menu

Hankiewicz Maria – „Wpędzili nas na ten Zieleniak…”

Hankiewicz Maria – „Wpędzili nas na ten Zieleniak…”

Maria Hankiewicz z d. Wiśniewska (1933-2021) w czasie okupacji mieszkała na Ochocie przy ulicy Kopińskiej. W pierwszych sierpnia 1944 roku została wygnana z domu i pognana na punkt zborny na Zieleniaku, skąd – po około dwóch tygodniach, spędzonych w tragicznych warunkach, podczas których była świadkiem brutalnych mordów i gwałtów – popędzono ją do obozu Dulag 121. Z obozu przejściowego została wywieziona do Kasznicy Dużej pod Łowieczem. Swoją relację pani Maria Haniewicz przekazała Muzeum Dulag 121 w 2017 roku. Tekst zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej 18 roku życia.

Nazywam się Maria Hankiewicz z domu Wiśniewska. Urodziłam się 30 marca 1933 roku. W czasie okupacji mieszkałam na Ochocie przy ulicy Kopińskiej 1a m. 52. Mieszkaliśmy w żydowskim domu. Tam nie było łazienek, ustęp był na podwórku, w mieszkaniu była tylko woda w kranie, ale łazienki nie było i żeby się wykąpać, co miesiąc chodziliśmy do tak zwanej parówy. Do 12 lat chłopaki mogły chodzić z matkami do tej kąpieli, to oni podglądali, bo wszyscy nago byliśmy, ale to była okupacja. Do szkoły nie chodziłam. Musiałam pomóc rodzinę utrzymać. Od ósmego roku życia, od 1940 roku, handlowałam gazetami.

Powstanie zastało mnie na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich właśnie podczas tego zajęcia. Miałam jedenaście lat i cztery miesiące. My wiedzieliśmy, że wybuchnie powstanie, bo nam mówili powstańcy, że jak mamy gdzie, to żebyśmy wyjechali, że to potrwa 48 godzin. Ale my nie mieliśmy dokąd wyjechać, bo matka nie miała żadnej rodziny, była sierotą, ojciec też nie miał rodziny. Brat – Kazimierz Wiśniewski – poszedł do powstania, bo podobno był w organizacji. On miał czternaście lat. Chodziłam do takiej sąsiadki, do Morasowej, bo tam były dziewczyny. W suterenie mieszkały Kaniewska, Morasowa, te wszystkie koleżanki, z którymi się zadawałam. Matka usłyszała, że tam jestem. Jak to dzieciaki, się bawiłyśmy. Przyleciała do mnie, krzycząc: „Co, jeszcze tu siedzisz?”, i mnie wypędziła. „Ojciec poszedł, Kazik poszedł, a co ty tu jeszcze robisz?” Już trzy dni przed powstaniem nie było gazet, w ogóle nie wychodziły, tylko ta bibuła była, dodatek taki, biuletyn. Poleciałam. Na Grójeckiej zaraz tramwaje jeździły, wsiadłam w tramwaj i pojechałam. Ten skład, którym jechałam, to akurat przewrócili na barykadę. Pierwsze strzały, tak jak pamiętam, to wyszły z Nowogrodzkiej. My handlowaliśmy pod takim barem – Wzorem – na rogu Marszałkowskiej. Wpadłam tam, zaczęłam ojca szukać, ale nie było go i strasznie się rozpłakałam. Wie Pani – ani Kazika, ani ojca, zaczęłam płakać. Byłam jeszcze dzieckiem, taką blondynką o niebieskich oczach. Powstaniec zapytał: „Gdzie ty mieszkasz?”, powiedziałam, że na Kopińskiej, a on na to: „To ja ciebie doprowadzę”. Trzeciego dnia powstania szliśmy – całą Marszałkowską, Alejami. Jak się wchodziło w niektóre podwórka, to ludzie jeszcze normalnie żyli, chodzili po tych podwórkach. Tylko jak dotarliśmy do placu Zawiszy, to nie można było przejść. W miejscu, gdzie teraz stoi hotel Sobieski, szwab leżał na balkonie i strzelał. Wokół ścieliły się trupy. Wróciliśmy się do Żelaznej – przez kartofliska, przez dworzec na Towarowej, ten Główny. Przed wojną to był gdzie indziej, ale w czasie wojny to tam był ten dworzec, na Ochocie, na Towarowej. Wreszcie doszliśmy, zaczęłam płakać, to była już Kopińska róg Białobrzeskiej. Powiedziałam: „Ale ja przecież mieszkam na Kopińskiej pod pierwszym”, a on na to: „Budynki poprzebijane”. Dodał: „Ile masz siły, na drugą stronę szybko, przejdziesz przez podwórka”. Wpadłam tam, to było pod piętnastym, Kopińska 15, to była nieparzysta strona ulicy. W ten sposób dotarłam do domu. Matka się nie pytała, gdzie byłam, chociaż wróciłam brudna, ani co ja jadłam. Nic się nie pytała, tylko powiedziała tak: „Todzia – bo ja mam na drugie Teodozja – na Winnickiej chleb dają”. Poleciałam po ten chleb na Winnicką. To już było czwartego dnia powstania. Na Winnickiej była piekarnia, na miejscu wypiekali chleb, sprzedawali prosto z pieca. Spódnicę nadstawiłam, ten chleb mnie wrzucił w sukienkę i przyniosłam go do domu. Poprosiłam: „Mamo, daj kawałek chleba. Matka mi odpowiedziała: „Nie, masz suchary”, bo miałam jeszcze młodszego brata. Suchary były stąd, że rano chodziłam do Niemców na Akademicką, do akademików, po chleb i wołałam: „Bitte herr ein Stück Brot” [Poproszę kawałek chleba]. „Masz suchary, a to jest dla Niuniusia”. I ten chleb położyła na komodzie.

Róg Grójeckiej i Wawelskiej stało działo. Takie dorosłe chłopy, kawalerzy, podobno wyglądali oknem, to skierował szwab działo i to rodzeństwo zabił. Oni się nazywali Nowakowscy. Ich ojciec był kulawy, za okupacji handlował przed bramą papierosami. Po wojnie już nie wrócił. Był też w Pruszkowie, ale nie wrócił. Widocznie trafił do obozu kulawy i może poszedł do pieca. Na każdym podwórku były urządzone takie kapliczki. Moja matka była częstochowianką. Nie wiem, odkąd ona taką Matkę Boską woziła, ona tak o nią dbała, tak się bała o tę figurę, chyba bardziej niż o nas. Wie Pani, jeszcze raz mówię, przed wojną ludzie byli inni. Na czwartym piętrze mieszkał sąsiad, jeszcze zdążył zlecieć do tej sutereny i krzyknąć: „Ludzie, co macie, to bierzcie, noże, siekiery, bo hałastra idzie przez Pole Mokotowskie”. Nim skończył, już wpadli ci „ukraińcy” [Tu umownie, nie zawsze były to bowiem osoby narodowości ukraińskiej – przyp. red.]. i od razu walnęli tę Matkę Boską, głowa poleciała. Zaczęli nas wypędzać. Moja matka miała obrączkę, „ukrainiec” nie mógł jej ściągnąć i już sięgał do cholewy po nóż, żeby jej palec uciąć, ale trafiła się Cabanowa. Ona mieszkała u nas, nie miała dzieci, jej mąż był węglarzem i ona miała dużo złota. Ubrała się w to złoto. Wie Pani, każdy brał to, co miał. Jak ten „ukrainiec” ją zobaczył, matkę naszą zostawił, ją złapał i wszyściusieńko od razu zerwał, aż się krwią zalała. U nas w domu była brama z desek, zielona i miała taką furtkę, przez się wychodziło. Jak nas wypędzali, każdemu, kto wychodził przez furtkę, zabierali co cenniejszego. Jeszcze wpadłam do kuchni, złapałam ten chleb z szafki, trzymałam go pod pachą, a on mi go wyrwał, rzucił go na Grójecką i po tym bochenku przejechał czołg. A ja byłam taka głodna! Pani wie, jeszcze po wyzwoleniu nic mi się nie śniło, tylko ten chleb.

Na Grójeckiej 104 pełno było zabitych mężczyzn, mieli takie kartki zielone, różowe. Sterta tego była. Jeszcze mówiłam: „Boże, co to jest?”. Jak nas przepędzili, to my stanowiliśmy taką pierwszą turę. Były tylko siostry zakonne z Reja. Znałam je, bo chodziłam do nich na płatki owsiane z mlekiem, przypalone…

Z ulicy Reja?

Tak, z ulicy Reja. Tam były siostry zakonne. Były też siostry ze szpitala na Wawelskiej, teraz jest tam szpital onkologiczny, ale za okupacji to tam Niemców leczyli. Tam był szpital niemiecki. Za kinem Ochota był szpital dla gruźlików, ich przywozili z dworca, tu, gdzie jest róg Wawelskiej i Grójeckiej, była pętla, bo Radomską tramwaje jeździły, tam ich zwozili. Z tyłu szpitala było jeszcze krematorium. Tam palili tych Niemców, którzy zmarli.

Ale w czasie okupacji?

W czasie okupacji.

Tylko były te siostry, my byliśmy i ci zabici, ta sterta zabitych. Paliła się piekarnia na Winnickiej, na Grójeckiej jeszcze nic nie płonęło. Później tych ludzi pchali, pchali, pchali. Stał mężczyzna z żoną, chyba mieli dziecko malutkie, w kołdereczkę owinięte. On tak trzymał je na ręku, ta żona go trzymała pod pachę. Chyba nieżywe to dziecko było, bo się nie ruszało. My staliśmy koło nich. Na rogu Opaczewskiej i Dunajeckiej za okupacji był taki sklep mięsny, ale tam sprzedawali tylko koninę. Siedział sobie taki mężczyzna w mundurze kolejarskim. „Ukrainiec” poszedł do tego sklepu, przyniósł topór i mu obie ręce obciął. Krew buchnęła. Pielęgniarki darły fartuchy, koszule, żeby mu tę krew zatamować. Poleciałam do matki, jeszcze zapytała mnie: „A co teraz się pali?”. Powiedziałam: „Kopińska”. My mieliśmy psa. Ten pies był ostry, dlatego był przybity łańcuchem do podłogi, żeby się nie rzucał, ale jak nas wypędzili, to pies się w mieszkaniu ostał. Moja matka zemdlała. W tym czasie spod tej kupy trupów wyczołgał się ranny facet z mózgiem na wierzchu. Wszedł do domu przy Grójeckiej 104, do tej pierwszej klatki. Jak matka zemdlała, to zaczęłam ją błotem cucić. Grójecka była nieskanalizowana, ludzie pomyje wylewali do rynsztoków. Zaczęłam tym błotem cucić matkę, a ludzie do mnie mówią: „Córciu, leć tutaj!”. Tam mieszkania były pootwierane. Jak tam wpadłam, żeby znaleźć trochę wody, to ten mężczyzna, co miał mózg na wierzchu, stał na parterze oparty o ścianę. Tak byliśmy do wieczora, „ukraińcy” chodzili w tę i z powrotem. Jak już było ciemno, a w sierpniu dni są długie, wpędzili nas na ten Zieleniak…

Którego sierpnia to było?

4 sierpnia, tylko już wieczorem. Tam były trzy bramy. Było późno, jak nas pędzili, jak otworzyli te bramy i nas zagonili na Zieleniak. Ludzie się łapali, obejmowali, całowali, bo myśleliśmy, że nas tam wszystkich rozstrzelają. Nie wiedzieliśmy, co się stanie. Jak nas wpędzili, na Dickensa, za tymi murami, stały działa. Jak zaczęły walić, to wszyscy padli. Tak leżeliśmy do rana. Nawet się nikt nie ruszył. Leżeliśmy na tych kamieniach, bo tam na Zieleniaku były kocie łby. Dopiero na drugi dzień przez ten mur rzucili skrzynkę drewnianą. Nie było wody. Do starych ludzi strzelali, dziewczyny gwałcili, nawet takie jak ja. Przyprowadził sobie żołdak pięć młodych dziewczyn, z jednej schodził, na drugą wchodził. Matka nas przytuliła. „Ukraińcy” wszystko ludziom zabierali, Niemcy tego nie robili. Ojciec jako inwalida z 1920 roku był o dwóch kulach, bo jeszcze w 1939 roku niemiecki samochód go poturbował. On bardzo długo leżał w gipsie. „Ukrainiec” wrócił się, zobaczył, że ojciec na takich dwóch cegłach coś próbuje ugotować czy chociaż wodę podgrzać, to zrzucił to, wziął te dwie cegły i skoczył mu na kule, łamiąc je. Jakby ktoś przyszedł, to ja bym oprowadziła po tym Zieleniaku, bo ja to wszystko pamiętam, mam to wszystko przed oczami. Jeszcze tam jest ustęp na tej starej kanalizacji, co tam woda była. Po dwóch dniach ją odcięli i już nie mieliśmy wody. Matki smarowały córki, żeby wyglądały na stare baby. A oni jak zobaczyli stare baby, to ściągali je, a spod nich te młode wyciągali i gwałcili, często przy rodzicach. Ale co mogli rodzice zrobić… Na Grójeckiej, tam dalej, był wodociąg. Była górka, koło tej drugiej, środkowej bramy. Ludzie czekali całe dni, żeby ich puścili wody nabrać. Wie Pani, kto był młodszy, to przez pole uciekał. Ale jechał czołg, strzelił, ludzi na tej górce pozabijał i już było po wodzie. Obok w szkole woda była w beczkach. Dzieci po nią chodziły. Przyszła młoda kobieta, taki piękny warkocz miała, gruby jak moja ręka. Żołdak nas porozpędzał, wziął butelkę od któregoś z dzieciaków, nabrał do niej wody. Dokąd będę żyła, to zapamiętam te słowa, ona go prosiła: „Proszę pana, niech pan mnie puści, mam dwoje dzieci, będę panu prała i gotowała, niech pan mnie puści”, a on ją zaciągnął do szkoły. Jak już nam odcięli wodę, to my lataliśmy do tej szkoły, bo tam na parterze stały wielkie beki z wodą. Jak się sięgało wodę, to można tam było wpaść i się utopić, bo to takie wielkie te beki stały. Jak my tam poszliśmy, to kto pierwszy, ten lepszy. Wie Pani, jak to jest, ja jeszcze byłam szybka, wpadam, te dzieciaki mnie pchają, a ona leżała na ławce, zgwałcona, piersi miała poobcinane i tylko ten warkocz w krwi był.

Znałam ten rejon. Teraz to jest Banacha, a przedtem była Opaczewska, tak samo nie było Pawińskiego, tylko Opaczewska 1. W czasie okupacji chodziłam tam do opieki po mleko, bo co drugi dzień Niemcy dawali mleko. To było na zaświadczenie od lekarza, pół litra mleka odciąganego. Miałam takie zaświadczenie, bo rozpoznali u mnie straszną anemię, głowy nie mogłam utrzymać na karku.

My byliśmy na tym Zieleniaku ze dwa tygodnie, stanowiliśmy tam pierwszą turę. Pierwszych ileś osób puścili w stronę Okęcia, ale tych podobno rozstrzelano pod tym instytutem, zdaje się, że jest nawet tabliczka…

Pod którym instytutem?

Pod tym lotnictwa. Czy tam ich rozstrzelali, nie powiem Pani, do dziś nie miałam czasu tam jechać i zobaczyć. Później nas wywieźli do Pruszkowa. Drugą bramą nas wpuścili. Całą Opaczewską pędzili nas do tych bydlęcych wagonów, którymi nas wywieźli do Pruszkowa. Mój ojciec nie nadążał iść, bo kule mu połamali. Ukrainiec go wyciągnął z kolumny, ja doleciałam, zaczęłam krzyczeć, a ten ojca pchnął, to go ludzie wzięli pod pachy, on nie przebierał nogami, tylko go ciągnęli. Do samego pociągu go ciągnęli, tylko już nie pamiętam, czy do Zachodniego, czy nas wpakowali tam, gdzie ta kolejka WKD. Już Pani nie powiem. Wtedy jeden drugiemu pomagał, nie tak jak teraz, że jedno drugiego by w łyżce wody utopiło. Kiedyś to wszystko było jak jedna rodzina. Oczywiście byli też szmalcownicy, trupy usuwali, Ochotę z ciał sprzątali. Znam takich, tylko już nie żyją i nie będę mówiła, kto to był. Pokazywała mi jedna słoiki po ogórkach pełne pierścionków. Na Okęciu mieszkała. Sama mi pokazywała, ile ma złota. To jej mąż przychodził Warszawę z trupów oczyszczać, bo te były wszędzie.

Jak nas popędzili Opaczewską, to po jednej i drugiej stronie były kartofliska. Na jednym z nich leżały zgwałcone kobiety. Zawieźli nas do Pruszkowa, dopiero tam nam dali płatków na mleku. Nie, nie było mleka. Wody nam dawali, a dzieciom po kawałku chleba. Miałam lęk przestrzeni, bo wie Pani, mieszkało się w suterenie albo na parterze. Przed wojną mieszkałam na Marymoncie, Marii Kazimiery 1. Miałam lęk przestrzeni, a jak nas zawieźli do Pruszkowa, to tam była taka ogromna hala, w której reperowali pociągi, były takie tunele. Byłam blondynką o niebieskich oczach, taki szwab stał i pozwolił na to, byśmy zamiast do tej hali poszły do takiego wagonu, który stał z boku. Nie weszłam do tego baraku, tam dawali nam jeść. Przychodziły pielęgniarki, one były w czepkach i białych fartuchach. Dawano nam jeść. Tylko zapisywali nas w zeszycie, nazwisko zapisywali. Chodziliśmy do łazienki, tam młodzi ludzie czekali dzień i noc. Jak szwab nie widział, to uciekali. Nieraz było słychać strzały, z tej łazienki każdy się ratował jak mógł. Byliśmy tam z tydzień. Któregoś dnia idziemy rano, a oni mówią: „Dzieci, dzisiaj chlebka już nie będzie, wszyscy mężczyźni i kobiety jadą do Niemiec”. Tylko nam dali tych płatków.

Później nas segregowali, kto się do czego nadawał. Z początku wszystkich brali – dzieci, matki z dziećmi, wszystkich brali. Później to już mieli za dużo widocznie. Już te kominy nie nadążyły palić, to segregowali [Narratorka ma zapewne w tym momencie na myśli transporty do obozów koncentracyjnych – przyp. red.]. Brali mężczyzn, między innymi mojego ojca. Doleciałam do niego, ale to już nie byli Niemcy, tylko tacy w tych żółtych ubraniach ze swastyką. Oni segregowali w Pruszkowie. Na przykład mój przyszły mąż trafił do Niemiec, podobnie teściowa, brat męża i brat cioteczny, Marian Ślaza.

Trafiliśmy do Łowicza, ale do takiego obozu. Może przedtem, za okupacji, to było więzienie? Tam byliśmy trzy dni. Przyszedł jeden taki, nie wiem, kto to był, i powiedział, że jak nas nie pozabierają, to ten obóz w powietrze wysadzą, bo nie mają co z nim zrobić.

Niemcy tak powiedzieli?

Powiedział taki, co tam zarządzał w tym obozie. Przyjeżdżały powozy i miejscowi brali warszawiaków na wieś. Trafiliśmy do Bąkowa Górnego. Najchętniej brali zdrowych ludzi, a moja matka w ciąży, ten najstarszy brat, Kazik, miał 14 lat, ojciec inwalida, o dwóch kulach. W końcu nas wszystkich pozabierali. Zdrowych ludzi to brały chłopy do siebie, do roboty. Tam żniwa, akurat sierpień, nie wiem, kiedy są żniwa, czy w lipcu, czy w sierpniu… Mój brat trafił do Surmy.

To nazwa miejscowości, Surma?

Nie, to był w Bąkowie Górnym gospodarz – Surma. Drugi, stary, Wódka się nazywał, a młody był Surma. Oni wzięli mojego brata do siebie. U nich była duża bieda, bo temu Surmie się dziecko urodziło. Oni chyba jedną izbę mieli, może dwie. Mój brat spał w żłobie u źrebaka, bo nie było gdzie. Tam też chleba nie było, bieda panowała, ale się najadł barszczu białego z kartoflami. Tam mieli dużo dzieci, chyba z pięć dziewczyn. Taka Wercia była, chodziłam do niej, bo byłam obok, u sąsiada. Sama tam byłam. Matka z najmłodszym bratem była u kogo innego – u Niemców. Na podwórku była kuchnia polowa i tam – nie wiem – Ruska czy Ukrainka, bo umiała i po polsku, i po niemiecku, gotowała tym Niemcom. Nie wiem, ile ona wtedy miała lat. Pozabierali ludziom mieszkania i tam Niemcy nocowali, tam się żywili. Ja byłam u takiej kobiety, która się nazywała chyba Kamińska. Nie pamiętam. Jej mąż był chory na żołądek, to ona mu kleik gotowała, a mnie dolewała troszeczkę mleka, ani soli, ani nic. Byłam szkielet. Jak poszłam do tych, u których był mój brat, to jak tam wchodziłam, to ta stara, żona tego Wódki, mówiła: „Todzia, siadaj”. Tam mieli takie łyżki drewniane: „Siadaj, bierz łyżkę!”. Jak rano poszłam, to chociaż kartofli zjadłam, a taki barszcz dobry gotowała, że jeszcze w życiu takiego nie jadłam, albo z głodu tak dobrze smakował. Spałam w stodole, bo dla mnie nie było miejsca u tej gospodyni. Kury też siedziały w stodole, na takich drabinkach. Przez dziurę wszedł jakiś zwierzak. Jak się zesmrodził! Mówili, że to tchórz. Nie znałam się, bo po Warszawie tchórze nie latały. Jak człowiek od małego jest chowany w mieście, to się nie zna. Tak śmierdziało, że aż krzyczałam: „Ludzie, ratunku!”. Myślałam, że się uduszę w tej stodole, ale wszyscy spali. Nie miałam butów, nie umiałam boso po tym rżysku chodzić, miałam palce poderwane. Po żniwach to wszystko było skoszone. Nie umiałam krowy paść, a tam na wsi to krowy paśli, gęsi paśli. Dzieci nie latały, tylko każdy miał swoją robotę. A co ja miałam w Warszawie paść? Handlowałam gazetami róg Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Zawołał mnie jeden. Musiałam kosz kartofli wykopać. Nauczył mnie taki Fritz, jak to robić. Najpierw mi kazał te łodygi wyrwać, dopiero „działaczkę” wrzucić za to, wkopać i wybierać. Musiałam ten kosz kartofli nakopać, a moja matka siedziała i te kartofle obierała u tego chłopa, u którego była ta kuchnia polowa. Oni mieli syna i we troje spali na jednym łóżku, a moja matka miała w rogu snopek słomy i tam spała z tym moim bratem najmłodszym. Matka poprosiła tę gospodynię, żeby i mnie pozwolili tam spać: „Wiśniewska, jak się zmieścicie, to niech śpi”. Gospodyni pozwoliła mi spać u siebie, więc już byłam z matką, tylko chodziłam do tego Surmy i tego Wódki. Opowiem jeszcze, jak mnie chciał ten Fritz zastrzelić…

Proszę mówić.

Tam mieszkała też taka wdowa – Wódka się nazywała, miała tylko jedną córkę. Ona miała w polu, tak daleko od domu, maliny. W tych malinach podobno były dzikie króle, ale ja się nie znałam, nie rozróżniałam króla od zająca. Ci Niemcy, gdzie matka była, mieli niemieckiego psa, nazywał się Reks. Co piątek brałam tego Reksa i szłam na te króle. On wpadł w maliny, zadusił króla, ja go wypędzałam do domu, a sama brałam szaraka i niosłam do Surmy, tam, gdzie był mój brat. Ta Wódkowa, ta wdowa, zamiast przyjść do mojej matki i powiedzieć: „Pani Wiśniewska, tam są moje króle, Todzia chodzi i łapie te króle”, to ona poszła do Niemca, do tego Fritza, poskarżyła się, on się zaczaił i mnie złapał. Dopiero tego króla wzięłam na plecy i szłam, bo gdybym doszła do tego Surmy, to ten Niemiec by całą rodzinę wymordował. Przyprowadził mnie pod stodołę i już celował do mnie. Taki Niemiec – Max, on po polsku ani słowa nie umiał, to chyba był porucznik, taki wysoki – usłyszał mój krzyk. Doleciał do Fritza, w łapę go uderzył i pistolet mu wytrącił. Ta Ruska już się pytała, dlaczego kradnę. Powiedziałam jej, że z głodu. Ona to wszystko tłumaczyła na niemiecki temu Maxowi. To była niedziela, rano poszłam na śniadanie do tej gospodyni. Ten Max i ten Fritz przyjechali na koniach zobaczyć, jakie mam śniadanie. Chociaż ona miała taki ganek, taką przybudówkę, to mnie tam nie wpuściła, tylko na dworze jadłam. Pieniek był, na tym pieńku siedziałam i jadłam. Oni przyjechali na koniach, ten Fritz wziął tę łyżkę i zawołał: „Gospodyni! Gospodyni, co to jest?!”, a ona na to: „Kasza”. „Kasa? Jaka to kasa? Co to jest?” i wylał na nią to moje jedzenie. Powiedział: „To jest kasa?!”. To były same otręby, ona mężowi kleik gotowała, a mnie tylko trochę mleka dawała i te otręby. Niemiec powiedział: „To ty mniejszi kontigent płacisz (czy tam dajesz), bo masz warszawskie dziecko, a czym je karmisz? Co to jest za kasa?”, i na tych koniach ten Fritz i ten Max wjechali do jej dużego pokoju i wokół okrągłego stołu przejechali. Za dwa dni przychodzi sołtys i mówi tak: „Tam jest zła data urodzin wpisana”, bo mój brat urodził się 29 sierpnia 1937 roku, a tam było, że 1938. Powiedział jeszcze: „Wiśniewska, musisz się przesiedlić z tej wsi, dlatego że Todzię zabiją, ale nie wiadomo, czy szwaby zabiją, czy te chłopki zabiją”. Tak nas przewieźli do Karsznic Dużych, do innego gospodarza.

Byliśmy z matką i najmłodszym bratem u takiej Anastagi, u niej spaliśmy. Tam matka Jasię urodziła. Ojciec był gdzieś na końcu drugiej wsi. Każdego dali gdzie indziej. Mieliśmy taką pryczę zbitą i trzy snopki. Spaliśmy na tej pryczy u tego gospodarza. Dostawaliśmy ćwiartkę kartofli na dwa tygodnie, ale nie było na czym gotować. Wie Pani, co robiłam? Niedaleko torf kopali, to ja się w nocy czołgałam, żeby ukraść tego torfu, żeby było czym palić. Ta Anastaga to robiła takie zwijki ze słomy i paliła, to my mogliśmy coś ugotować, ale w ostatniej fajerce, bo ona sobie gotowała w pierwszej fajerce. Te gary wpuszczali do tej kuchni. Pani to nawet nie ma pojęcia, jakie to były te gary, ale starzy ludzie pamiętają. 20 lutego było wyzwolenie Łowicza i tej wsi, bo z 19 na 20 bombardowali Łódź. To jak takie „choinki” puścili, tam w Łodzi, to u nas, na tej naszej wsi, mogła Pani igłę znaleźć, tak było widniutko. Rano poleciałam do ustępu, bo przecież na wsi nie było ubikacji. Przyleciałam z powrotem i mówię: „Mamo, wiesz, co? Tam stoją na biało ubrani”. Butów porządnych nie miałam, tylko takie klapki ojciec dla mnie zdobył, po tym śniegu skakałam. Matka spytała: „Co się stało? Powiedz, co się stało?”, a ja na to: „Mamo, stoją na biało ubrane”. Matka stwierdziła, że to „czujki”, bo tak kiedyś mówili na wywiadowców. Ten gospodarz, co nam kartofle dawał, przyszedł do mojej matki i mówi: „Pani Wiśniewska, niech pani mi da Todzię”. Poszłam, oni mieli oborę, taki kawałek izby, co oni tam spali i gotowali, kuchnię. Pamiętam, była biała kawa, stała w tej kuchni. Gospodarz powiedział: „Todzia, jak będziesz chciała, to się napij tej kawy gorącej”. Wziął te konie, wszystko zabrali na powozy i mnie zostawili w tym domu. Szli Niemcy, przyszedł taki w skórze, w oficerkach i krzyczy: „Gdzie ojciec? Gdzie ojciec?”, a ja na to: „Ja nie mam ojca, bo ja jestem z Warszawy, jestem wysiedlona z Warszawy”, bo tak mi kazał powiedzieć. „A gdzie gospodarz?” „Pojechał na podwodę”. „Fura stoi!” „On ma dwie i jedną pojechał, miał dwie naraz wziąć?” Potem Ruskie przyjechali, na samochodach, byli okręceni pięknymi kołdrami, bo zimno było, był mróz. My szybko polecieliśmy, bo oni cukierki mieli i nam je rzucali. Dwóch Niemców uciekało, to ich tym czołgiem… „O Boże!”, krzyknęłam i uciekłam. Już nie chciałam tych cukierków, tylko poleciałam do matki z takim płaczem, a matka powiedziała: „Uspokój się, po co tam poszłaś?”. Dwudziestego pierwszego matka wzięła ojca, bo brat, Kazimierz, był tu, w szpitalu, na Okęciu, bo był ranny, i pojechała do Warszawy zobaczyć, bo chcieliśmy wracać.

Dlaczego brat był w szpitalu?

Był ranny. Do szpitala wziął go taki powstaniec, który był w tych Karsznicach, bo ręka się bratu nie goiła, paskudziła się. On go wziął, jak już się zaczęło wyzwolenie. Chodziliśmy do Łowicza na opatrunki. Ten powstaniec wziął go w końcu na Okęcie do tego szpitala, żeby mu tę rękę ratować. Lekarze chcieli mu dłoń uciąć, tylko on był podobno świadomy, nie mogli go uśpić. Miał operowane dwa palce, jeden palec był krzywy, a z drugiego pół zostało. Matka się bała, nie chciała go dać brata na tę operację. Ten powstaniec ją przekonał: „Wiśniewska, mnie się boisz? Ja go zawiozę do Warszawy a tutaj gangreny dostanie i umrze”.

I Pani mama wzięła Pani ojca i pojechali do Warszawy zaraz po jej wyzwoleniu?

Po wyzwoleniu zostawiła mnie z tym najmłodszym bratem, Ryśkiem [Marianem Ryszardem], i pojechała z ojcem. Gospodyni bratu już jeść nie dała, on płakał z głodu, ubrałam się więc i poszłam do sołtysa. Do tego sołtysa było ze trzy-cztery kilometry. U niego siedzieli i pili Ruskie, takie w czarnych mundurach. To chyba byli czołgiści, tylko starszyzna. Jak weszłam, zaczęłam płakać, że mamusia pojechała do Warszawy, zostawiła mnie z małym bratem, ale gospodyni nam jeść nie daje, mały płacze z głodu, że przyszłam, bo nie wiem, co mam zrobić ani ugotować. Nie mam nawet kartofli, bo bym może je upiekła. Ten Ruski się podniósł, kazał mi usiąść na stołku, dał mi kawę z kuchni, zobaczył, że nie mam pończoch, tylko te buty na palce. Jakieś pończochy wisiały na sznurku przed kuchnią, on je ściągnął, kazał mi założyć na nogi, dał kawał chleba. Wypiłam tę kawę, dał mi jeszcze chleba dla Ryśka, i wróciłam do brata. Na drugi dzień synowie sołtysa włożyli czapki lotnicze, takie skórzane, przyszli do mnie i powiedzieli – a matki jeszcze nie było – że jak jeszcze raz przyjdę na skargę, to oni całą rodzinę wymordują. Przestraszyłam się bardzo.

Jak przyjechaliśmy do Warszawy, nie mieliśmy nic. Ojciec nie miał żadnego okrycia, żadnej jesionki. Wyszedł z Warszawy w marynarce i jak Ruski zastrzelił Niemca, to ojcu dali ten jego szynel, ten płaszcz. Ojciec go przydźwigał z mózgiem w środku. Matka ten kaptur odpruła. Jak jechaliśmy do Warszawy, to matka mi uszyła w ręku spódnicę, taką prawie do ziemi. Poszliśmy na Kopińską. Wszystkie cztery piętra były spalone, zburzone i leżały w Morasowej suterenie. Taki Wójcik przychodził, on pod trójką mieszkał, szukał swojej rodziny, sam przebywał już na Asnyka, pod szóstką, i zapytał: „Wiśniewska, co tu robisz?”. Matka na to: „No, co robimy, odgruzowujemy”. On nas namawiał, żeby poszukać innego lokum, ale moja matka była strasznie bojaźliwa, że nie pójdzie i nie zajmie czyjegoś mieszkania, bo przyjdą i nas wyrzucą. On na to: „Chodź jeszcze na Niemcewicza, tam są puste mieszkania”. My tam poszliśmy. Wejście było od Asnyka 6. Połowę tego domu zburzono, a połowa stała. Zajęliśmy kawalerkę na pierwszym piętrze. Trzy okna były, ale bez szyb. Zabiliśmy czymś te okna, uszczelniliśmy szmatami. To było 6 marca, zimno było. I tak tam zamieszkaliśmy.

Chodziłam, proszę Pani,  odgruzowywać Warszawę. Odgruzowywałam Stare Miasto. Przychodziło się, Bierut stał na górze i gęsiego te cegły podawaliśmy. Musiałam chodzić co niedziela, co sobota odgruzowywać Warszawę. Niektórzy mówią: „Bo pani chciała”. Musiałam, bo to była służba Polsce.

Powiązane hasła

”None

Skip to content