siedząc w schronie z dziećmi dziwiono się, że jest chyba bez nerwów, bo tam był płacz i krzyk, a mama siedziała cicho – tak wtedy rozpłakała się. W pewnym momencie wpadł kawałek chleba, ale cóż, tam było więcej dzieci i trzeba było chleb podzielić.

W Słomnikach k/Krakowa wysadzono nas z pociągu i miejscowa ludność zabierała ludzi do domów. Pamiętam jazdę furmanką – noc, w dali pełno światełek – to domy miejscowości oświetlone. Zamieszkaliśmy w Kowarach. Żywność dostarczano nam z dworu – hrabina Morsztynowa raz w tygodniu dostarczała to mąkę, to jakąś kaszę. Żyjąc w Dulagu kilka czy kilkanaście dni, gdzie był brud i choroby, nabawiliśmy się wszawicy. Mama codziennie wieczorem, jak poszli wszyscy spać, układała ubrania na przypiecku, żeby wszy powychodziły – nie mieliśmy zmiany ubrań.

Następnym etapem tułaczki były Proszowice – tam ojciec dostał posadę w Gimnazjum, a mama miała 1-2 dzieci na stancji. Pamiętam przyniesione przez ucznia mleko – piłam prosto z butelki. W Proszowicach byliśmy około roku, następnie dostaliśmy mieszkanie w zamku w Suchej Beskidzkiej. W zamku tym mieściło się gimnazjum i tam rodzice dostali pracę. Początkowo w tych pięknych zamkowych pokojach, a jakże – z kominkiem, parkiet ale puste – spaliśmy na słomie rozkładanej co wieczór na podłodze. Potem pojawiły się prycze i metalowe łóżko, spałam codziennie na łóżku jedną noc z bratem, następną z siostrą.

W lecie do Suchej przyjechała ze Śląska z Mysłowic kolonia i namówiono rodziców, żeby przenieśli się na Śląsk – tam jest praca, a w Suchej mówiono, że chyba gimnazjum będzie jeszcze istnieć z pół roku. Tak więc w roku 1947 przenieśliśmy się do Mysłowic. Zamieszkaliśmy w skrzydle gimnazjum obecnego liceum im. Tadeusza Kościuszki. Nie zapomnę dnia, kiedy na śniadanie dała mi mama kakao i bułkę maślaną. Postawiła na stole przykrytym papierem pakunkowym – nic nie mieliśmy. Przez chwilę przyglądałam się śniadaniu – czegoś takiego nie jadłam nigdy, piłam tylko czarną kawę i to bez cukru. Po pół roku, może trochę dłużej otrzymaliśmy mieszkanie w centrum Mysłowic. Rodzice pracowali w szkole, a ja w 1948 roku poszłam do 1-szej klasy i zaczęliśmy w miarę normalne życie. Czy było normalne? Niejeden raz słyszałam szepczące za moimi plecami dzieci – „popatrz jak ona jest ubrana” albo „oni mają na oknach papiery zamiast firanek”. A to były kupowane w sklepie papierniczym wycinane firaneczki. Musiało to nam starczyć. Tak więc wyglądało moje dzieciństwo. Patrząc na swoje wnuki, w jakich warunkach żyją, jestem szczęśliwa – bo ja czy miałam dzieciństwo?

Kinga Grabka na rękach poległego w Powstaniu stryja Witolda Skirzyńskiego ps. Ciapek, okres okupacji. Ze zbiorów prywatnych

Powiązane hasła

”None

Skip to content