Iwińska Barbara z d. Jasielska – „Zaczęła się straszna wojna”
Barbara Iwińska z d. Jasielska, ur. 1937 r., przed wojną mieszkała wraz z rodzicami, Edmundem i Marią oraz bratem Lechem w Poznaniu, skąd rodzina została wysiedlona w 1939 r. Zamieszkali w stolicy, przy ul. Grójeckiej, gdzie zastał ich wybuch Powstania Warszawskiego. W sierpniu 1944 r. zostali stamtąd wygnani na punkt zborny na Zieleniaku, a następnie przewiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie. Z dulagu udało im się wydostać dzięki pomocy sanitariuszki. Zostali przyjęci przez mieszkankę Pruszkowa, po czym wyruszyli w dalszą tułaczkę. Rozmowa z Panią Barbarą Iwińską została nagrana w Warszawie w 2021 roku.
Nazywam się Barbara Iwińska z domu Jasielska, skończyłam już 85 lat. Gdy wybuchła II wojna światowa, miałam dwa lata. Pochodzę z Poznania.Moja rodzina mieszkała w Poznaniu na Sołaczu, przy ulicy Wołyńskiej. Dwa czy trzy dni przed wybuchem II wojny przyszli do rodziców jacyś wojskowi, prawdopodobnie Niemcy, i zaproponowali im podpisanie volkslisty, czyli że będą folksdojczami, że zdradzą Polskę. Rodzice stanowczo odmówili, na co oni: „Wobec tego zajmujemy państwa mieszkanie, proszę opuścić Poznań w ciągu 48 godzin”. Rozpacz, ale rodzice uznali: „No, trudno”. Niemiec podszedł jeszcze do biblioteki mojego ojca, w której stały różne białe kruki – tata, Edmund Jasielski, miał wyższe wykształcenie, późno się ożenił i kochał się w książkach – i zaczął wyrzucać je przez okno. Mieszkaliśmy na parterze. Na dole stał drugi Niemiec, rozpalił ognisko i podobno aż skakał z radości, że się palą polskie książki.
Moja mama miała swoją mamę, staruszkę, która w tym czasie była w Kielcach u krewnych. Powiedziała: „Jadę do Kielc po mamę, nie rozstanę się ze swoją matką, jeśli ma wybuchnąć wojna”. Wzięła najpotrzebniejsze rzeczy, głównie moje i starszego o cztery lata brata. Ojciec przed wojną sprawował dość wysokie stanowisko w urzędzie – nie wiem… – chyba wojewódzkim i powiedział, że jeszcze nie może wyjechać, bo musi dokończyć jakąś robotę, dlatego moja mama sama wyruszyła z dwojgiem dzieci. Ojciec nas odprowadził i pojechaliśmy w kierunku Kielc. Akurat w tę noc z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku przeżyliśmy bombardowanie kolei. Podobno pociąg chodził w tę i we w tę, poleciały szyby, byłam nawet ranna w czoło, ale nie widać tego, zniknęło.
Jak mama wysiadła w Kielcach, to powiedziała, że wojna się zaczęła, że została wysiedlona, że byliśmy w pociągu bombardowani, ale ludzie nie chcieli wierzyć, nie spodziewali się tego. Dowiedziałam dopiero teraz, że jechaliśmy prawdopodobnie przez Wieluń, pierwsze bombardowane miasto.
Ojciec za dzień czy za dwa przyjechał za mamą do Kielc. Rodzice byli w strasznym stanie. Nie chcieli zostać w Kielcach. Uznali, że w czasie wojny lepiej przebywać w jakimś większym mieście. Dowiedzieli się, że kuzyn mamy – nazywał się Chełmicki, nie pamiętam imienia – który przebywał wówczas w Stanach Zjednoczonych, miał w Warszawie mieszkanie. On mamę znał, wiedział, że to porządna rodzina. Zaproponował: „Słuchaj, dopóki wojna się nie skończy, zaopiekuj się moim mieszkaniem”. Miał piękny pokój, urządzony w stylu Ludwika XIV, stały tam też jakieś wazy chińskie, widać było, że majętny. Z tym że najpierw mieszkaliśmy gdzie indziej, na Nowogrodzkiej. Potem u wuja, przy ulicy Grójeckiej 43, na rogu Mochnackiego, na czwartym piętrze, vis-à-vis obecnego domu studenta. Mama spisała wszystkie wartościowe rzeczy, które były w tym mieszkaniu – była niezwykle uczciwą osobą – w razie gdyby coś zginęło, żebyśmy nie byli posądzeni.
Jak zapamiętała Pani okres okupacji spędzony w Warszawie?
Panowała bieda, ale rodzice jakoś dawali sobie radę. Pamiętam karbidówki, pamiętam zasłanianie stale okien – policja dzwoniła do drzwi, gdy nie były zasłonięte. Byłam jeszcze mała, więc specjalnie się tym nie interesowałam. Mieliśmy tam bardzo miłych sąsiadów – pan Kreczmar mieszkał ze swoją teściową, nazywała się Nabielska, mamusia często wymieniała z nią przepisy kulinarne, ona u nas bywała, a mamusia u niej. Oni mieli córkę Ewę, okołodziesięcioletnią. Ona cierpiała na padaczkę. Pamiętam, że się przewracała. Na pierwszym piętrze mieszkał Janek Dziurzyński – mógł go spotkać podobny los jak nas. Jego ojciec był chyba wędkarzem. Raz po raz brał nad wodę Janka i mojego brata, który przywoził z tych wypraw kijanki. Jeszcze pamiętam, że w tych naszych trzech razem złączonych blokach mieszkała Ewa Bombelska. Między naszym wejściem do klatki schodowej i takim drugim, z lewej strony od wyjścia, stała kapliczka Matki Boskiej, ale nie pamiętam jakiej. Masy ludzi codziennie wieczorem – dopóki nie zaczęły się alarmy, po których trzeba było uciekać do schronu – tam się modliły. Nawet pamiętam taką pieśń, z którą się obecnie w kościołach nie spotykam, „Do twej dążym kaplicy, co z brzegu czeka nas, wśród wichrów nawałnicy, w pochmurny smutny czas”. Ona miała dwie czy trzy zwrotki. Odmawialiśmy litanie do Matki Boskiej. Jak nastał czas alarmów, prędko do piwnicy każdy uciekał. Pamiętam, że tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego mój tata miał isjasz [rwę kulszową– przyp. red.]. Bardzo go wszystko bolało, więc mamusia pomału z tego czwartego piętra (nie było tam windy) schodziła z ojcem do schronu. Mój brat był bardzo posłuszny. Mama mówiła mu: „Pamiętaj, Basia jest mała, musisz się nią opiekować. Musisz ją sprowadzić do piwnicy. Z jednej strony ma się trzymać poręczy, a z drugiej ty masz ją trzymać cały czas za rączkę, żeby ci się nie zgubiła. Masz ją i sam siebie doprowadzić do schronu, a mamusia z tatusiem troszkę później zejdą”. Pamiętam, że rodziców nie było całymi dniami.
Z kim Pani wówczas mieszkała?
Moja babcia w 1940 roku w wieku 65 lat niestety umarła. Rodzice nie mieli na porządny pogrzeb na Powązkach tylko na Bródnie. Pamiętam, jak już po wojnie pierwszy raz zobaczyłam grób babci, to stał tylko żelazny krzyż, na którym wisiała karteczka, z informacją kto tam leży, i nic więcej. Potem mama z ciocią, swoją siostrą, zrobiły taki zwykły grób z majolikową tablicą. Ta siostra mamy mieszkała z nami, to była moja matka chrzestna. Ona potem wyszła za mąż. Pamiętam, pieszo szliśmy do kościoła Świętego Jakuba przy placu Narutowicza (tam gdzie jest pętla tramwajowa), gdzie brała ślub kościelny. Była skromnie ubrana, bo nie było pieniędzy. Mój brat był chyba w 1944 roku u Pierwszej Komunii Świętej, też w tym kościele. Pewnie jest to w dokumentach parafialnych.
Oprócz siostry mojej mamy Antoniny Wilkońskiej, po ślubie Wieszczyckiej, mieszkała z nami jej teściowa Halina Wieszczycka, to już była staruszeczka. W styczniu tym młodym, świeżo poślubionym urodziło się dziecko.
Była jeszcze taka kuzynka mamy, nazywała się tak jak mama, panieńskie nazwisko Małgorzata Wilkońska. Ona była pielęgniarką. Zdaje się, że brała udział w Powstaniu Warszawskim. Niezwykle zasłużona właśnie z czasów powstania, bo się opiekowała rannymi. Wiem, że w komunie została odznaczona. Prawdziwy człowiek, prawdziwy samarytanin. Jej rodzina, Wilkońskich, dotąd mieszka w Lesznie, oni mieli tam swoją siedzibę, ale czy ta ciotka żyje? Podejrzewam, że nie, bo ona była w wieku mojej mamy… Poza tym ten mój wuj, Chełmicki, na pewno był zameldowany na Grójeckiej 43, bo to było jego mieszkanie.
Jak rodziców nie było, mieliśmy zapowiedziane: „Leszku, choćby nie wiem co, nie wolno ci nikogo do domu wpuszczać!”. Siedzieliśmy całymi dniami, tylko raz po raz patrzyliśmy z okna, bo nasz balkon wychodził akurat na dom studencki. Tam bardzo często ćwiczyli jacyś wojskowi. Potem się okazało, że to nie byli Niemcy tylko policja polska.
Moja mama czasami jeździła na Wolę. Któregoś razu przyjechała bardzo zdenerwowana. Powiedziała, że na jakimś balkonie zobaczyła pełno młodych ludzi powieszonych. Mamusia strasznie to przeżyła.
Czy Pamięta Pani kiedy to się zdarzyło?
Dokładnie nie pamiętam, jeszcze przed Powstaniem. Strasznie była zdenerwowana. Poza tym mój brat był dość chorowity, bardzo często miał anginę, mamusia się przez kogoś dowiedziała, że jest taki profesor Zeyland Prof. [Janusz Zeyland – polski lekarz pediatra. Rozstrzelany przez Niemców w Szpitalu Wolskim 5 sierpnia 1944 roku – przyp. red.]. Mamusia nie mogła mu zapłacić, chociaż chciała, dlatego powiedziała: „Panie profesorze, nie mam tyle, ale bardzo bym chciała, żeby pan mojego Leszka prowadził, on bardzo ciężko przechodzi anginę”. Profesor odrzekł: „Niech się pani nie martwi, jak skończy się wojna, to mi pani zapłaci”. Pamiętam, że potem pan profesor Zeyland przestał przychodzić i mamusia cały czas się martwiła, co się z nim stało. Niedawno całkiem przypadkowo dowiedzieliśmy się, że zginął podczas rzezi Woli. Przypuszczam, że może Niemcy chcieli, żeby opuścił szpital, bo rozstrzelają wszystkich lekarzy i wszystkie pielęgniarki. On powiedział: „Nie, jestem kierownikiem (czy ordynatorem), nie odejdę”, i go zastrzelili.
Pamiętam, że w czasie wojny jakaś pani – nawet wiem, w którym bloku mieszkała, mogłabym pokazać, bo te trzy bloki były jakby złączone – zajmowała się do południa nami, dziećmi. Była bardzo ładna. Ponieważ rodziców całymi dniami nie było, ona chodziła z nami, z dziećmi z naszych bloków, do ogródka jordanowskiego. Tak mi się wydaje, że ten ogródek jordanowski był na Wawelskiej, ale nie dam za to głowy. Jakoś to przeżyliśmy. Te ostatnie naloty przetrwaliśmy w tej piwnicy. Były strach, nerwy, słabe jedzenie, kolejki… Wiem, że jeszcze przed powstaniem ktoś z rodziny jeździł na wieś i tam kupował świniaka czy inne mięso, mleko. Na wsi było łatwiej o to, bo rolnicy sami sobie tam zabijali i przetwarzali.
Czym się zajmowali rodzice w czasie okupacji?
Tata skończył architekturę we Lwowie, uczył młodych ludzi w Warszawie, ale nie wiem, czy to było technikum, czy to była szkoła zasadnicza, jakaś budowlanka… Pamiętam, że kiedy los rzucił nas do Brwinowa, spotkał swojego ucznia właśnie z Warszawy. Rodzice gdzieś jeździli i uczyli młodzież różnych rzeczy. Było to prawdopodobnie tajne nauczanie. Nie zdradzali tajemnic. W każdym razie były telefony do rodziców, ktoś dzwonił do mamusi, że w czasie nieobecności tego kogoś w mieszkaniu za wanną schował się Żyd i było poszukiwanie, gdzie by go po cichu bezpiecznie go ukryć. Szczegółów nie znam, wiem, że coś takiego było.
Opowiem więcej o moim ojcu. Ojciec urodził się w 1892 roku w Gosławicach, w okolicach Konina (Wielkopolska). Nienawidził Niemców, bo Wielkopolanie nie cierpieli Niemców, a Niemcy się na nich mścili za Powstanie Wielkopolskie, bo to było jedyne wygrane powstanie. W tych Gosławicach na pewno liceum nie było, ale było we Wrześni, tylko nie pamiętam, gdzie chodził do średniej szkoły – czy w Kaliszu, czy we Wrześni. Tam za czasów Konopnickiej były strajki przeciwko germanizacji. Mój tata brał w nich udział , za co go wywalono z liceum. Dostał wilczy bilet i nie mógł uczyć się na terenie Wielkopolski, całego zaboru niemieckiego, a jego rodzice chcieli, żeby dalej się kształcił. Kogoś znaleźli, kto pomógł mu się dostać do Lwowa. Tam skończył liceum i poszedł na studia, na architekturę. Poznał realia lwowiaków i brał udział w wojnie 1920 roku, za co był odznaczony Medalem Niepodległości w roku 1920. To był jego największy skarb. Tuż przed powstaniem schował go w piwnicy. W tej piwnicy mieliśmy takie dwa polowe łóżka i tam spaliśmy, rodzice przy nas. Moja babcia Wilkońska miała zdolności poetyckie, podobno pisała piękne wiersze. Wiem, że album babci, ukochanej matki mojej mamy, też tam był. W tej piwnicy trzymaliśmy nasze największe skarby, takie niematerialne.
Pamiętam, że też tata chwalił mi się kiedyś, że jak był w wojsku stał w strażnicy koło Zamku Królewskiego, pilnował, bardzo się tym szczycił. Wiem też, że przechodził grypę hiszpankę. Kiedy był już konający, jakiś Niemiec, który przebywał w koszarach, uratował go, podając mu lekarstwo na malarię, dlatego ojciec mówił: „Pamiętaj, jakbyś miała ciężką grypę, to lekarstwo na malarię nieraz pomaga”, i ja sobie to tak zapamiętałam.
Czy coś jeszcze utkwiło Pani w pamięci z okresu okupacji?
Pamiętam jeszcze z czasów wojny, że na rogu Grójeckiej i Wawelskiej stała nieduża murowana kapliczka z Matką Boską. Pamiętam, bo pod tą kapliczką siedział staruszek, żebrak. Moja mama miała bardzo litościwe serce, czasem dawała mu jakieś grosze, bo już sama nie miała dużo. On zbierał w czapkę te pieniążki. Jak mu je wrzucałam, on się do mnie uśmiechał, miał takie dobre oczy i drewnianą protezę. Zapamiętałam to sobie, bo wiąże się to dla mnie ze strasznymi przeżyciami z powstania.
1 sierpnia wybuchło powstanie. Już po wojnie dowiedziałam się, że ten świeżo poślubiony mąż ciotki poszedł do powstania. Był w AK. Ciocia opowiadała, że nawet jej nie powiedział, tylko niesamowicie czule się z nią pożegnał. Bardzo się kochali, bardzo. Efektem tej miłości była Danusia Wieszczycka. Miała pół roczku, kiedy nas w południe 5 czy 6 sierpnia wypędzili, z tym że nie zrobili tego Niemcy tylko „ukraińcy” [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.]. Był straszny hałas, krzyki. Mamusia mi potem mówiła, że jakiś generał, Kaminski [Bronisław Władysławowicz Kaminski – dowódca brygady Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), kolaboracyjnej formacji w służbie niemieckiej, zbrodniarz wojenny – przyp. red.]., przyłączył się do Niemców i to jego oddziały wysiedlały Ochotę. Pamiętam, mama trzymała nas za ręce, a trzeba było iść z podniesionymi rękoma. „Dzieci kochane, żebyście tylko były posłuszne, zaczęła się straszna wojna, idziemy na śmierć” – powiedziała przy bramie, gdy wychodziliśmy na Grójecką. Do brata mówiła: „Leszku, niedawno byłeś u Komunii Świętej, idziemy na śmierć, zrób rachunek sumienia”. Już od naszej bramy na Grójeckiej do głównej ulicy leżało pełno trupów – i na ulicy, i na chodniku. „Mamusiu, jak mam iść? Przecież tu leżą ludzie”. Nie wiedziałam, że są martwi. Nagle moja noga tak się ześlizgnęła, patrzę, a ja nadepnęłam na tego mojego staruszka, tego żebraka. On był charakterystyczny, bo miał tylko jedną, lewą, nogę i drewnianą protezę. Jako dziecko pytałam mamy: „Mamusiu, co on ma?”, „On stracił nogę”. Poślizgnęłam się właśnie na tej protezie. Powiedziałam: „Mamusiu, przecież ja nadepnęłam na naszego staruszka!”, a mama: „Dziecko kochane, on już nie żyje, już nic mu nie pomożemy. Trzymajcie się tylko mnie”. Pamiętam, cała Grójecka, chodniki, same trupy. Niektórzy krzyczeli, niektórzy byli ranni, lała się krew, strzelali na oślep, mamusia mocno nas trzymała. Zapędzili nas na Zieleniak. To taki bazar na rogu Banacha – tak mi się wydaje. Pamiętam, że wiele lat później, gdy byłam większym dzieckiem, mama mi powiedziała: „Słuchaj dziecko, ja ci nie mówiłam wcześniej, ale chcę żebyś to wiedziała. Mnie po nocach śnią się oczy zrozpaczonej matki”. „Co się, mamusiu, stało?” „Obok mnie szła kobieta, też trzymała dwoje dzieci za ręce i nagle jakaś zbłąkana kula czy może ktoś celowo postrzelił jedno z tych dzieci. Zaczęła lecieć z niego krew. Matka schyliła się nad tym dzieckiem, a »ukrainiec« przyłożył karabin do skroni temu drugiemu dziecku, któremu nic nie było, i powiedział: „Jeśli będziesz ratowała swoje dziecko, to zastrzelę ci drugie”. Mamusia powiedziała, że oczy tej zrozpaczonej kobiety, która nie wiedziała, co robić, śnią się jej po nocach.
Zapędzili nas na Zieleniak. Pamiętam, że były tam druty kolczaste, był też magiel, tam kobiety rodziły. Wiem od mamusi, że cztery dni spędziliśmy na Zieleniaku. Nic nam nie dawali jeść, nawet wody nie było. Moja ciotka tak się zdenerwowała tym przejściem na Zieleniak, że straciła pokarm i nie mogła karmić tej półrocznej Danusi, więc żeby mała się nie odwodniła, ciocia pluła jej ślinę do buzi. Obok, za tymi drutami kolczastymi, rosły na polu ziemniaki. Ludzie powiedzieli, że można by trochę wykopać, żeby sobie na ognisku upiec. W tych drutach kolczastych było mało miejsca, a ja byłam malutka. Powiedzieli mi: „Ty przejdziesz”. Pamiętam, że kopałam te ziemniaki z innymi. Zbierałam je do sukienki jak do fartuszka, kiedy nagle mój tata zaczął krzyczeć: „Basiu, prędko wracaj, Niemcy strzelają do was!”. Nie wiem, chyba kogoś trafili, ludzie w każdym razie się zbiegli, żeby mi pomóc wyjść. Pamiętam, że rękoma osłaniali druty kolczaste, żebym szybko wyszła. Mama, ponieważ pochodziła z zaboru pruskiego, nawet skończyła studia przed wojną, bardzo ładnie mówiła po niemiecku, bo musiała. Poszła do jakiegoś komendanta ze skargą, że co to jest, żeby nawet wody nie było. Jakiś wręczył mamusi paczkę sucharów. Mama nam je dała, ale jedno dziecko tak patrzyło na te suchary, że ostatniego mama dała obcemu dziecku. Cztery dni nic nie jedliśmy, byliśmy bez wody i bez chleba. Pamiętam, że nie było oświetlenia, tylko puszczali takie race, nimi oświetlali teren. Cały czas słychać było krzyki Szwabów. Wiem, że był rozdział na kobiety, mężczyzn i dzieci. Kobiety i dzieci kierowali do jednej grupy, a mężczyzn do drugiej. Był z nami mój tata, ale on nie był pierwszej młodości, a przez te przejścia całkowicie osiwiał, dlatego mojego ojca i jego starszego brata, który kilka dni przed powstaniem przyjechał z Lublina, dali do staruszków. Po segregacji mamusia nas tak trzymała przy sobie – moi rodzice też się bardzo kochali. Powiedziała: „Trzymajcie się razem”.
Mama i moja ciotka (Wieszczycka) świetnie mówiły po niemiecku. Patrzyli na mamusię i pytali: „A skąd pani tak zna niemiecki?”, na co ona: „Bo ja z zaboru pruskiego pochodzę”. Pamiętam, że wsadzili nas do wagonów bydlęcych. One miały takie malusieńkie okienka na górze. Jak długo w nich byliśmy, nie wiem. W każdym razie wysiedliśmy w Pruszkowie, ale to też ledwo pamiętam.
Co zapamiętała Pani z pobytu w obozie Pruszkowie?
Przypominam sobie baraki i piętrowe prycze zrobione z drewna. Na tych pryczach leżała albo słoma, albo siano, nie było żadnej pościeli czy koca. Na noc mamusia zagrzebywała nas w to siano czy słomę. Pamiętam to jako dziecko, że szczególnie w nocy – w dzień trochę chodziliśmy – gryzło nas coś. Okazało się, że tam były wszy, pchły, pluskwy i inne insekty. Mimo że byłam posłusznym dzieckiem, to tak byłam pogryziona, że się nieustannie drapałam i zakaziłam rany. Ze mnie, z tych rozdrapanych krostek, płynęła ropa. Wiem, że mamusia rozmawiała z jakąś szefową PCK, którą tam spotkała, i spytała, czy ona widzi jakąś możliwość wyjścia z tego obozu. Ta kobieta powiedziała: „Proszę pani, Niemcy też bywają różni. Czasem na warcie są łagodniejsi Niemcy, może by was i dzieci puścili”. Pamiętam też to, że wszyscy dorośli musieli iść na apel [Jest to jedyna relacja w archiwum Muzeum Dulag 121, w której pojawia się temat apelu obozie Dulag 121 – przyp. red.], my zostawaliśmy w tych barakach z bratem i innymi dziećmi. Matki zakopywały małe dzieci w to siano. Moja ciotka powiedziała: „Basiu, słuchaj, jakby Niemcy przyszli i szukali dzieci w sianie, to żebyś włożyła Danusi smoczek, żeby nie płakała”. Słyszeliśmy, że niektórzy Niemcy, jak znaleźli w sianie małe dziecko, gdy matka była na apelu, to podobno strzelali, matka przychodziła i znajdywała szczątki swojego dziecka. Mordowali dzieci. Miałam to bojowe zadanie, że musiałam pilnować Danusi, w razie jakby pojawił się Niemiec, a był taki, strasznie nie lubił Polaków ani dzieci. Może sam długo nie widział swojego dziecka, bo oni też byli pokrzywdzeni. Pamiętam, że jak skrzypiały drzwi od tego baraku, wtenczas dawałam Danusi smoczek. Ciocia mi zawsze tak dziękowała.
Zapamiętała Pani, że w obozie w Pruszkowie były apele?
Tak, były apele na pewno.
Czy pamięta Pani jak taki apel wyglądał?
Nie wiem, my jako dzieci zostawaliśmy w tych barakach. Czy one były codziennie, nie pamiętam, ale wiem, że były.Ciotka, gdy wracała, zawsze mi dziękowała: „Basiu, dzięki ci, że mam Danusię”, bo to była jedyna „pamiątka” po mężu. Ciocia mówiła też, że jestem jej córką i pomiędzy mną a Danusią była taka jakaś niebywała więź.
Coś jeszcze Pani zapamiętała z pobytu w obozie Dulag?
Nie pamiętam, czy nam coś dawali jeść, czy nie, ale tak mi jakoś utkwiło, że dali suchary. Tak mi się wydaje.
Przypomina sobie Pani, kto to rozdawał? Czy się gdzieś po to szło, czy przynoszono?
Chodziły mamusia i ciotka. Może po niemiecku wybłagały więcej tego jedzenia, nie wiem. Któregoś razu przyszła ta siostra PCK do mamusi: „Proszę pani – a mnie, jak wspominałam, płynęła zewsząd po nogach ropa – jest wacha takich lepszych Niemców, może by się wam udało”. Nas było siedmioro czy ośmioro – moi rodzice, nas dwoje, ciotka, półroczna Danusia, jej teściowa i brat mojego ojca Zygmunt Jasielski – tak się razem trzymaliśmy. Podeszliśmy wszyscy razem do takiej budki. Ta siostra powiedziała: „Spójrzcie na nią. Jeśli ich nie wypuścicie, to będzie infekcja w obozie”, i oni nas wypuścili. Pamiętam, że przed taką metalową bramą było pełno ludzi, Polaków. Nie tylko nas wtedy wypuściła ta lepsza wacha. Ci ludzie zgromadzeni przed bramą obozu pytali: „Czy macie gdzie się zatrzymać?”. Podeszła kobieta, której dzień czy dwa przed tym rozstrzelali męża. Powiedziała: „Zabieram was wszystkich”. Miała pokój z kuchnią. Nie pamiętam ulicy, ale wiem, że się nazywała Król. Ona była w wieku mojej mamy, więc też już pewnie nie żyje. W każdym razie moja mama, jak pierwszy raz przyjechaliśmy do Warszawy, to było w 1945 roku, kupiła kwiatki i pojechała do Pruszkowa, żeby jej podziękować. Nie miała na więcej, ale bardzo chciała podziękować tej kobiecie. Ona poszła spać do kuchni, a nam oddała swoje łoże małżeńskie, takie podwójne, i żeby się tyle osób zmieściło – Danusia była w wózeczku, bo zawsze miała wózeczek – spaliśmy pokotem. Nie wzdłuż łóżka tylko w poprzek. Pamiętam, że ona dała nam czy kołdrę czy koc, to przywiązaliśmy to do ramy, żeby jak najwięcej osób okryć. To trwało ze dwa, trzy, cztery dni. Jak się mamusia dowiedziała, że mąż tej pani został rozstrzelany – a Niemcy podobno szukali ludzi z kenkartą warszawską i z powrotem łapali – powiedziała: „Proszę pani, my nie możemy pani narażać, my musimy iść, nie mamy dokąd, ale idziemy przed siebie”.
Nie wiem, czy to było na terenie Pruszkowa, czy już poza, nie pamiętam, ale proponowali nam, znaczy moim rodzicom, żeby poszli do pracy, a dostaniemy obiad. Pamiętam ten kapuśniak, był jakiś taki bogatszy, chyba kawałek mięsa czy chleba tam był. Chcieli, żeby następnego dnia stawić się do punktu zbornego, ale moi rodzice powiedzieli: „My Niemcom nie wierzymy, idziemy gdzie nas los poniesie, Polaków jeszcze jest tyle, na pewno gdzieś nas przytulą”. Nie mieliśmy dokąd wracać. Gdzie my nie byliśmy! I w Podkowie Leśnej, i w Łochowie [być może – Młochowie – przyp. red.], i na takiej wsi, która się nazywała Grudzie [być może Grudów – przyp. red.]. Polacy nas przyjmowali, ale też się bali i przeważnie spaliśmy po strychach, stodołach. Pamiętam po drabinie wchodziliśmy na strych i tam się chowaliśmy, ale zawsze jakąś strawę czy okrycie dostawaliśmy.
W Łochowie czy w Brwinowie rodzice zaczęli szukać pracy. Mój tato, mimo że już bardzo cierpiał na kręgosłup, najął się jako pracownik tartaku, dźwigał coś do pociągu, pewnie drewno, mama zaś poszła z nami do jakiegoś piekarza i powiedziała: „Proszę pana, my nie mamy na chleb, nie mamy na nic. Czy zgodziłby się pan, żebym panu pomagała sprzedawać pieczywo?”. On dawał mamusi jakieś takie bułeczki pszenne, ale nie takie, jakie są teraz bagietki, tylko takie grubsze. Brat powiedział: „Ja też będę handlował”, więc i ja: „To ja też”. Pamiętam, że chodziłam po rynku i krzyczałam: „Komu, komu, bo idę do domu!”, ale nikt ode mnie nie chciał kupować. Od brata jeszcze brali, od mamusi brali, jakieś tam pieniądze rodzice mieli, ale niewiele. Było chłodno i głodno. Mieszkaliśmy w Brwinowie na takiej werandzie. Patrzyliśmy przez okna tej werandy na rosnące obok wielkie drzewo. Okazało się, że to orzech, nawet nie wiem, czy to był włoski, czy laskowy. Na dole wszystkie orzechy były pozrywane, bo ludzie nie mieli co jeść, to zrywali orzechy. Zauważyliśmy, że wiewiórki wchodzą na czubek drzewa i stamtąd pozyskują orzechy. Patrzyliśmy z bratem, gdzie zakopują te zapasy na zimę, potem je wykopywaliśmy. Rodzice nam rozłupywali te orzechy, bo my nie umieliśmy. Nieładne to, ale okradaliśmy wiewiórki, bo nie mieliśmy co jeść. Pamiętam, że na podwórzu stał żuraw, do którego było przywiązane wiadro, które spuszczało się po wodę ze studni.
Mój ojciec po pobycie we Lwowie znał ukraiński i rosyjski, a tam, w tym tartaku, było sześciu jeńców rosyjskich. Pracowali jak ojciec. Tata zaprzyjaźnił się z tymi Ukraińcami, dzielili bowiem wspólny los. Oni powiedzieli: „Jak przyjdą ruskie, to nas wystrzelają”. Rzeczywiście, gdy „wyzwalali” Brwinów, przyjechali na czołgach w tych swoich czapach, z karabinami, ale ludzie ich nie bardzo witali. Ojciec przyszedł z tartaku i powiedział: „Oni to przepowiedzieli – pierwsze, co zrobili, to wszystkich wzięli i zabili” (tych jeńców rosyjskich). Na tej ulicy, przy której mieszkaliśmy, w innym domu mieszkał właśnie uczeń taty z Warszawy. Jego rodzinie też się nie bardzo powodziło, ale powiedział, że dla jednego z nas będzie codziennie obiad, żebyśmy przychodzili. Dali nam kalosze, duże i dziurawe, ale nie umiałam w nich chodzić, dlatego brat tam chodził. Ten były uczeń ojca chciał nam w ten sposób pomóc.
Jak długo tam Państwo byli?
Nie pamiętam. Wiem, że ojciec zaczął się starać o jakieś lepsze warunki dla nas. Już zaczęła chodzić poczta. Trochę rodziny mieliśmy w Poznaniu, stąd pomysł, żebyśmy wrócili do Poznania. Rodzina wiedziała, że się tułamy, że nigdzie nie mamy stałego miejsca zamieszkania. Tylko że w ten dom, w którym przed wojną mieszkaliśmy, trafiły dwie kule armatnie – jedna ściana była całkiem wywalona, druga trochę mniej. Jak tata pojechał najpierw zobaczyć, powiedział, że wszystko zostało zajęte przez pogorzelców. Ten budynek składał się z sutereny, parteru i pierwszego piętra. Wszystko było zasiedlone z wyjątkiem tych pomieszczeń, gdzie trafiły te kule armatnie. Tatusia, ponieważ skończył architekturę i budownictwo, to nie przerażało. Postanowił nas tam sprowadzić, z tym że najpierw pojechaliśmy do Warszawy. Pamiętam, jedną walizkę mieliśmy. To były rzeczy, które nam się udało jakoś skompletować, bo początkowo nic nie mieliśmy. Przyjechaliśmy do Warszawy, ale już nie pamiętam na jaki dworzec. W każdym razie byliśmy we dwójkę z mamusią i ona wynajęła rikszę. Po wojnie w Warszawie riksze na pewno jeździły, bo pamiętam, że nią jechałam. Tu był rowerzysta, tu my siedzieliśmy i tu stała ta walizka. Jechaliśmy przez most pontonowy, nie było mostu Poniatowskiego. Nie wiem, czy przyjechaliśmy tu, gdzie był Dworzec Główny, tu, gdzie teraz jest Hotel Sobieski. Tam potem zawsze rodziców odbierałam z Poznania. Wiem, że jechaliśmy tą rikszą i mamusia chciała z powrotem nią wrócić, ale nie miała na bilet, bo z tego dworca, może obecnie Wschodniego, puszczali tylko ludzi z biletem, i to dalekobieżnym, bo myśmy do Poznania mieli jechać. Mamusia kupiła tylko bilet podmiejski, żeby oszukać. Dała go bileterowi i powiedziała: „Proszę pana, jadę dalej, mam dwoje dzieci, niech się pan nad nami zlituje”, i puścił. Pamiętam, drugi raz tą rikszą jechaliśmy przez most pontonowy do pociągu. Był tak straszny tłok, że ludzie nie mogli się dostać, wchodzili oknami. Tata szczęśliwy odebrał nas w Poznaniu na dworcu.
W jednym malutkim pokoju mieszkaliśmy, tym, w którym nie było tych dziur. Ojciec zaczął pracować w PDO [Poznańskiej Dyrekcji Odbudowy]. Poznań też był strasznie zniszczony. Pamiętam, że to było na rogu Dąbrowskiego i Mickiewicza, w takim wysokim budynku, niezniszczonym przez Niemców. Tata miał tam jakieś ważne stanowisko, kolaudacje odbierał. Przy okazji załatwił sobie, że zakleili dziury w tym naszym domu przedwojennym i tam mieszkaliśmy. Na tym wysokim parterze w dwóch pokojach jeszcze dwie rodziny mieszkały, ale to byli pocztowcy i jakoś poczta wystarała się o mieszkanie dla nich, dzięki czemu mieliśmy potem te dwa pokoje. Na górze w każdym pokoju mieszkała inna rodzina, podobno pogorzelcy i nie wolno było ich ruszyć. Tam zaczęliśmy chodzić do szkoły. Wcześniej moi rodzice uczyli mnie i brata. Nie wiem, czy brat w ogóle chodził do niemieckiej szkoły, przypuszczam, że nie. Mama powiedziała, że mnie do szkoły niemieckiej nie puści, i sama mnie uczyła czytania, pisania, tabliczki mnożenia. Pamiętam, jak poszłam do szkoły na Winiarach, najbliżej mojego miejsca zamieszkania. Musiałam zdać egzamin, bo byłam za młoda, żeby do trzeciej klasy iść. Chcieli mi zrobić egzamin z tabliczki mnożenia. Pamiętam, że jak tę tabliczkę mnożenia rodzice ze mną powtarzali jeszcze w Warszawie, przed powstaniem, nie nauczyłam się mnożenia przez 9. Dyrektorka, która mnie przyjmowała do szkoły, do trzeciej klasy, powiedziała: „Basiu, ile jest 9 razy 7?”, a ja na to: „Proszę pani, tabliczki na 9 się nie nauczyłam”, i zaczęłam płakać, a mama: „Basiu, głuptasie, a 7 razy 9 ile jest?”. Powiedziałam: „63”. „Widzisz, to jest to samo”. Takie głupotki, ale człowiek pamięta. Przyjęli mnie to trzeciej klasy, byłam jedną z najmłodszych, bo w tej trzeciej klasie były raczej dzieci z 1936 roku. Do siódmej klasy tam chodziłam, potem poszłam do liceum na Matejki i tam zdałam maturę, potem… Co innego chciałam, ale to już nieważne, dostałam się na technologię rolno-spożywczą w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu. Tam uzyskałam dyplomy inżynierski i magisterski. W międzyczasie przyszły mój mąż raz po raz krążył między Warszawą a Poznaniem, cztery razy się widzieliśmy, a on mi się już oświadczył. Jak mieliśmy 50-lecie pożycia małżeńskiego, powiedział, że jest strasznie szczęśliwy, że sobie mnie wybrał.
W którym momencie Państwo przyjechali do Warszawy i zobaczyli te zgliszcza?
Myślę, że to był maj 1945 roku. Wiem, że rodzice poszli na to czwarte piętro. Bali się tam wchodzić – windy nie było, na klatce schodowej wszystkie drewniane części wypalone, tylko te metalowe zostały. W mieszkaniu tego wuja (Chełmickiego) był piękny fortepian Steinwaya, na którym wszyscy grali i śpiewali różne piosenki, „Czerwony kapelusik z zielonym piórkiem”, „Siekiera, motyka”. Mama powiedziała: „Słuchaj, z tego steinwaya to tylko została metalowa konstrukcja”. Miałam drewniany wózeczek dla lalki, to też był spalony, tylko podwozie z niego zostało. Nic nie było, nic. Te fotografie, które mamusia znalazła w piwnicy, też były nadpalone.
Może Pani jeszcze raz opowiedzieć o tych fotografiach, które mama miała cały czas przy sobie? Nie miałyśmy włączonego dyktafonu.
Miała je w piwnicy w Warszawie. Były tam razem ze świadectwem i Medalem Niepodległości. Wiem, że to było pudełeczko, w nim pismo i wszystko się spaliło.
A fotografie, które przetrwały?
One też były w piwnicy. Niektóre były zżółknięte, nadpalone. Mamusia później nożyczkami obcinała naokoło, żeby je uratować. Z tego domu wyszliśmy z podniesionymi rękoma, niczego nie mieliśmy. Mamusia w czasie tej naszej tułaczki dostała od kogoś torebkę, taką już zniszczoną, niezamykaną. A te zdjęcia sprzed wojny, z naszego dzieciństwa uznawała za swoje skarby. Po powrocie do Poznania włożyła je do portfela i żeby ich już nie stracić, to stale je przy sobie nosiła. Kiedyś wsiadła do tramwaju, w tramwaju po wojnie był straszny ścisk, a gdy wysiadła, zorientowała się, że nie ma portfela ani tych zdjęć. Przyszła do domu zrozpaczona. „Patrzcie, przetrwały wojnę w Warszawie, nadpalone, ale tyle uratowałam, a tu ktoś mi je porwał”. Ponieważ w tym portfelu były też dokumenty mamusi, po kilku dniach przyszedł list polecony na nazwisko mamy, gruby taki. Okazało się, że złodziej zobaczył te nadpalone zdjęcia, ruszyło go sumienie, zrozumiał, że uratowane z wojny, sam pewnie tę wojnę przeżywał i przysłał mamusi poleconym listem. Mam je tutaj, mogę pokazać, ale są już bardzo zniszczone.
Byłam już w szkole, kiedy w naszym domu w Poznaniu na drzwiach od klatki schodowej powiesili jakieś pismo z Urzędu Bezpieczeństwa. Nie wiem, co to było, bo mamusia to zaraz wzięła i przewiesiła za takie szybki, żeby tego nie można było czytać. Wiem, że mamusia straciła pracę i nie mogła znaleźć nowej, bo się dowiedzieli, że jej rodzony brat jest we Francji. Ponieważ nie było pieniędzy, mama zatrudniła się do konwojowania wagonów u Kasprzyckiego. Ta firma nazywała się Łan i transportowała ziemniaki na Śląsk, ale mama się rozchorowała po drodze, dostała gorączki. Siedziała w jednym wagonie w takiej budce i była odpowiedzialna za dostarczenie tego towaru, a po drodze Żydzi błagali mamusię, żeby dała im kartofli, a ona nie mogła dać. Przez to się rozchorowała. Jakiś zawiadowca stacji powiedział mamie: „Proszę pani, pani się nie nadaje, to musi być twardy mężczyzna”. Potem mama pracowała jako asystentka u profesora Steckiego w Poznaniu, to byli najwięksi przyjaciele moich rodziców.
Opowiem o jednym zdarzeniu, które profesor i jego żona określali jako cud. Profesor jeszcze działał po wybuchu wojny, gdy któregoś razu przyszli do niego studenci: „Panie profesorze, niech pan ucieka, kiedyś będzie wreszcie wolność i będzie pan nam potrzebny. Zamordowali tylu profesorów uniwersytetu we Lwowie, potem w Krakowie, niech pan ucieka”, więc on razem z żoną schowali się w głębi chyba Puszczy Noteckiej, w jakiejś leśniczówce. Jakoś tam żyli. Przyszedł skądś cynk: „Dzisiaj przyjadą Niemcy”. Akurat na parterze tego domu, gdzie ci profesorostwo mieszkali, byli partyzanci. Podziękowali i prędko uciekli do lasu. Ten cynk był z poczty dla partyzantów i stąd się ci profesorostwo dowiedzieli, że będzie rewizja. Ci nasi znajomi mieszkali w tej leśniczówce na pierwszym piętrze. Pani profesorowa, ponieważ była wierząca, powiesiła nad swoim łóżkiem czy nad tapczanem malutki papierowy obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. Bardzo szybko po opuszczeniu leśniczówki przez partyzantów przyjechała buda szwabska z hitlerowcami, od razu rewizja, krzyki, hałasy, strzelanina. Jak to Niemcy się głośno zachowywali. Wreszcie przyszli na to pierwsze piętro, do pokoju tych profesorostwa. Zaczęło się przeszukanie. Okazało się, że partyzanci zapomnieli karabinu. Zostawili go w szafie u tych profesorostwa. Prędko uciekali i zapomnieli o tym. Ten Szwab do nich jakby po śląsku: „O, to wam się karabinów zachciało, chcecie do nas strzelać! Zaraz będzie egzekucja”. Na dole to on był jeszcze Niemiec, a na górze Ślązak. „Muszę was rozstrzelać, bo jakby się dowiedzieli, że karabin u was był, to będziecie potraktowani jako partyzanci, muszę was rozstrzelać”. Profesorostwo zaczęli się żegnać. Ten wyciągnął karabin, już miał nacisnąć na cyngiel, żeby strzelić chyba do profesorowej pierwszej, nagle puścił i mówi, ale tak po śląsku, nie po niemiecku: „To jest Czarna Madonna, moja matka mnie uczyła modlić się do niej!”. Okazało się, że jego, młodego chłopaka, złapali Niemcy i siłą wcielili do wojska, wyszkolili. Powiedział jeszcze, że matki nie widział już kilka lat. „Słuchajcie, nie mogę was rozstrzelać, bo by mi się moja matka po nocach śniła”. Schował karabin do szafy, wziął swój i po niemiecku zawołał do tamtych: „Już wszystko załatwione, nic nie ma, w porządku są”. Pani profesorowa powiedziała: „My wtenczas na sto procent uwierzyliśmy, że istnieje Pan Bóg. Bo on trzymał cyngiel, on miał mnie zastrzelić, gdy jego wzrok padł na ten zwykły, skromny obrazeczek Matki Boskiej Częstochowskiej”. Wiem, gdzie są pochowani profesorostwo. To byli bardzo porządni ludzie. On mieszkał jakiś czas w Zakopanem, miał tam swój dom, ale nie pamiętam w jakiej dolinie. Wiem, że nas po wojnie zaprosił i byliśmy tam z bratem. Oboje byliśmy strasznie chudzi, schorowani. Profesor spotkał tam Lenina, bo dużo chodził po górach, z niego był taternik. Kiedyś się spotkał z Leninem i z nim dyskutował, ale nie chciał się więcej z nim widzieć. To wiem od mamusi, a właściwie od pani profesorowej, bo pan profesor nie lubił o tym mówić. Potem, jak pan profesor umarł – a umarł jeszcze przed moim ślubem, myślę, że w latach 50. albo na początku 60. – pani profesorowej powiedziano, że jeśli ogłosi to spotkanie z Leninem, to profesor będzie miał pogrzeb na koszt państwa, ale pani profesorowa podziękowała. Był zwykły, normalny pogrzeb. Moi rodzice na tym samym cmentarzu są pochowani.
Chciałabym się jeszcze zapytać o losy męża Antoniny, ojca Danuty.
Były straszne. On mi opowiadał dawno temu, bo już nie żyje. Wujek, Ryszard Wieszczycki, był wieziony albo do Katynia, albo Ostaszkowa, już był w wagonie bydlęcym, ale jakoś się wydostali z kolegą. Mieli przy sobie paski znalezione przy trupach Szwabów, przypięli się nimi do zderzaków pociągu towarowego, którym Rosjanie wieźli na rozstrzelanie Polaków, i na jakiejś pierwszej stacji udało im się uciec. Wuj wrócił tu do Polski, odszukał ciotkę. Był w AK, brał udział w Powstaniu Warszawskim, ale ciocia wtedy nawet o tym nie wiedziała, bo nie wolno jej było powiedzieć. Po powstaniu jako oficer trafił do oflagu. Po wojnie, o ile pamiętam, wszystkich akowców, jego także, zamknęli do więzienia. On był inżynierem rolnikiem, pracował… w Chylinie, Józefowie… Potem przypomnę sobie te nazwy. Wiem, że moja ciocia – a to była kobieta niezwykle odważna – coś załatwiła, zdaje się, że bez wiedzy wujka zapisała go do PZPR i go puścili. Oni mieli jeszcze drugie dziecko. Pomiędzy Danusią a mną było siedem lat różnicy, a między mną a Hanią Wieszczycką dziewięć – dziesięć lat.
Jeszcze chcę Pani powiedzieć o rodzonym bracie mojej matki i tej ciotki, Antoniny Wieszczyckiej. On był ogromnym patriotą, bo rodzina Wilkońskich była z tego znana. Jak był pogrzeb mojego dziadka, który umarł w tysiąc dziewięćset trzydziestym którymś (nawet fotografie z tego mam) wyległo pół Poznania go żegnać, bo on tak walczył z Niemcami. Potem się Niemcy zemścili i dlatego wysiedlili moich rodziców. On, właśnie ten wuj, też skończył architekturę, bodaj w Paryżu, ale nie mam pewności, zakochał się we Francuzce i się z nią ożenił, jeszcze przed wojną. Miał dzieci w wieku mojego brata i mnie. Ponieważ był ogromnym patriotą, a Wojsko Polskie działało głównie w Anglii, właściwie cały czas wojny spędził w Anglii, zdaje się, że w Londynie. Ciotka była w Paryżu z dwojgiem dzieci, one nie umiały po polsku, bo ona Francuzka mało mówiła po polsku. Opowiadał mamusi, że około dwustu razy skakał jako skoczek spadochronowy na tyłach armii niemieckiej, żeby pomóc Polakom. Wiem, że kiedyś skakał w Hiszpanii. Potem tak był wykończony nerwowo, że dostał ziarnicy w nodze. To jest rak. To było strasznie wyczerpujące. Mamusia się wygadała, że ma brata za granicą i przez to straciła posadę. Potem w ogóle nie wolno nam było mówić, że mamy wujka w Paryżu.
A czy po wojnie rozmawiało się o tych wydarzeniach związanych z okupacją, z Powstaniem Warszawskim?
Mało się mówiło. Mało ludzie wiedzieli, bo to była tajemnica. Mieliśmy takich przyjaciół, oni też mieszkali na Ochocie, chyba na Filtrowej. Też znaleźli się na Zieleniaku. Z nimi bardzo dużo rozmawialiśmy. Razem jeździliśmy do Puszczy Augustowskiej, oni mieli taką fajną przyczepę, a myśmy mieli namiot, więc nas tam nieraz gościli. Siedzieliśmy tam i wspominaliśmy.