Jambor Hanna i Ryszard – „Jesteśmy ostatnimi, którzy pamiętają”
W 2018 roku nasze muzeum odwiedzili Państwo Hanna i Ryszard Jambor (urodzeni w 1933 roku), którzy jako dzieci przeszli przez obóz Dulag 121. Pan Ryszard, który wraz z ojcem Bronisławem i młodszym bratem Andrzejem opuścił stolicę 8 lub 9 września podczas czasowego zawieszenia broni, z Pruszkowa został wysłany do miejscowości Końskie. Pani Hanna, wtedy Ciurakowska, wygnana po kapitulacji Powstania, trafiła do obozu z rodzicami Józefą i Stefanem oraz szesnastoletnim bratem Zygmuntem. Podczas selekcji rodzina została rozdzielona. Matka z dziećmi została wysłana do wsi Rybna koło Krakowa, natomiast ojciec – na roboty przymusowe do Spandau, gdzie zginął w trakcie bombardowania, tuż przed wyzwoleniem. Podczas wizyty Państwo Jambor opowiedzieli nam o swoich przeżyciach związanych z wygnaniem z Warszawy.
Pan Ryszard: Nazywam się Ryszard Jambor. Urodzony w 1933 roku. Z tego, co pamiętam, przywieziono nas – mojego ojca, mnie i brata, brat miał wtedy cztery lata, a ja miałem jedenaście – z Warszawy do Pruszkowa i wyrzucono w środku nocy. Myśmy przeszli do hali numer 2, całej zabitej ludźmi. Pamiętam, że były tam kanały rewizyjne, na które wagony wprowadzali i – żeby halę doświetlić – w dachu były szkła.
Pani Hanna: Całe sufity były ze szkła.
Pamięta Pan drogę z Warszawy do Pruszkowa?
Pan Ryszard: Oczywiście.
Z jakiej dzielnicy został Pan wygnany?
Pan Ryszard: Z placu Kazimierza 3, z domu. W czasie Powstania był jeden dzień, w połowie, 8 i 9 września, było tzw. chwilowe zawieszenie broni, kto chciał, to mógł wyjść, Niemcy się godzili. Życie się toczyło w schronach, w piwnicach, ale kiedy nastąpiło zawieszenie broni, to wszyscy wyszli na podwórze, na ulicę, bo już nie strzelali, nie rzucali bomb. Były ogłoszenia, kto chętny, to może wyjść z Warszawy. Sąsiedzi pytali się nawzajem: „Pan wychodzi?”, „Nie wiem”, „A pan wychodzi?”, „Nie wiem”, „A pan wychodzi?”, „Ja wychodzę”. Mój ojciec wziął mnie i brata i żeśmy wyszli. Nie przypominam sobie, żeby ktoś jeszcze z tego domu szedł z nami. Wtedy jeszcze ten nasza kamienica nie był jeszcze w ogóle zniszczona, ale jak została zakończona przerwa w tych bojach, to później się dowiedzieliśmy, że dziewiątego Niemcy dokonali nalotu i frontowa część przy Kazimierza 3 została zrujnowana. Parę osób tam zginęło. Myśmy natomiast mieszkali w oficynie, która nie została w ogóle dotknięta.
Pani Hanna: Mój mąż wyszedł miesiąc wcześniej z Warszawy, a ja byłam do 7 października, prawie do samego końca.
Pan Ryszard: Doszliśmy do ulicy Towarowej, ulicą Towarową doszliśmy do obecnej ulicy Wolskiej, Wolską doszliśmy do ulicy Bema, ulica Bema prosto dochodziła do Dworca Zachodniego. Co Panią jeszcze interesuje?
I dalej pociągami?
Pan Ryszard: Dalej, to powiem Pani tak – nas była cała gromada ludzi. Jak nas przed dworcem zostawili, kazali czekać na pociąg. To był wrzesień. Przed tym dworcem i ulicą Bema były takie badylarskie pola. Rosły pomidory, marchewka i inne rzeczy. Wszystko, czego Warszawa potrzebowała, ale nikt tego nie zbierał, bo miasto było odcięte. Niemcy przymykali oko, i nam, dzieciakom, pozwalali to zrywać. Myśmy w te pola weszli. Te pomidory, cebule, to wszystko, tak nam smakowało.
Pani Hanna: Po dwóch miesiącach głodu. Myśmy nic nie jedli.
Pan Ryszard: Braliśmy je i nosiliśmy do swoich rodziców.
Pani Hanna: Ojciec dwie cebule wyciągnął z ziemi.
Pan Ryszard: Tak nam smakowała! Lepiej jak dzisiejszy ananas.
Pani Hanna: Bo się suchary jadło…
Pan Ryszard: Myśmy czekali na pociąg z Pruszkowa, bo chodziły jeszcze wtedy kolejki elektryczne, tak jak dzisiaj z Pruszkowa czy z Żyrardowa, na Dworcu Zachodnim się zatrzymywały. Wszyscy żeśmy wsiedli do tego pociągu i tym pociągiem pojechaliśmy do Pruszkowa, tak jak Pani mówiłem. Tu nas wysadzili i trafiliśmy do hali numer 2. Tak mi się wydaje. [Być może chodzi o halę nr 5, gdzie przeważnie lokalizowani byli więźniowie przed selekcją – przyp. red.] Tutaj mój ojciec znalazł, pod w.c., wolne miejsce. Położył plecak, posadził mojego brata i poszedł szukać innego miejsca. Znalazł, tam żeśmy z bratem, małym dzieciakiem, się położyli, zasnęliśmy. Oglądała Pani film „Zakazane piosenki”? Tam, w tym filmie, był pokazany cały Pruszków. Masa ludzi leżała na poboczach, niektórzy nawet kładli się do tych kanałów. Była taka organizacja RGO – Rada Główna Opiekuńcza, w porozumieniu z Niemcami pomagali. Rano jakąś zupę dali, pamiętam. Ojciec prawdopodobnie gdzieś jakąś blaszankę, talerz czy menażkę miał i z kotła nalali do niej taką zupę. Chyba jadłem. Pamiętam, że byłem najedzony. Wcześniej pomidorów, ogórków, wszystkiego się najadłem, wie Pani. Pamiętam, że była jakaś opieka, ale nie wymagałem jej ani ja, ani mój brat, ani mój ojciec, nas to nie dotyczyło. Sanitariuszki, młode kobiety, z czerwonym krzyżem zajmowały się rannymi chorymi, dziećmi. Byli tacy, co tam umarli. Tak to wyglądało. Rano odbyła się segregacja. W tej hali numer 2, tu była przeprowadzona.
Pani Hanna: Najtragiczniejszy moment.
Pan Ryszard: Chyba było osiem takich stanowisk, gdzie stał Niemiec i tłumacz, Polak. Wszystkich do tej strefy doprowadzano. Podchodziło się do takiego Niemca i on się pytał, czy masz dzieci, czy sam jesteś. Patrzył, czy młody, czy stary i segregował. Na przykład Niemiec krzyczał: „Geradeaus!”, czyli: „Prosto!”, a ten Dolmetscher [tłumacz – przyp. red.] mówił: „Proszę iść tutaj do mężczyzn”. Na jedną stronę były kierowane kobiety, na drugą – mężczyźni, a na środek dzieci, starcy, chorzy. Myśmy trafili do środka, bo ojciec miał mnie i brata.
Gdzie w tym czasie była Pana matka?
Pan Ryszard: Był tylko mój ojciec, matka już nie żyła. Po skończonej segregacji część Niemców jeszcze raz przyglądała się tej gromadzie starców i osób z dziećmi. Kiedy ludzie szli po takim placu, to jeszcze Niemcy podchodzili i patrzyli, czy ktoś nie uciekł do tej grupy, bo nie było specjalnej obstawy. Jak to się wszystko skończyło, to nas, tych starych i tych z dziećmi, wyprowadzono do hali numer 1. Nie wiem, co się z młodymi robiło. Te hale stoją jeszcze?
Większość z nich stoi.
Pan Ryszard: To była godzina, nie wiem, jedenasta w nocy, jak nas stąd przetransportowali do wejścia do hali numer 1– ona ma 50 metrów czy 100 metrów, wszystko było zabite ludźmi. Stamtąd musieli nas podprowadzić pod wagony. Całą noc żeśmy szli, byłem zaspany. Nad ranem myśmy trafili do bramy wyjściowej. Z bocznicy Niemcy wprowadzali wagony towarowe. Niemcy odliczali przy tym wyjściu, przy tej bramie, po 60 osób i kazali iść do przodu, do wagonów. Trzeba było wejść do pierwszego wagonu, następnie 60 osób do drugiego i tak dalej. Jak była już godzina piąta czy szósta rano, już nie pamiętam…
Pani Hanna: Zaznacz, że to były otwarte wagony, takie lory.
Pan Ryszard: To były węglarki, takie normalne. My z ojcem już znaleźliśmy się w tej sześćdziesiątce i szliśmy. Był taki budyneczek, stało dwóch Niemców, młodych gówniarzy, jak zobaczyli ojca, zawołali: „Komm, komm!”, to ojciec z nami podszedł. Zapytali się, czy ojciec jest inwalidą. Ojciec miał legitymację inwalidzką z 1939 roku, bo pod Radomiem był ranny, więc mówi: „Mam”, i wyjął legitymację, pokazał. Kazali mu ściągnąć buty, zasalutowali: „Proszę iść”. Myśmy wsiedli do któregoś wagonu. I czekamy, nie wiem, cały dzień chyba.
Pomimo, że za murem obozu były tory kolejowe i tam był zwykle ruch, w tym okresie pociągi nie jeździły albo jeździły okresowo. Mieszkańcy Pruszkowa podjeżdżali więc takimi wózkami, na których mieli pomidory, cebulę, chleb, papierosy, inne rzeczy i rzucali je przez ten mur do wagonów. Cały czas słyszeliśmy tylko takie nawoływania zza muru: „Marian Orzechowski z ulicy takiej i takiej, czy jest?”, „Kowalska Helena, taka i taka, z takiej ulicy, czy jest? Proszę się zgłosić!”, cały czas takie były głosy.
Pani Hanna: Miałeś szczęście, bo jak mnie wieźli, to dzieci kierowano do Oświęcimia.
Pan Ryszard: Jak już uzupełnili cały skład tymi ludźmi wszystkimi z całej hali, to pociąg ruszył, pojechał tą trasą, którą jadą pociągi na Poznań, na Wrocław, na Kraków, później to się rozchodzi. Jak ten pociąg ruszył, to ludzie zaczęli się zastanawiać, dokąd nas będą wieźli. Niektórzy wprawieni mówili: „Nie, na Poznań to powinni jechać prosto, a Breslau to w lewo trochę, a na Kraków to jeszcze bardziej w lewo”. Była rozmowa również, że jak na Kraków, to do Oświęcimia.
Jeszcze taką ciekawostkę powiem. Chodzi o fizjologiczne potrzeby. Tam była masa dzieci, starych, kobiet, różnych mężczyzn starych i była ta potrzeba. Była piękna pogoda wtedy, taka jak teraz, noc ciepła, więc bez krępacji, bo w tych wagonach nie było dziury, otworu, nic, pociąg się nie zatrzymywał, tylko w trakcie jazdy te potrzeby fizjologiczne były załatwiane.
Pani Hanna: U nas też tak było, ale Niemcy czasami nas wypuszczali, jak był las.
Pan Ryszard: To was wypuszczali, a nas nie wypuścili.
Pani Hanna: Żeby Pani miała całokształt. Wysadzali nas co jakiś czas i tak pod karabinem z tyłu i jeden koło drugiego musiał stać, czy to dzieciak, czy kobieta. Ze strachu ludzie robili. Na hasło.
Pan Ryszard: Jak w nocy żeśmy wyjechali, to o godzinie ósmej rano dojechaliśmy do Końskich. Wie Pani, gdzie są Końskie?
Tak, tak.
Pan Ryszard: Skarżysko-Kamienna, Końskie. Przyjechaliśmy do Końskich, pociąg stanął, Niemców nie było. Obsługa pociągu wywaliła wszystkich. Była ciemna noc. Przed dworcem w Końskich RGO zorganizowała przyjęcie tej grupy. Pamiętam, że na stacji kolejowej stały stoliki pod parasolami i przy tych stolikach czekała RGO. Nie wiem, jakim cudem się dowiedziała, że tutaj przyjdzie transport warszawiaków. Przygotowała zupę, miski, wodę do umycia się i stoły, gdzie nalewała miskę zupy i można było jeść. Zaapelowano do wszystkich: „Proszę państwa, kto z państwa ma w pobliżu rodzinę, to proszę się udać do swojej rodziny. Kto z państwa nie ma tu nikogo, to proszę podejść do tych stolików”. Przy tych stolikach siedziały dwie osoby, podchodziło się, i gdy ktoś nie miał rodziny, mówił: „Jestem bez rodziny”, „Proszę pana, ile osób jest z panem?”, „Ja i dwoje dzieci” – tak dla przykładu. „To proszę, ma pan tu karteczkę, za stacją stoją furmanki, proszę z tym się zgłosić”. Na tej kartce było nazwisko danego gospodarza, bo RGO ściągnęła z okolic Końskich wszystkich gospodarzy. Kazała im przyjechać. Ci wszyscy, którzy nie mieli tu rodzin, wsiadali do tych furmanek i byli wywożeni na poszczególne wioski. Taki gospodarz miał obowiązek utrzymania tych ludzi, to znaczy, to co on jadł, to i tym przygarniętym musiał dać. Mój ojciec nie skorzystał z tej pomocy, bo my w Komornikach koło Przedbórza, 40 kilometrów od Końskich, mieliśmy własną rodzinę. Ojciec miał swojego brata, ojca i resztę. Więc żeśmy tylko zjedli, ojciec wziął brata na ramię, mnie za rękę i poszliśmy. Szliśmy dwa dni, z tym że po drodze wstąpiliśmy do sołtysa i poprosiliśmy o nocleg. Pozwolono nam zostać. Później – pamiętam – jakaś podwoda była i zawieźli nas do Przedbórza. W Przedbórzu ojciec miał kuzynów. Mnie i brata zostawił, a sam jeszcze piechotą do tych Komornik poszedł, wziął swojego brata z furmanką i zabrali nas. Tam, żeśmy w tych Komornikach doczekali się wyzwolenia. Po wyzwoleniu wróciliśmy do Warszawy. Patrzymy, nasza chałupa stoi, to żeśmy się wprowadzili i mieszkaliśmy tam do 1948 roku. Taka była moja epopeja, a teraz moja żona Pani opowie.
Pani Hanna: Ja niewiele mam do dodania, poza tym, że miesiąc dłużej siedziałam w Warszawie. Po tej przerwie Niemcy bardzo agresywnie zaatakowali. Więcej grozy przeżyłam.
Proszę się przedstawić.
Pani Hanna: Hanna Jmbor, z domu Ciurakowska.
Gdzie się Pani urodziła?
Pani Hanna: W Warszawie, w 1933 roku.
Pan Ryszard: Rówieśniczka. Różnica tylko miesiąca. Maturę żeśmy razem robili i wtedy żeśmy się poznali.
Pan Ryszard: I żyjemy 64 lata.
Piękny czas. Mieszkała Pani na Chmielnej, czyli w Śródmieściu. Jak to wyglądało, jak Pani opuszczała miasto?
Pani Hanna: Już zapowiedziano, że mamy opuścić mieszkanie. Przychodzili Niemcy i kontrolowali.
Pan Ryszard: I na ulicę wyrzucali.
Pani Hanna: Wyrzucali i w szpalerze pędzili. Myśmy pieszo tutaj przyszli. Nie przypominam sobie wszystkiego dokładnie. Trochę inaczej wyobrażałam sobie ten obóz. Przez pola jakieś szłam. Tak jak mąż mówił, po drodze rosły cebule, inne warzywa.
Pan Ryszard: Myśmy nie zjedli wszystkiego.
Pani Hanna: Najgorszy moment, najbardziej tragiczny, to był ten, kiedy rozdzielali rodziny.
Z kim Pani była tutaj, w obozie?
Pani Hanna: Byłam z mamą, z bratem i ojcem. Brat miał 16 lat wtedy.
Wieczorem żeśmy przyszli i tylko jedną noc nocowaliśmy w Pruszkowie. Nie widziałam tam żadnej pomocy. Nic nam jeść nie dawali. Pamiętam, że był nalot. Strasznie się bałam, wszyscy strasznie się bali o te szklane dachy. Widzieliśmy te błyski i to wszystko, słyszeliśmy huki, ale jakoś to żeśmy przeżyli i rano nastąpiła segregacja. Najbardziej utkwił mi w pamięci ten moment rozdzielania. Ojciec kazał mi wziąć mamę za rękę. Brat był przy mnie, ojciec też. Mnie i mamę skierowali na Gubernię, a ojca i brata do Niemiec. Myśmy z mamą szły, tak jak kazali, w stronę, gdzie wagony już stały. Mama się odwraca, patrzy, a za nami brat idzie. Mama mówi: „Zygmunt…”, a brat na to: „Cicho, cicho”. Okazało się, że ten Niemiec, który rozdzielał, tak jakoś brata popchnął, pozwolił, żeby on z nami poszedł. Coś takiego się zdarzyło, że niektórzy z nich, przez przypadek czy specjalnie, puszczali ludzi, tak więc brat był z nami. Z tym że później, rano, Niemcy ustawili nas ósemkami i jeszcze raz tę segregację przeprowadzili. Kordon policji stał z karabinami i wyciągali niektórych z szeregu. Żeby brata już nie wyciągnęli, to ludzie owinęli go bandażami, jedno oko mu zostawili, upozorowali, że kulawy, o lasce i on przeszedł. Wsiedliśmy do pociągu. Kierunek Kraków. Po drodze, to tak jak mówiłam, załatwiać się mogliśmy co jakiś czas, gdy nas wyrzucali z wagonów, pod eskortą tych Niemców z karabinami. Ludzie, którzy przechodzili, rzucali nam to co mieli, jakiś kawałek chleba, kawałek jabłka, bo to wrzesień był. Jechaliśmy przez Kraków. Krzyczeli, że nas Oświęcim wiozą. Dojechaliśmy do stacji Krzeszowice i tam już były podwody, każdy gospodarz ze wsi brał jakąś rodzinę. Każda rodzina była do jakiegoś gospodarza przydzielona. Myśmy trafili do samotnego gospodarza we wsi Rybna, nazywał się Rzepka. Wyznaczono nam trzy gospodarstwa, do których chodziliśmy z bratem z koszykiem po prośbie i co kto mógł, to mi wrzucił. Dawali najwyżej kartofla, dwa, jabłko czy garść żyta. Ja to żyto na żarnach potem kręciłam.
Pan Ryszard: Żeby chleb był.
Pani Hanna: Żeby mąka była. Wie Pani, co to żarna? To takie kamienie, wsypywało się i kręciło. Bogu dzięki, nasz gospodarz miał krowy i króliki hodował. Z królików za wiele pożytku nie było, ale z krowy było mleko. A i jeszcze był taki punkt, gdzie mleko spod centrefugi sprzedawano, odtłuszczone, takie wodniste. Chodziłam tam i w taką kankę mleka nam wlewali. Jedyne co było do jedzenia, to razowe kluski z mlekiem. Dzięki temu, że moja mama była samotną gospodynią w tym domu – bo był to wdowiec, samotny – to trochę skorzystaliśmy. Później mama napisała do rodziny list, bo mieliśmy koło Radomia rodzinę, i rodzina odpowiedziała, żeby przyjechać. Myśmy przed świętami Bożego Narodzenia do Radomia trafili i tam żeśmy byli do wyzwolenia.
Potem wrócili państwo do Warszawy?
Pani Hanna: Później do Warszawy, tak. Jak już te wojska radzieckie przyjechały czołgami, wszystko było wyzwolone, to myśmy pojechali. Część drogi przeszliśmy pieszo. Ile to się jechało!
Pan Ryszard: Ale ich część mieszkania była zrujnowana.
Pani Hanna: Moje mieszkanie było zrujnowane, zniszczone, dlatego że ten dom stał przy torach, na Chmielnej. Zasłaniał tory kolejowe, zasłaniał pocztę, poczta główna tam była. Powstańcy zdobyli tę pocztę, a Niemcy chcieli ją odbić, a ten nasz dom stał między budynkiem poczty a torami kolejowymi. Codziennie około piątej podjeżdżał pociąg pancerny i słychać było, jak tak zgrzyta i strzela. Myśmy siedzieli w piwnicach i tylko gruz leciał nam na głowy. Zwalili cały dom, później ludzie poprzebijali sobie mury między piwnicami, żeby można było chodzić tymi piwnicami niemal po całej Warszawie. Wie Pani, tak się dwa miesiące przesiedziało. Najgorzej to było z wodą. Robactwo, brud, choroby, biegunki, śmierć. Zmarłych na oczach się chowało na podwórku. Takie to było wszystko. Później nastąpił moment, kiedy musieliśmy wyjść do tego obozu.
Jakie były losy Pani ojca, który znalazł się na terenie Rzeszy?
Pani Hanna: Mój ojciec wylądował w Spandau. Zginął tam dosłownie…
Pan Ryszard: …w przeddzień zakończenia wojny.
Pani Hanna: Od katiuszy radzieckiej.
Pan Ryszard: Spandau to dzielnica Berlina.
Pani Hanna: Tak. On tam pracował. To nie był obóz jakiś koncentracyjny, ale ojciec był tam przetrzymywany i wysyłany do pracy w fabryce. Atakowali już Rosjanie, był nalot. Było z nim w tym obozie jeszcze dwóch naszych młodych sąsiadów z Chmielnej. Oni mieli iść do stołówki na obiad. Ojciec powiedział, że weźmie menażki i przyniesie jedzenie. Kiedy poszedł do stołówki, akurat katiusza walnęła i nie wrócił. Jeden z tych sąsiadów przyjechał i wszystko nam opowiedział, był świadkiem śmierci mojego ojca.
Pan Ryszard: Tak więc moja żona była półsierotą i ja byłem półsierotą. Moja matka zmarła w 1940 roku, a jej ojciec zginął w 1945 roku.
Pani Hanna: Powiem Pani, że jesteśmy pokoleniem obarczonym jakimś takim strachem. Spało się w butach, w ubraniach, bo alarmy co noc.
Pan Ryszard: Wie Pani, myśmy wszystko mieli w naturze. Słyszeliśmy, jak samolot leciał, jak bomby spadały, na głowę nam leciały.
To była okrutna rzeczywistość. Musieli państwo przeżyć bardzo ciężkie chwile.
Pani Hanna: Rozumie teraz Pani. Poza tym, jak wyszło się na ulicę, to te patrole były, Niemcy z tymi blachami, żandarmeria, strzały. Przy mnie na ulicy jeden taki strzelał. Widziałam, jak ogień z pistoletu leciał za ryksiarzem. Młody chłopak jechał, dwóch żandarmów stało, strzelało. Akurat z mamą przechodziłam. Po wojnie, niech mi Pani wierzy, że jak burza była, to się chowałam do szafy, gdziekolwiek, do komórki jakiejś. Ja do tej pory reaguję na mundur, jak jakiś hełm zobaczę, czy huk usłyszę. A nie było psychologów.
Dziękuję, że zdecydowali się nam państwo opowiedzieć o tych trudnych doświadczeniach.
Pan Ryszard: Jesteśmy ostatnimi, którzy to pamiętają.