Iwańska Janina – Relacja z pobytu w KL Auschwitz i Neustadt-Glewe
Janina Iwańska ur. w 1930 roku, w okresie okupacji niemieckiej mieszkała wraz z rodzicami oraz bratem Henrykiem na warszawskiej Woli. Wygnana z kamienicy przy ul. Żytniej 6 sierpnia 1944 roku, trafiła do obozu Dulag 121 w jednym z pierwszych transportów, skąd została wysłana do obozu w Oświęcimiu, a następnie do obozu koncentracyjnego Neustadt-Glewe. Po wyzwoleniu powróciła do kraju. Relacja, którą Państwu prezentujemy została sporządzona w 1997 roku przez Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau. W wywiadzie przeprowadzonym przez Jadwigę Dąbrowską Pani Janina Iwańska mówi na temat aresztowania, pobytu w obozie przejściowym w Pruszkowie, osadzenia w obozach koncentracyjnych oraz powrotu do kraju. Dziękujemy Państwowemu Muzeum Auschwitz-Birkenau za możliwość publikacji materiału.
Urodziłam się w 12-06-1930 roku w Warszawie na Woli w rodzi nie robotniczej. Ojciec był kierowcą taksówki a matka, jak to przed wojną bywało, „przy mężu”, zajmowała się wychowywaniem dzieci. Mam brata młodszego od siebie. Do szkoły powszechnej, która mieściła się w nowo wybudowanym budynku na rogu ul. Żelaznej i Leszna, poszłam w roku 1937. Kiedy skończyłam drugą klasę wybuchła wojna. Po zajęciu Warszawy przez Niemców w mojej szkole utworzono dla nich szpital wojskowy, a potem szkoła ta znalazła się poza murem getta, który prze chodził ul. Żelazną i dosłownie na narożniku naszej szkoły skręcał w Leszno. W ciągu pięciu następnych lat zmieniałam szkołę kilkakrotnie. Najpierw byłam przeniesiona na Leszno do innej szkoły potem na Młynarską do tramwajarzy, potem na Karolkową, na Miedzianą i skończyłam szkołę powszechną na Lesznie w innej jeszcze szkole. Przez tyle szkół przeszłam do 1944 roku kiedy to skończyłam siódmą klasę. Mój ojciec został wywieziony do Niemiec na roboty jeszcze przed wybuchem powstania wobec czego mama musiała pracować – na mnie i na mojego młodszego brata. Ponieważ była „przy mężu”, czyli bez zawodu w związku z tym pracowała w ten sposób, że jeździła na wieś i przywoziła do domu żywność, tam zaś zawoziła rożne inne rzeczy, które na wsi były przydatne. W dniu wybuchu powstania mama akurat była „na wyjeździe”, brat był u babci na wakacjach, a ja zostałam sama do pilnowania domu. Wybuch powstania mnie zastał właściwie w ogródku jordanowskim na rogu Wolskiej i Okopowej, gdzie jak inne dzieci chodziłam codziennie. W porze obiadowej dostawało się tam talerz zupy, kromkę chleba, więc większość dzieci z rodzin robotniczych chodziła do tego ogródka, żeby potem dostać ten obiad.
Po obiedzie wróciłam do domu i wtedy wybuchło powstanie. Mieszkałam wówczas na Żytniej. Jak wiadomo na Woli powstanie wybuchło najwcześniej. Wola była najbardziej ostrzeliwania od samego początku, bo na torze, który przebiega miedzy Wolską i Górczewską jeździła tzw. „krowa”, to był pociąg pancerny i właściwie Wola była ostrzeliwana przez cały czas. Mój udział w powstaniu był niewielki. Mieszkałam na parterze, więc ludzie z górnych pięter, którzy pouciekali bojąc się ostrzałów gromadzili się w moim mieszkaniu. Ja, jako gospodyni, poczuwałam się do obowiązku dostarczania im wszystkiego co mogłam, a przede wszystkim wody, ponieważ już jej nie było w wodociągach. Po wodę razem z koleżankami biegałyśmy z wiadrami na ul. Kaczą, to jest następna ulica za Żytnią. Tam była wytwórnia wód mineralnych Karpińskiego i oni mieli studnię artezyjską, skąd czerpali wodę do produkcji. Stamtąd przynosiłyśmy wodę dla mieszkańców, a później także dla powstańców, którzy cofając się z dalekiej Woli zatrzymywali się u nas. Niektórzy ranni, niektórzy wystraszeni, bo przecież do tego powstania poszło dużo młodzieży, właściwie dzieci. Na tym więc polegała moja pomoc. Ale już szóstego sierpnia, więc bardzo szybko, Niemcy Wolę opanowali, przyszli również do naszego domu. Powstańcom udało się przejść przez getto na Stare miasto. Niemcy wszystkich mieszkańców wyprowadzili i ustawili po drugiej stronie naszej ulicy, pod murem fabryki Paschalskiego. Weszli jeszcze na podwórko naszego domu i krzyczeli, żeby wszyscy opuścili dom, po czym wrzucili bomby zapalające do piwnic, do parterowych okien i na podwórko. Dom zaczął się palić. Nas ustawili i poprowadzili przez całą Wolę, aż na Dworzec Zachodni. Szliśmy ulicą: Żytnią, Okopową, Lesznem, Górczewską, Bema, aż do Warszawy Zachodniej. Domy, które już zostały zajęte przez Niemców płonęły i cały czas szliśmy właściwe w takim tunelu ognia. Ludzie którzy nie zdążyli wyjść płonęli w tych domach i przed domami, więc czuło się zapach spalonych ciał i widać było zwęglone zwłoki leżące przed domami. Przed kościołem świętego Wojciecha na Wolskiej zatrzymano nas i oddzielono mężczyzn, którzy byli jeszcze w sile wieku, ale nie poszli do powstania, a resztę zaprowadzono na dworzec i wywieziono do Pruszkowa.
– Co stało się z tymi mężczyznami?
– Niektórych po wojnie spotkałam, więc część z nich przeżyła, ale tam pod tym kościołem rozstrzelali bardzo dużo mężczyzn. Przypuszczam jednak, że tylko do jakiegoś czasu to robiono, bo potem, jak sądzę, nie mieli na to ani miejsca ani czasu. Ale to są tylko moje przypuszczenia, a na pewno wiem tylko tyle, że mężczyzn od nas wtedy odłączono. Jak nas prowadzono do Pruszkowa to ja trzymałam się blisko naszych sąsiadek, szczególnie jednej, która miała męża kalekę poruszającego się na dwóch kulach i córkę w moim wieku. Liczyłam na to, że mnie w Pruszkowie zwolnią, bo jednak dzieci i chorych wypuszczali. Przychodziły siostry PCK i zabierały ludzi chorych, więc liczyłam, że może ja się z nimi też jakoś załapię. Niestety była robiona segregacja i mnie, ponieważ byłam dość wysoka, uznano za osobę podejrzaną o udział w powstaniu i wysłano potem do Oświęcimia.
– Jak wyglądał obóz w Pruszkowie?
– Tam była chyba wytwórnia wagonów kolejowych, czy coś w tym rodzaju. To była ogromna hala, naokoło której były stanowiska takie jak w kuźni: kowadła jakieś, paleniska i inne rzeczy – nie bardzo się na tym znam. O tym, że były tam paleniska pamiętam dzięki temu, że ci państwo do których się dołączyłam hodowali w domu gołębie. Oni te gołębie wzięli ze sobą do Pruszkowa i potem je zabijali i piekli na tych właśnie paleniskach. Jeszcze na krótko przed wyjazdem do Oświęcimia kawałek takiego gołąbka zjadłam.
– Jak długo była Pani w Pruszkowie?
– Byłam tam trzy doby. Jeden nocleg był w dniu przybycia. Następnego dnia była segregacja, ale ludzi wybierali tylko z tłumu i wysłano jeden transport do Oświęcimia. Reszta została na miejscu. Przychodziły wtedy siostry PCK i wybierały osoby chore i dzieci. Ponieważ zabrałam ze sobą biżuterię moich rodziców, to mi poradzono, żebym ją oddała i może dzięki temu uda się kogoś przekupić. Przekazałam więc wszystko sąsiadce, która miała nam załatwić zwolnienie, niestety biżuteria przepadła. Więc chore osoby i małe dzieci wyprowadzono z obozu a resztę następnego dnia przepuszczano przez taką bramę, gdzie znowu nas rozdzielano. Część kierowano na lewo a część do wagonów. Ja niestety miałam pecha i zostałam skierowana do wagonów. Wtedy już zupełnie bez sąsiadek i znajomych, bo podczas tej segregacji wszystko się pomieszało i rozłączono nas. Pojechałam więc do Oświęcimia.
– W jakich wagonach wieziono transport?
– To były towarowe wagony z zakratowanym okienkiem na górze. Pamiętam miasto przez które przejeżdżaliśmy nocą. Tak mi się kojarzy, że to była nazwa Breslau, ale nie mógł to być Wrocław, lecz pewnie jakieś inne miasto o podobnie brzmiącej niemieckiej nazwie. Utrwaliło mi się to dlatego, że tam zatrzymaliśmy się na jakiś czas i ludzie w te zakratowane okienka wrzucali chleb. Mnie się wtedy trafił kawałek chleba z marmoladą.
– O jakiej porze dnia przyjechaliście do Oświęcimia?
– Przywieziono nas w nocy. Była ciemna noc kiedy wysadzono nas z wagonów.
– W którym miejscu was wysadzono?
– To było na zewnątrz obozu, bo pamiętam bramę, przez którą przechodziliśmy, a potem szliśmy bardzo, bardzo długo. Z daleka widać było łuny, takie jak gdyby ogniska, ale im bliżej podchodziliśmy tym bardziej te ogniska robiły się cuchnące. Poza Niemcami prowadziły nas też osoby mówiące po polsku.
– Czy te osoby były w „pasiakach”?
– Tak, miały na sobie pasiaki. Jak już byliśmy całkiem blisko zapytałam jedną z tych osób co to są za ogniska ale odpowiedziała, że wszystkiego dowiemy się w swoim czasie i nic więcej nie chciała mi powiedzieć. Zaprowadzono nas do pustego baraku bez jakichkolwiek sprzętów, w którym upchano nas tak, że każdy miał tyle miejsca ile sam zajmował. Siedzieliśmy tak ciasno stłoczeni jeden koło drugiego co najmniej ze dwie doby. Z pobytu w baraku utrwaliło mi się, że chodziła między nami jakaś siostra zakonna też w pasiaku, tylko po nakryciu głowy mogliśmy się zorientować, że to zakonnica. Wyszukiwała chorych i udzielała im pomocy. Utrwaliło mi się to dlatego, że większość osób w tym baraku skarżyła się na ból brzucha, a siostra rozdawała jakieś krople żołądkowe nalewając je na wodę. Ja wychodząc z domu zabrałam ze sobą woreczek cukru. W czasie wojny było tak, że robiło się rożne zapasy, każda rodzina, która miała dzieci musiała mieć: cukier, smalec, suchary. Kiedy nas wypędzono to ja to wszystko ze sobą zabrałam. Wzięłam jeszcze parę innych wartościowych rzeczy ale to wszystko gdzieś potraciłam po drodze, natomiast jedzenie niosłam do samego końca. Ponieważ pamiętałam, że w domu zawsze krople brało się na cukier, wyciągnęłam ten woreczek. Wobec tego wszyscy się koło mnie stłoczyli, każdego brzuch bolał i prosił o cukier. Tak w ciągu dwóch dni ten woreczek cukru zjedliśmy.
– Czy podczas pobytu w tym baraku wydawano wam jedzenie?
– Nic takiego nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam, żebym jadła cokolwiek innego poza moimi zapasami. Nie pamiętam w ogóle takiego momentu, żeby ktoś, oprócz tej siostry, w tym baraku się pojawił, a z baraku nie wychodziliśmy w ogóle. Po dwóch dniach wzięto nas stamtąd do mykwy (łaźnia), gdzie było mycie, strzyżenie i rejestracja.
– Gdzie to się odbywało?
– Ta rejestracja odbywała się w pobliżu tej sortowni ubrań, która tam była. To nie było ani na tym odcinku, gdzie były baraki murowane ani na odcinku pocygańskim.
– Czy to była ta duża sauna znajdująca się poza obozem?
– Wydaje mi się że tak, bo myśmy szli bardzo daleko. Odebrano nam najpierw wszystkie bagaże, bo w baraku każdy miał przy sobie wszystkie rzeczy, które ze sobą zabrał. Odbierano także wszystkie cenne przedmioty – ja miałam kolczyki w uszach i łańcuszek z medalikiem to mi je zabrano. Potem ostrzyżono nas do gołej skory i skierowano do mykwy. Jak wychodziłyśmy stamtąd to dostawałyśmy pasiaki. Przy tym wydawaniu byli obecni SS-mani i więźniowie. I chyba złośliwie wydawano osobom starym pasiaki bardzo krótkie spod których wystawała za duża zazwyczaj bielizna. Wydawano nam coś W rodzaju majtek razem z koszulą, takie jakby kombinezony z nogawkami do połowy uda. Potem ustawili nas w koło na takim placu i zaśmiewając się robili nam zdjęcia. Więźniarkom wyglądającym najbardziej pokracznie i nędznie robili najwięcej zdjęć. Te zdjęcia może się gdzieś jeszcze zachowały.
– Kto wykonywał te zdjęcia?
– Wykonywali je sami Niemcy
– A kto rejestrował nowo przybyłych?
– Rejestracją zajmowali się więźniowie.
– Kobiety czy mężczyźni?
– A tego nie pamiętam. Ja byłam wtedy taka rozżalona i zrozpaczona, że obcięli mi takie ładne warkocze, zabrali kolczyki i inne rzeczy, że tego zupełnie nie pamiętam.
– Jaki numer Pani otrzymała?
– 85595
– Czy numery tatuowano?
– Nie, nie tatuowano wtedy nikomu. Potem ustawionych w piątki poprowadzono nas na odcinek, gdzie stały również murowane baraki.
– W którym baraku Panią umieszczono?
-W baraku dziecięcym nr 16, który do tej pory jeszcze tam stoi. To był murowany blok podzielony wewnątrz na cztery sztuby. Były tam dzieci od trzech do szesnastu lat. Była sztuba maluchów w wieku od trzech do siedmiu lat, następna dla dzieci od siedmiu do dziesięciu lat i w dwóch pozostałych były dzieci z Warszawy. Ja byłam w grupie najstarszej. Nie pamiętam lak się nazywała nasza blokowa, plącze mi się Po uszach imię Kama, ale to była chyba nasza sztubowa. Zaraz na drugi czy trzeci dzień po rejestracji nasza blokowa oznajmiła nam, że są tu małe dzieci, którymi jako starsze, powinnyśmy się zaopiekować. Szukała więc chętnych do pomocy.
– Blokową była Polka?
– Tak, Polka. Ja się zgłosiłam od razu, bo zawsze lubiłam pomagać. Miałam pod opieką maluchy, w związku z czym wynosiłam Po nich „kible”, które szorowałam piaskiem do połysku. Dzięki temu, że się zgłosiłam dostawałam dodatkowe jedzenie tzw. Mehlsuppe. Czy małe dzieci dostawały poza tym pożywieniem, jeszcze coś innego nie wiem, ale rano otrzymywały tą Mehlsuppe. To była zupa gotowana na wodzie mlecznej zasypywana makaronem, pamiętam że był też taki makaron – gwiazdeczki. Ta porcje zupy, którą dostawałam co rano na pewno pomogła mi przetrwać. Także od czasu do czasu, bo do tego było więcej chętnych, zgłaszałam, się do przynoszenia z kuchni kotłów z ziemniakami. I tak się jakoś żyło.
– Co dzieci robiły w ciągu dnia?
– Siedziały w baraku. Takie starsze jak ja coś tam kombinowały, np. ja nauczyłam się tam robić na drutach. Stare więźniarki kradły z magazynów jakieś stare swetry i przynosiły je nam. Swetrów nam nosić nie było wolno, więc myśmy je pruły i robiły skarpetki, rękawiczki, szaliki. To mogłyśmy nosić. Druty oczywiście były jakoś wystrugane z patyków. Potem te dziewczęta, które nauczyły się robić na drutach uczyły inne. Czasem blokowa czy sztubowa zamówiła sobie u nas jakąś rzecz za co potem dostawało się od niej kromeczkę chleba lub co innego. Nasza sztubowa Kama utrwaliła mi się w związku z tym, że zdobywała gdzieś kartofle, które obierała ze skorki i gotowała w osolonej wodzie na piecu. Taki piec był w każdej sztubie. Czasem dawała nam ten „odlewek” z kartofli. Nie ma w tej chwili takiego rosołu, który smakowałby mi tak jak wówczas smakował mi ten „odlewek”. Poza tym czasem pozwalała nam też przypiekać na piecu chleb pokrojony na bardzo cienkie plasterki. Smakował nam wtedy trochę inaczej.
– Czy wolno wam było poruszać się po obozie w ciągu dnia? Czy dzieci wychodziły na apel?
– Na apel wychodziłyśmy na uliczkę miedzy blokami. Apele były czasem krótkie, a czasami były bardzo długie, szczególnie jak ktoś gdzieś zginął czy nie wrócił z pracy. Wtedy się dosyć długo stało. Ale w ciągu dnia można było chodzić po obozie. Niektóre dziewczęta jeszcze trochę starsze ode mnie to chodziły tam dalej, pod druty, wyglądając swoich ojców, braci znajomych czy kolegów. Można też było iść do latryny, a to było dość daleko. Z reguły jednak siedziałyśmy w bloku. Później, jak nas przenieśli na obóz pocygański i była już taka tęga zima to nie pozwolono nam wychodzić na apel.
– W którym bloku umieszczono dzieci na tym odcinku?
– Umieszczono nas w bloku nr 9. Tam były drewniane baraki, inne od murowanych. Tu było jedno wielkie pomieszczenie, a przez środek biegł taki długi komin.
– Jakie tam były prycze?
– Drewniane, trzypiętrowe.
– Czy były one wąskie czy szerokie?
– Takie, że na jednej mieściły się po trzy osoby. W murowanym umieszczano chyba większą ilość dzieci na koi. Zresztą myśmy się nie sprzeciwiały temu, bo tam było straszliwie zimno więc wzajemnie się ogrzewałyśmy. Sypiałyśmy na komendę, raz na jednym raz na drugim boku. Potem ta, która spała z tyłu i marzła szła do środka, a inna na brzeg i tak się zmieniałyśmy, żeby było sprawiedliwie. Tak samo zresztą na apelach. Tej, która stała z tyłu było najzimniej. Stojącą z przodu, jak nikt nie widział, można było trochę rozgrzać klepaniem po plecach. Więc jak się dało, to dziewczyna stojąca z tyłu przemieszczała się do środka, a inna szła na jej miejsce. Tak ratowałyśmy się wzajemnie.
– Czy matki miały prawo odwiedzać swoje dzieci?
– Tak, matki przychodziły do swoich dzieci.
– Ale mogły to robić oficjalnie?
– Najpierw szły do pracy ale po pracy mogły przyjść do baraku dziecięcego.
– Czy dzieci modliły się wieczorem przed snem lub rano?
– W Oświęcimiu nie było wspólnych modlitw. Każdy indywidualnie, kto chciał, kto pamiętał, że się trzeba modlić to robił to.
– Sztubowe nie organizowały wspólnych modlitw?
– Nie, nic takiego nie robiły. Był apel wieczorny, Po nim była jeszcze tylko krótka przerwa, a potem cisza nocna i do rana trzeba było leżeć.
– Czy pamięta Pani święta w obozie?
– W Oświęcimiu przeżyłam Boże Narodzenie. Były to święta jedyne w swoim rodzaju. Matki przyniosły nam choinkę. Nie wiem w jaki sposób udało im się to zrobić. Stała więc ta choinka w baraku czymś nawet przybrana, jakaś świeczka się znalazła. Na tę wigilię przyszły również dorosłe osoby i odbyło się wspólne śpiewanie kolęd. Oczywiście nie było kolacji wigilijnej, bo wszystko co nam w danym dniu wydano było już zjedzone. Ta wigilia kojarzy mi się z panią Zofią Terne. To była przedwojenna piosenkarka; po wojnie gdzieś tam wyemigrowała. Nie wiem czy ona była w Oświęcimiu, ale Po wojnie słyszałam w jej wykonaniu piosenkę śpiewaną wtedy w obozie przez jedną z więźniarek i wydaje mi się że to była ona. Śpiewała taką piosenkę, która jest piosenką obozową, ale chyba z oflagów, bo tam słowa są takie: „Bo ja wrócę pewnego dnia, w drzwi zastukam spytasz kto tam, to ja. Więc gdy płakać nieraz chcesz, szepnij tylko Boże strzeż i ja wrócę kochana wierz.”. Oprócz tego były śpiewane kolędy.
– Jakie były stosunki między samymi dziećmi?
– Tak jak wszędzie. Były osoby, które się bardzo lubiło i takie, które tam były nie lubiane i teraz też są nie lubiane. Ale nie było żadnej walki, jak to czasem pokazują na filmach, że dzieci wzajemnie sobie wyrywają jedzenie. Może było tak dlatego, że jako dzieci byłyśmy jednak bardzo przestraszone, a blokową czy sztubową traktowałyśmy prawie jak Boga i uważałyśmy, że należy bez grymasów brać co daje. Nie pamiętam, żeby znalazło się dziecko, które nie chciało pomoc drugiemu. Zawiązywały się przyjaźnie, które do tej pory przetrwały. My przecież przez tyle lat wciąż utrzymujemy ze sobą kontakty. Szczególnie w czasie ewakuacji obozu solidarnie trzymałyśmy się razem. Ja byłam w grupie, którą ewakuowano w nocy.
– Którego to było stycznia?
– Według mnie było to 19 stycznia, gdyż wtedy są imieniny mojego brata i kojarzę to właśnie z jego imieninami. Apel odbył się w nocy. Myślę, że przed nami jakieś grupy już poszły, bo szliśmy ich śladami. Poza tym widziałyśmy leżące na drogach trupy. Pozwolono nam zabrać ze sobą koce, każde z nas dostało kawałek chleba – chyba pół bochenka – jedną całą brukiew i chyba trochę margaryny po czym ruszyłyśmy. Pamiętam, że szłyśmy do rana i calutki dzień. To co mi się kojarzy z drogi to rożne miejscowości, w których ludzie wychodzili na drogę podczas naszego marszu i jakby czekali na nas z gorącym piciem i kromkami chleba. Jak tylko nadarzała się okazja podawali nam to jedzenie. Co charakterystyczne, że oni nie byli zdziwieni naszym marszem wyciągam więc z tego wniosek, że przed nami już tą samą drogą ktoś szedł. Nocleg, tak mi się wydaje, był w Pszczynie lub w jej okolicach.
– Czy dzieci szły w osobnej kolumnie czy były wymieszane z dorosłymi?
– Szłyśmy w jednej kolumnie, bo ustawiano nas blokami. W naszej kolumnie szła sama młodzież, bo małe dzieci pozostawiano w obozie. Nie wiem ile dni i nocy szłyśmy. Wydaje mi się, że było to bardzo długo. Wokół leżały trupy tych, co nie wytrzymywali tego marszu. Styczeń tego roku był wyjątkowo mroźny, cały czas było ok. 20 stopni mrozu. Ostatnim miejscem naszej pieszej wędrówki był Wodzisław Śląski. Kiedy byłam kilka lat temu w sanatorium w Jastrzębiu Zdroju, który był na szlaku tzw. marszu śmierci odwiedziłam kilka okolicznych miejscowości (Mszanę, Bzie, Pawłowice,
Wilchny i Wodzisława Śl.) i w każdej z tych wsi przy zbiorowym grobie zebranych z drogi bezimiennych zwłok nasuwała mi się myśl, że w jednym z nich mogłabym ja leżeć. Do Wodzisławia doszłyśmy nocą. Wepchnięto nas do jakiegoś pomieszczenia, gdzie już było mnóstwo ludzi. Tam, w okropnym tłoku i zaduchu, ale nie na mrozie, doczekałyśmy rana, kiedy to przegoniono nas do podstawionych wagonów węglarek i znów upchano tak, że ledwo mogłyśmy oddychać. Było bardzo ciasno, ale chuchając na siebie nawzajem ogrzewałyśmy się. Z tej podroży, która trwała kilka dni, utrwaliło mi się to, że jako napój służył nam śnieg rozpuszczony w rękach lub bezpośrednio w ustach i to, że każda mogła zebrać śnieg tylko z siebie. Kiedy dojeżdżałyśmy do Berlina było właśnie bombardowanie, zostały zniszczone tory i zatrzymano nasz transport tuż przed Berlinem. Tu spotkała nas miła niespodzianka. Niemiec, który pilnował naszego wagonu odsunął drzwi i pozwolił nam wyjść, a drugi Niemiec-kolejarz pozwolił nam nabrać sobie do blaszanych puszek, które skądś miałyśmy, gorącej wody z parowozu. Co to był za wspaniały napój. Myślę, że niektórym uratował życie, bo byłyśmy prawie zamrożone. Po naprawieniu torów pociąg ruszył w dalszą drogę. Przywieziono nas do Ravensbrück. Tam byłyśmy bardzo krótko, ale przynajmniej można było się umyć, wprawdzie w zimnej wodzie ale była taka możliwość. Wydano nam też posiłek.
– Czy to był pierwszy posiłek od momentu wyjścia z Oświęcimia?
– Tak, pierwszy od ewakuacji z Oświęcimia. Stamtąd, już wagonami osobowymi, przewieziono nas do innego obozu. Okazało się, że do Neustadt-Glewe. Był to obóz niezbyt duży, W którym były już osoby z powstania warszawskiego. Spotkałam inną moją sąsiadkę z córką. One zostały przewiezione bezpośrednio z Warszawy najpierw do Ravensbrück, a potem tutaj. Było tu również dużo Rosjanek.
– Jakie baraki były w tamtym obozie?
– Drewniane, ale inne niż w Oświęcimiu. Miały wewnątrz kilka oddzielnych pomieszczeń i okna. Dobrałyśmy się grupkami tak jak się przyjaźniłyśmy. Starsze oddzielnie młodsze oddzielnie.
– Czy wykonywałyście jakieś prace?
– Neustadt był położony przy lotnisku. Za drutami w lesie było lotnisko i stały samoloty przygotowane nie wiem do czego, bo one cały czas tylko stały. Do pracy na to lotnisko chodziły na ogół tylko dorosłe kobiety, od czasu do czasu jednak zabierano także spośród nas starsze dziewczęta. Ja raz czy dwa razy zabrana zostałam do tej pracy, która polegała na przykrywaniu samolotów rano a wieczorem się je odkrywało. Przykrywało się je rożnymi gałęziami. Nie wiem, czy one w nocy wylatywały czy nie. Właściwie nic się w tym obozie nie działo.
– Czy w tym obozie były same kobiety?
– Za drutami było również widać mężczyzn. Te kobiety, które dłużej były w obozie zdążyły nawiązać kontakty i chodziły do tych mężczyzn czasem, my nie miałyśmy takich możliwości. Zresztą byłyśmy krótko, przyszłyśmy w lutym a już w maju był koniec wojny. Tam z kolei świętowałyśmy Wielkanoc. Zrobiłyśmy wtedy składkę z chleba i zrobiona była z tego święconka- szynka, jajeczka, kiełbaski, łeb świński. Ułożone było to wszystko na jakimś papierze i tak świętowałyśmy Wielkanoc. W tym obozie miałyśmy stałą już opiekunkę panią Helenę Miedzianowska, która opiekowała się blokiem dziecięcym i robiła to aż do powrotu do Polski, do samej Częstochowy.
– Czy tam była Pani wyzwolona?
– Tak, w Neustadt. Z pobytu w tym obozie utrwaliła mi się jeszcze jedna rzecz. Widziałam przelatujące samoloty lecące w kierunku Drezna. Obudził nas w nocy potworny huk samolotów. Ponieważ nie wolno było w nocy opuszczać baraków więc podbiegłyśmy do okien. Całe niebo było zakryte dywanem samolotów. Nie kojarzę dat, ale było to już pod sam koniec wojny. A potem nas wyzwolono.
– Przez jaką armię obóz został wyzwolony?
– Przez wojska zachodnie, amerykańsko-polsko-francuskie.
– Jak wyglądał moment wyzwolenia?
– Wyglądało to w ten sposób, że Niemcy włączyli prąd w ogrodzeniu i uciekli. Myśmy już domyślili się, że to koniec wojny ale nie mogliśmy opuścić obozu. W pewnym momencie przyjechał samochód amerykański prowadzony przez murzyna za kierownicą. Obok niego siedział oficer z polską, flagą. Rozbili w jakiś sposób bramę i wjechali w sam środek obozu. To mi się kojarzy z drugim czy trzecim maja. Zawsze kojarzę pewne fakty z rocznicami narodowymi ale mogę się mylić, bo nie mieliśmy przecież kalendarzy. Oni nam otworzyli bramę. Zrobiła się wtedy straszna historia, ponieważ ludzie rzucili się na magazyny z żywnością i kuchnię. W obozie, jak już wspomniałam, było bardzo dużo Rosjanek i one były jak zwykle sprytniejsze od nas. Podczas gdy my przepychałyśmy się do magazynów, żeby zdobyć choć trochę żywności one stały na zewnątrz i zabierały wychodzącym tę zdobytą żywność. Potem paliło się wszystko co nadawało się do spalenia i na tych ogniskach gotowało się rożne potrawy z wyniesionych z magazynu produktów. I w końcu się okazało, że im kto mniej wziął tym lepiej, bo wielu z tych, którzy zjedli bardzo dużo poumierało z przejedzenia. Po paru dniach przyjechali przedstawiciele Czerwonego Krzyża i przywieźli nam paczki UNRRA. Moje koleżanki nie pamiętają tego momentu natomiast ja pamiętam doskonale. Kazano nam się ustawić parami i na każdą parę wydawano jedną paczkę UNRRA. Wtedy po raz pierwszy jadłam mleko w proszku, którego nie znałam przed wojną. W tych paczkach oprócz sproszkowanego mleka była także czekolada, serki topione i inne tego typu produkty. Ja z koleżanką Wandą Swat, z którą straciłam później kontakt, taką paczkę dostałam. My od Oświęcimia trzymałyśmy się razem. Wspólnie wynosiłyśmy kible w bloku dziecięcym, chodziłyśmy do kuchni po kartofle, opiekowałyśmy się dzieciakami. Ona była tego wzrostu co ja, więc razem nam się dobrze współpracowało. Razem też w jednej parze tę paczkę dostałyśmy i podzieliłyśmy sprawiedliwie. Potem była rejestracja jeszcze tam w Neustadt.
– Wspominają jednak niektóre więźniarki, że nadeszły także wojska radzieckie.
– Według mnie wyzwoleni zostaliśmy 3. maja więc przed oficjalnym ogłoszeniem końca wojny. Potem ustalono granice i Neustadt znalazł się w strefie radzieckiej. W ciągu trzech czy czterech dni zarejestrowano nas i kazano podjąć decyzję – albo przejść na stronę zachodnią, gdzie obiecują nam wyjazd na leczenie w Szwecji lub wypoczynek w Anglii, albo powrót do kraju. Niektóre dziewczęta, które były z matkami lub takie, które nie miały w ogóle dokąd wracać wybrały wyjazd na Zachód. Większość z nas jednak chciała wracać do domu, do mamy, do Warszawy. Zebrała się taka grupka dziewcząt zdecydowanych na powrót, w tym i ja, którymi zaopiekowała się właśnie ta pani Helena Miedzianowska, siostra zakonna i pani Irena Gorzędowska, która była nauczycielką. Musiałyśmy jeszcze jakiś czas pozostać w Neustadt, bo nie było żadnego transportu. Pozwolono nam iść jeszcze na „szaber” po trochę żywności. Mogłyśmy teraz się odkuć na Niemcach. Pobiegłyśmy więc zaraz do miasteczka i każdy brał to co dla niego było najważniejsze. Przede wszystkim zabierałyśmy jedzenie i jakieś ubrania, żeby zrzucić już ten pasiak. Żadnych dóbr nie przywiozłam ze sobą. Jedna z naszych koleżanek zabrała sobie lalkę z wózkiem, którą aż do Warszawy dowiozła. Była sierotą z sierocińca i nigdy nie miała własnej lalki, więc to dla niej było to bardzo cenna zdobycz. Potem, ponieważ nie było żadnej możliwości powrotu na piechotę, dostałyśmy woź i konie i tym środkiem lokomocji jechałyśmy do Polski. Na tym wozie miałyśmy zorganizowany nasz „dom” – tam były koce, naczynia i inne rzeczy. Przez trzy miesiące tak wracałyśmy do domu. Wóz jechał z dobrem naszym, a my wędrowałyśmy na piechotę. Na wozie jechały tylko osoby chore i słabe. Po drodze zbierałyśmy z pól jakieś rośliny czy warzywa na obiad. W opuszczonych wioskach szukałyśmy czegoś do jedzenia, łapało się łażące kury, specjalizowałyśmy się w ich łapaniu.
– Kogo pamięta Pani z tej grupy powracającej do Polski?
– Były razem ze mną Teresa Kwiecińska, Teresa Arys, Wanda Swat, Lucyna Pietrzak, Alicja Pietrzak, Roża Podlewska, Jadzia Zając, Marta Szońska, Zofia Buziakowska. Opiekowała się nami pani Irena Gorzędowska.
– Jak długo trwała ta podroż?
Najpierw wracałyśmy samodzielnie do momentu, kiedy nas napadli Rosjanie.
– To byli żołnierze?
– Tak. Kiedyś wyjątkowo zatrzymałyśmy się w wiosce, sołtys nam dał lokum, a furę wprowadziłyśmy do stodoły. Część z nas spała w stodole, a część w domu. Sołtys poprosił nas, żebyśmy przyjęły na nocleg jeszcze dwie lub trzy dziewczyny ze Wsi. Okazało się, że niedaleko stacjonowali Rosjanie, którzy w nocy wybierali się do wsi i gwałcili niemieckie dziewczęta. Zgodziłyśmy się, a w nocy rzeczywiście przyszli żołnierze i im nie robiło różnicy czy Niemki czy Polki, byle były dziewczęta. Do tego stopnia nic im nie przeszkadzało, że nawet tę siostrę zakonną zaczęli molestować. Jakoś udało się nam wybronić i przyjęłyśmy inną taktykę. Jak tylko dotarłyśmy do jakiejś wioski to rozpytywałyśmy się, gdzie stacjonuje wojsko. Wtedy nasze opiekunki szły od razu do komendanta i wyjaśniały, że wiozą dzieci z obozu więc proszą o opiekę i nocleg. Wtedy on z urzędu przydzielał nam kwaterę. W ten sposób podroż trwała trzy lub cztery miesiące. Postanowiłyśmy, a raczej ta siostra zakonna postanowiła, a myśmy się nie sprzeciwiały, żeby nasza powrotna droga prowadziła nie od razu do Warszawy, a do Częstochowy. Tym bardziej, że nie wiem skąd u nas wziął się obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który jest widoczny na zdjęciu wykonanym podczas podroży. W związku z tym, że ten obraz z nami jechał postanowiłyśmy pojechać do Częstochowy i podziękować Matce Boskiej Częstochowskiej za opiekę. Dopiero podczas tej powrotnej drogi modliłyśmy się wspólnie. Wieczorem obraz był rozpinany na wozie i przed nim były odprawiane wieczorne modlitwy. Utrwaliło mi się jeszcze i to, że jak dojechałyśmy do granicy na Odrze nie chciano nas wpuścić do Polski, bo nie miałyśmy żadnych dokumentów. Stała na moście straż i nie przepuszczała. Pomogły nam zdobyte jeszcze w Neustadt papierosy amerykańskie, które dla Rosjan były rarytasem. Za te właśnie papierosy udało nam się uzyskać zgodę na przekroczenie granicy. Potem to już się prawie nie spało tylko pędziło się do przodu. Była pełnia lata, dłuższe dni, a krótkie noce. Jeszcze na terenach tuż za Odrą zatrzymywałyśmy się na dłuższe postoje, bo tam były opuszczone gospodarstwa, tereny dość bogate i można było znaleźć żywność i nocleg. Natomiast już na terenach przedwojennej Polski pędziłyśmy bardzo szybko. Tak dojechałyśmy do Częstochowy i najpierw poszłyśmy do tego obrazu. Przyszedł ksiądz, odprawił dla nas mszę i przystąpiłyśmy do generalnej spowiedzi. Spowiadałam się z tego, że po drodze kradłam kury i rożne inne dobra, ale ksiądz powiedział, że z tego powodu nie powinnam mieć wyrzutów sumienia. Siostry zakonne w Częstochowie udzieliły nam noclegu i następnego dnia, ruszyłyśmy do domu. Wszystkie dobra znajdujące się na wozie zostawiłyśmy siostrom zakonnym, a woź z koniem został sprzedany. Uzyskane pieniądze rozdzielono między nas i wsadzono nas do pociągu jadącego do Warszawy. Wysiadłam na Dworcu Warszawa Głowna przy ul. Towarowej. Znałam tę dzielnicę, bo tam się wychowywałam, ale kiedy wy szłam z dworca to w ogóle nie wiedziałam, gdzie jestem. Zobaczyłam jedno wielkie morze gruzów. Pamiętałam, że Towarową dojdę do Okopowej, a od niej w prawo jest Żytnia przy której do powstania mieszkałam. Weszłam na moją ulicę i zobaczyłam, że z mojego domu nie zostało nic poza bramą. Na ścianach tej bramy było przyklejonych mnóstwo liścików z informacjami o miejscu pobytu osób, które tu mieszkały, przeżyły i wróciły do Warszawy. Zaczęłam czytać te informacje i odczytałam: „Jasia, jesteśmy u cioci Małgorzaty na Pańskiej.” Podpisana była moja mama. Mama po wybuchu powstania chciała wrócić do Warszawy, ale nie mogła się tu dostać. Po wyzwoleniu też nie mogła niczego o mnie się dowiedzieć. Ja, po powrocie do Częstochowy, pisałam listy i do Warszawy i do babci. List do babci doszedł. Pobiegłam jak najszybciej na Pańską. Trzy dni przed moim powrotem do Warszawy wrócił ojciec i razem z mamą pojechali na wieś po brata. Odnaleźliśmy się więc wszyscy.
– Jak się potoczyło Pani życie po wojnie?
– We wrześniu 1945 roku poszłam do gimnazjum a po jego skończeniu do liceum przyrodniczego. W 1950 roku zdałam maturę i dostałam się na studia farmaceutyczne. Po ich skończeniu zaczęłam pracę jako asystent w Zakładzie Chemii Ogólnej, a potem w szpitalu WAM w Naukowym Laboratorium Biochemicznym. Uzyskałam tytuł doktora i pracowałam w charakterze adiunkta do 1985 r.
– Czy pobyt w obozie wpłynął niekorzystnie na Pani zdrowie?
– Po powrocie z obozu chorowałam na gruźlicę, anemię złośliwą i łupież pstry. Aby mnie z anemii wyleczyć sprowadzano specjalnie lekarstwa.
– Czy fakt, że była Pani w obozie pomagał Pani w dalszym życiu?
– Specjalnie tego nie podkreślałam. W liceum raczej o tym nie mówiłam ani nie próbowałam tego wykorzystywać. Kiedyś byłam na kolonii w Brynku i zemdlałam podczas apelu. Nauczycielka bardzo się tym przejęła i wtedy wyszło to, że byłam w obozie. Ale nie należałam też do żadnych związków ani do ZBoWiD. Do 1963 roku mieszkałam w gruzach, bo jako osoba samotna nie mogłam uzyskać przydziału mieszkania. Obecnie jestem na emeryturze, mam samodzielne mieszkanie.