Dziewanowski Jan – Wspomnienia
Jan Dziewanowski (ur. 1931 r.) wraz z rodzicami Stefanią (ur. 1910) i Władysławem (ur. 1906) przez punkt zborny na „Zieleniaku” trafił do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, a stamtąd – do Niemiec. Władysław Dziewanowski został osadzony w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen, a Jan z matką zostali przymusowo zatrudnieni w fabryce Brunsviga w Brunszwiku (niem. Braunschweig).
Wspomnienia
Całą okupację mieszkałem wraz z rodzicami przy ulicy Grójeckiej, tuż przy pl. Narutowicza (Ochota). Chodziłem do Szkoły Powszechnej nr 95. Po wybuchu Powstania Warszawskiego – od 3 do 11 sierpnia przebywałem wraz z rodzicami w siedzibie Schupo w Domu Akademickim na pl. Narutowicza. Byli to mieszkańcy domów położonych w pobliżu Akademika, a zostali spędzeni i uwięzieni jako zakładnicy (za każdego zabitego żandarma miało być rozstrzelanych 10 zakładników). W okresie uwięzienia zostało rozstrzelanych 30 mężczyzn.
10 sierpnia oznajmiono, że w dniu dzisiejszym będziemy odprowadzeni na Okęcie, z tym że kto chce może zostać w Akademiku (taką wolę wyraziło kilka osób).
11 sierpnia zostaliśmy zgrupowani na dziedzińcu kompleksu Akademika. Dla chorych i niedołężnych przydzielono dwa wozy konne – ale bez koni. Siłę pociągową stanowili mężczyźni. Kolumna pod strażą trzech czy czterech żandarmów przemieszczała się ulicą Grójecką, częściowo już spaloną i zniszczoną. Wszędzie buszowali żołdacy RONA. Na wysokości Zieleniaka kolumnę zatrzymał oficer RONA i mimo tłumaczeń żandarma całą kolumnę zapędzono na plac handlowy. Tu rozpoczął się rabunek mienia wygnańców: walizek, torebek, zdzierania biżuterii i zegarków. Widziałem jak zamordowano inżyniera Antoniego Czarneckiego. Na Zieleniaku wygnańcy zastali prowizoryczne „kuchnie” – na cegłach stały jakieś naczynia, w których była jeszcze gorąca strawa. To nasi poprzednicy przygotowywali obiad z tego, co [kto] miał. Przybysze skorzystali z tych „dóbr” – wszak żandarmi raczej nas głodzili. W godzinach wieczornych pijani żołdacy RONA chodzili między koczującymi wygnańcami, wybierając kobiety, które prowadzili do budynku szkoły, gdzie oni kwaterowali, wiadomo w jakim celu.
12 sierpnia – rano, na tych prowizorycznych „kuchniach” – ci co mieli coś do zagotowania, zaczęli przygotowywać gorący posiłek. Ale, podobnie jak nasi poprzednicy, musieli to zostawić (może skorzystali z tego nasi następcy), gdyż ronowcy wypędzili nas przed bramę Zieleniaka i uformowali kolumnę marszową. Popędzili nas ul. Opaczewską na Dworzec Zachodni, gdzie zostaliśmy załadowani do pociągu elektrycznego i pod nadzorem żandarmów dojechaliśmy do Pruszkowa. Na stacji czekali już kolejni żandarmi. Ze stacji kolumna otoczona gęsto żandarmami poprowadzona została na teren Zakładów Naprawczych Kolei. W czasie przemarszu zgromadzone na chodnikach tłumy pruszkowian, rzucały wygnańcom owoce i inne produkty żywnościowe. Zauważyłem też, że kilku osobom – raczej młodszym – udało się zmylić czujność żandarmów i wmieszać się w stojący tłum.
Na terenie zakładów zapędzono ludzi do hal (jednej, a może więcej, bo ludzi było dużo). Nikt nas nie ewidencjonował. Hala, do której zostaliśmy zapędzeni, była wielka, z kanałami naprawczymi, na posadzce walały się puste bańki po oliwie, fragmenty jakiś maszyn, różne belki i liczne plamy smaru. Ludzie tworzyli nieformalne grupy: znajomych, czy też rodzinne i zajmowali wolne kąty. Pamiętam też, że rozdawano jakąś zupę i gorącą kawę, ale był problem, gdyż mało kto posiadał naczynia, do których można by było nalać tego dobra.
13 sierpnia, około godziny 11, spędzono wielką gromadę ludzi „na rampę”. Pamiętam, że na torowisku, usytuowanym w pobliżu ceglanego budynku stało kilkadziesiąt wagonów towarowych. Nie było żadnej rampy, a do wagonów trzeba było się wspinać. Małe dzieci, chorych i starszych podsadzali mężczyźni. Gdy ładowaliśmy się do wagonu, wsiadającym dawano chleb (mój ojciec powiedział wówczas: „No to jedziemy do Berlina”). Przypuszczam, że około godziny 14-15, wagony zostały zamknięte i pociąg pod nadzorem banszuców ruszył na zachód. Na kilku kolejnych stacjach stało dużo ludzi – mieszkańców tych miejscowości – pociąg nieco zwalniał. W tym czasie miejscowa ludność wrzucała przez okienka: owoce i pieczywo. Była też próba ucieczki – dwóch młodych mężczyzn wyskoczyło z wagonu i zaczęli uciekać. Pociąg natychmiast został zatrzymany, a banszuce strzelając pogonili za uciekinierami, którzy zostali złapani, pobici i zapędzeni do wagonu.
14 sierpnia – wczesnym rankiem byliśmy na jakiejś stacji w Berlinie, skąd pociąg ruszył na północ i po około godzinie wjechał na ogrodzony drutami kolczastymi teren obozu koncentracyjnego Sachsenhausen w Oranienburgu. Tu już czekały szpalery wachmanów SS. Gdy pociąg się zatrzymał, kazano wysiąść wszystkim mężczyznom od 15 roku życia wzwyż – zostali więźniami tego obozu (w tym mój ojciec). Następnie kazano wysiąść wszystkim samotnym kobietom, również od 15 roku życia – zostały więźniarkami obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Pozostałe kobiety z dziećmi też musiały opuścić wagony, by ponownie wejść do opróżnionych wagonów. Nie wiem, ile wagonów zostało zapełnionych, ale na pewno było ich dużo. Do każdego wagonu wsiadł uzbrojony wachman SS i pociąg ruszył na zachód. Drzwi wagonów nie były zamknięte, gdyż przy każdym siedział wachman. Po około trzech, może czterech godzinach jazdy, pociąg zatrzymał się na stacji, na pierwszy rzut oka w pustkowiu, a była to stacja Bergen. Kazano wysiadać. Gdy wszyscy wysiedli – okazało się, że jest to wielka, bezwładna masa – przypuszczam, że było to około półtora tysięcy osób: kobiety w różnym wieku… I DZIECI od niemowląt po „dorosłych” czternastolatków. Wachmani SS starają się uformować kolumnę, ale to niemożliwe… ostatecznie prowadzą tę bezwładną masę zrezygnowanych kobiet z dziećmi do oddalonego około 10 kilometrów obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. Zapędzają nas do najbliżej położonej od szosy części obozu. Nie ma tu baraków – które są widoczne w innych częściach obozu oddzielonych drutami kolczastymi – znajduje się tu kilkanaście wielkich namiotów, w których nas zakwaterowano. Więźniowie tego obozu – Żydzi węgierscy – wydają przybyszom gorącą zupę-lurę, i dobre to! Zbliża się noc, szykujemy się do spania: w każdym namiocie, na gołej ziemi, cienka warstwa zmierzwionej słomy… oraz niezliczona liczba insektów: wszy, pchły, a nawet pluskwy. W obozie tym przebywaliśmy trzy a może cztery dni.
17 (a może 18) sierpnia wachmani SS wypędzają nas z obozu i prowadzą w kierunku stacji Bergen. Niedaleko stacji formują kolumnę dwójkową, a przed samą stacją – odliczanie – czyli podział grupy do wyznaczonych wagonów. Ja z mamą Stefanią, w grupie około 400 osób, zostaliśmy załadowani do dwóch (czy trzech) wagonów; trafiliśmy na wagony osobowe! Pod wieczór dość długi pociąg ruszył. Pamiętam, że po raz drugi mijaliśmy stację Celle.
18 a może 19 sierpnia budzimy się na bocznicy dworca Braunschweigu. Dwóch, czy trzech policjantów zaprowadziło około 400-tu osobową grupę przed Arbeitsamt (Urząd pracy). Tu na sporym terenie, na trawie koczujemy przez dwa dni. W tym czasie przyjeżdżali „kupcy”, w urzędzie załatwiali formalności i zabierali jedną czy dwie grupy „siły roboczej” do pracy. Drugiego dnia naszą grupę „kupił” przedstawiciel fabryki Brunsviga – osobnik niewielkiego wzrostu z odznaką NSDAP w klapie. Zaprowadził nas do oddalonego około 5 km obozu mieszkalnego Schutzenplatz, gdzie oddał nas administracji obozu. Przedtem wyznaczył osoby zdolne do pracy: około 15 kobiet i czterech chłopców 13-14-letnich… Przed odejściem zaznaczył, że jutro o 6.00 mamy być gotowi do drogi do fabryki.
W obozie mieszkalnym otrzymaliśmy przydział izby w baraku oraz miskę, kubek, łyżkę, a z kotła gorącej zupy brukwiowej. Po zakwaterowaniu się – myślimy tylko o spaniu! Ale… stałe mieszkanki tego lokum tylko czekały, kiedy położymy się i zaśniemy! Wtedy małe, czerwone, płaskie bestie „zaatakowały” – obrona nie pomogła, musieliśmy przyzwyczaić się do tych współmieszkańców. Ale doszły do tego wszy i szczury!!!
Następnego dnia o godz. 5.00 stróż obozowy waląc w drzwi izby – wrzeszcząc: Aufstehen! – budził dorosłych i straszył małe dzieci. Jako takie mycie w barakowym sanitariacie, kubek gorącej kawy (lury)… i nasz „opiekun” zwany przez nas Lucyperkiem zabiera zdolnych do pracy i prowadzi do oddalonej o 5 km fabryki Brunsviga (kiedyś produkowano tu arytmometry tzw. „kręciołki”, a jeszcze wcześniej maszyny do szycia), ale jest wojna, więc produkcja wojenna. W fabryce następuje przydział do poszczególnych działów produkcyjnych. Moja mama dostała przydział do działu obrabiarek, a ja do działu pras (sztanc). Majster Niemiec – jedyny mężczyzna na całym dziale – zaprowadził mnie do maszyny, pokazał, co mam robić i kazał zająć miejsce przy maszynie, a następnie popatrzył parę minut, jak mi idzie praca. Widocznie stwierdził, że jestem wykwalifikowanym „pracownikiem”, bo tylko od czasu do czasu zaglądał, jak wykonuję swoje obowiązki.
O godzinie 19.00 koniec pracy. Wcześniej trzeba było wyłączyć i wyczyścić maszynę. Wracamy do obozu mieszkalnego, tam w administracji, otrzymujemy kartki żywnościowe na dekadę: pracujący pełna norma, nie pracująca staruszka i dzieci pół normy. A pełna norma to 200 g chleba, 50 g „wędliny” (salceson lub pasztetowa) lub serek topiony, 20 g margaryny, łyżka cukru i micha gorącej zupy z brukwi, kapusty czy innej kiszonki, w zupie od czasu do czasu trafił się fragment ziemniaka. Cały prowiant otrzymywaliśmy codziennie o godzinie 20, po powrocie z pracy.
Od następnego dnia – chodziliśmy do fabryki samodzielnie (nie raz korzystając z zabronionego nam tramwaju) w fabryce przybycie i wyjście odbijaliśmy w zegarowym aparacie. Pracowałem na maszynach, w zależności od wielkości maszyny, praca była mniej lub więcej męcząca, ale na pewno monotonna i usypiająca. Dość często majster dawał mi polecenie odwiezienia wózkiem do magazynu finalnego, czy też przywieść z magazynu materiał do produkcji; była to bardzo ciężka praca.
Jednego dnia moja mama, będąc bardzo chora nie poszła do pracy. Po 2 czy 3 godzinach do obozu przybył nasz nadzorca Lucyperek, zaprowadził mamę na gestapo i tam za porzucenie pracy została skazana na 2 miesiące karnego obozu nr 21. Obóz ten, różnił się od obozu koncentracyjnego tylko tym, że po odbyciu kary – skazany wracał do pracy w tym zakładzie, gdzie był zatrudniony wcześniej.
11 kwietnia 1945 roku zostaliśmy wyzwoleni przez wojska amerykańskie, a do kraju wróciliśmy w październiku 1945 roku. Ojca odnaleźliśmy na Ziemiach Zachodnich.