menu

Janowski Andrzej – rozmowa

Janowski Andrzej – rozmowa

Andrzej Janowski (ur. w 1936 r.) Powstanie Warszawskie przeżył wraz z rodziną w piwnicach kamienicy przy ul. Noakowskiego. Został wygnany z miasta po kapitulacji powstania, trafił do obozu Dulag 121, a następnie do Jędrzejowa. Do stolicy powrócił dopiero w 1946 roku. Prezentowana rozmowa z Panem Andrzejem Janowskim została przeprowadzona przez Stanisława Maliszewskiego  w 2007 roku w ramach projektu zorganizowanego przez Muzeum Warszawy i po raz pierwszy była opublikowana na portalu http://www.banwar1944.eu/.

Proszę powiedzieć, gdzie pan mieszkał w okresie okupacji?

W okresie okupacji i całe Powstanie mieszkałem wraz z rodzicami przy ulicy Noakowskiego 12. Wielki stary dom, z początku ubiegłego wieku. I tam z całą rodziną przeżyliśmy Powstanie, z wyjątkiem krótkiego okresu, kiedy ewakuowano nas ze względu na zdobywanie Politechniki przez Niemców. Wtedy kobiety i dzieci musiały opuścić budynek, ale później wróciliśmy. Byliśmy tam do samego końca, do ostatnich dni – wyszliśmy 2 października, jako jedni z ostatnich, wraz z całą rodziną.

Mój ojciec akurat chorował na kamienie żółciowe, i dostał okropnego ataku wtedy, kiedy trzeba było się wyprowadzać – tak, że w ogóle nie był w stanie się ruszać, no a bez tego nie było mowy. Razem z nami mieszkał wtedy stryj, brat mojego ojca, z córką, wtedy osiemnastoletnią – tak że wszyscy razem wychodziliśmy z Warszawy. Nie mogliśmy wyjść przez bramę, ponieważ brama była cała zasypana ziemią, zabezpieczona przed ewentualnym atakiem Niemców. To już później, jak Niemcy zdobyli Politechnikę – przedtem brama była dostępna, można było wyjść na ulicę. Zresztą ja też wychodziłem, patrzyłem…

A później była linia frontu na Noakowskiego. I nie przez bramę, ale dookoła – przez teren hali na Koszykach i posesji Noakowskiego 14, która wtedy była niezabudowana – wyszliśmy na ulicę Noakowskiego, i na obecny plac Politechniki. I stamtąd najpierw Nowowiejską, potem Filtrową, do placu Narutowicza – i na Dworzec Zachodni, skąd pociągiem odtransportowano nas do Pruszkowa do obozu przejściowego. Tam byliśmy, noc pamiętam, więc chyba do dwóch dni w tym obozie i stamtąd wywieziono nas transportem…

A jak pan zapamiętał warunki obozowe w Pruszkowie?

W pamięci mam to, że tak się złożyło, że ja się strasznie rozchorowałem ostatniego dnia. Wtedy, kiedy było zawieszenie broni – nie było już walk, moja mama wyszła na Pole Mokotowskie, tuż przy Politechnice, i przyniosła z tamtejszych ogródków działkowych warzywa. Świeże, których przecież nie było przez dwa miesiące, a one tam sobie rosły… Mama przyniosła pomidory, przyniosła cebulę – to pamiętam jak dzisiaj. Ja pomidorów nie jadałem nigdy, jako chłopak nie znosiłem pomidorów (zresztą miałem to w genach, bo moja mama też nie jadała pomidorów). Ale pamiętam, że wtedy jadłem, bo mi smakowało. No i stało się – strasznie się rozchorowałem na żołądek, tak, że były wielkie sensacje. I pamiętam w Pruszkowie latryny, bo musiałem często chodzić – były wykopane doły, a na tym położone były podkłady kolejowe i tak się korzystało, że się kucało na tych podkładach.

Obóz to była hala, wielka hala – tam jakieś resztki słomy czy czegoś takiego, pełno ludzi… Ale w tej masie ludzi spotkaliśmy naszych sąsiadów z Noakowskiego i mojego rówieśnika, z którym przeżyłem całe Powstanie, i z którym zresztą po wojnie też mieszkaliśmy po sąsiedzku, drzwi w drzwi.

No i dalej – selekcja w Pruszkowie. Ojciec i stryj, ponieważ pochodzili z Krakowskiego, z zaboru austriackiego, doskonale znali język niemiecki, więc udało im się Niemców przy selekcji przekonać, zagadać, tak, że nas nie rozdzielili. I ta kuzynka, stryjeczna siostra, która wtedy była młodą dziewczyną i mogli ją zabrać na roboty, też została z nami. Trafiliśmy do transportu – załadowali nas do węglarek, do tych otwartych wagonów.

Jeszcze pamiętam taki moment, że kiedy szliśmy do tego transportu i jak byliśmy już w wagonach – tylko nie wiem, kto to był – dawali mleko skondensowane w puszkach, dla dzieci. A moja siostra miała niecałe 2 miesiące, brat miał 5 lat, ja 8 – i dostaliśmy wtedy to mleko. Siostra się urodziła 7 sierpnia, właśnie na Noakowskiego. Jeść nie było co, bo przecież mleka nie było, mama nie miała pokarmu.

I jak siostrę udało się jako niemowlę wykarmić?

Ano – przeżyła. Tak się dobrze składało, że mieliśmy zapasy. Ojciec był przewidujący. Suchary, suszony chleb – oj, to chyba mieliśmy ze dwa worki tego chleba nasuszonego – poza tym mieliśmy worek mąki i worek grochu, i dość sporo topionego masła. Ponieważ stryj, który wtedy był u nas, w czasie okupacji pracował w starostwie w Radzyniu Podlaskim – i tam, jak załatwiał rolnikom jakieś sprawy pozytywnie, to mu przynosili żywność i on ją przysyłał nam. Dość sporo. Groch pamiętam i myślałem, że już do końca życia tego grochu nie wezmę do ust – ponieważ albo była grochówka, albo był groch. Przez całe Powstanie. Rzadko tylko, jak powstańcy zdobyli jakiś magazyn, to dawali coś innego. No, ale siostra na tej mące, na tej papce, jakoś wyżyła. I zdrowa była, nic jej nie było, nie chorowała. Jakoś udało się właśnie na tym – o mleku nie było mowy…

No właśnie – i załadowali was Niemcy do tych węglarek…

I tu znowu ta moja choroba dała o sobie znać. Jechaliśmy, całą noc to na pewno, a ja potrzebowałem korzystać z toalety; w czasie jazdy nie było możliwości – pamiętam, jak ojciec mnie wystawiał za brzeg wagonu, sadzał mnie na brzegu wagonu jadącego pociągu i trzymał. Raz nawet, kiedy pociąg stał pod semaforem, wyszliśmy. Kto nas otworzył, to nie wiem, ale ktoś otworzył te węglarki. Wyszliśmy, ale ja patrzyłem na semafor z czerwonym światłem i panicznie się bałem, że pociąg ruszy, a my zostaniemy.

W ten sposób przywieźli nas do Jędrzejowa – i tam rozpuścili. I tam – trzeba szukać dalej kontaktów. Pieniędzy przecież nie ma, zresztą nie znaczyły wtedy wiele, trochę rzeczy, bo rzeczy osobistych mieliśmy ze sobą dość sporo…

Czy w tamtej okolicy mieszkali jacyś krewni albo znajomi?

W tamtej nie. Natomiast, czego nie pamiętałem, ale teraz pytałem kuzynki – tej, z którą wtedy jechaliśmy (ona tu niedaleko mieszka) – jak to się stało, że myśmy z Jędrzejowa trafili do Lanckorony. I właśnie ona mi powiedziała, że nasi ojcowie poszli dzwonić – mieli kuzyna, który był na wakacjach w tamtych okolicach. I w jakiś sposób dodzwonili się do niego; a przecież to były czasy, gdy telefony nie były powszechne – ale jakoś się z nim skontaktowali i on mówi: „Przyjeżdżajcie do nas”. I myśmy tam już na własną rękę dotarli…

Ale na początku byliście państwo w Jędrzejowie. Ktoś was przygarnął, przyjął do siebie do domu?

Nie. To znaczy – pamiętam w Jędrzejowie gotowane na stacji ziemniaki, zebrane z pola tuż przy stacji. Na cegłach, w jakimś garnku, gorącą wodę brało się z parowozu – i gotowaliśmy te ziemniaki. Ich smak pozostał mi do dnia dzisiejszego; takich ziemniaków nigdy nie jadłem. Natomiast nie nocowaliśmy tam, tylko zaraz stamtąd udaliśmy się w drogę. Samej podróży nie pamiętam. Lanckorona to jest wieś, natomiast stacja kolejowa to jest Kalwaria Lanckorońska – i dojechaliśmy do tej stacji. Były tam siostry zakonne i u tych sióstr wylądowaliśmy. Wiem, że dały nam jedzenie – i znowu były pomidory, i mnie do nich ciągnęło, ale odradzali mi…

Stamtąd ten kuzyn załatwił transport do Lanckorony. Nie wiem, czy była tam jakaś komórka, która przyznawała – w każdym razie dostaliśmy lokum poza wsią, w tak zwanej leśniczówce, już na peryferiach, daleko, przy samym lesie. I taki zbieg okoliczności, że ci gospodarze nazywali się również Janowscy… Czysty zbieg okoliczności. Żadna rodzina. Mieli wolny pokój i tam dali nam zamieszkać – i tam spędziliśmy całą zimę, tam byliśmy, kiedy przyszło wyzwolenie…

A jakie tam były warunki?

Pamiętam, że piwnice w tym domu nie odpowiadały górnej części, że były wielkie, murowane, sklepione i piękne, wyglądające jak schron – a budynek był skromny. Warunki – no, musieliśmy sobie radzić. Jeśli chodzi o opał, bo to przecież zima, to chodziłem z ojcem do lasu i karczowaliśmy pniaki w lesie – jak na ośmioletniego dzieciaka to była dość ciężka praca – pomagałem ojcu i tymi pniakami się paliło. Jeśli chodzi o jedzenie, to pamiętam, że chodziłem do Lanckorony i stamtąd poprzez RGO dostawaliśmy jakieś obiady, jakieś jedzenie – i przynosiłem to. Do dzisiaj pamiętam makaron z sosem czekoladowym – coś, czego nigdy nie jadłem i później też się nie zdarzyło, żebym coś takiego jadł…

A proszę powiedzieć – czy w okresie popowstaniowym miał pan możliwość kontynuowania nauki? Bo w czasie okupacji chodził pan do szkoły?

W czasie okupacji tak. Pierwszą i drugą klasę skończyłem u pani Zielińskiej, na kompletach, prywatnie, na ulicy Profesorskiej. Następnie (to już są bardzo mgliste wspomnienia) pamiętam w Lanckoronie jakąś strażnicę, chyba straży pożarnej –  budynek podszyty wiatrem, gdzie widać było niebo poprzez deski, jakieś takie pomieszczenie – i tam chodziłem, tam zacząłem trzecią klasę. Z tym, że, książek nie było, uczyliśmy się na jakimś piśmie (już teraz nie pamiętam, jak to się nazywało – „Ster”, czy coś takiego), które jak wymieniałem w późniejszych latach, to bardzo niepochlebnie się o tym inni wyrażali – że to pismo było bardzo prawicowe i nie po myśli. Ale to niedługo trwało, bo na wiosnę musiałem zacząć chodzić tam do szkoły, trzecią klasę natomiast kończyłem już gdzie indziej, po wyzwoleniu, po czterdziestym piątym roku…

Do kiedy pan był w Lanckoronie?

Chyba do jesieni 1945 roku. Bo ojciec spotkał na stacji kogoś z Warszawy i tamten powiedział: „Nie macie do czego wracać, bo tam na Noakowskiego nic nie ma, wszystko zniszczone”. No więc gdzie się zaczepić?

Ojciec miał swój dom, bo pochodził z Kęt (to jest obecnie Małopolskie, powiat oświęcimski), tam mieszkała jego siostra, i tam ja byłem z mamą jeszcze w czasie okupacji. Wiem, że przechodziłem przez granicę między Rzeszą a Generalną Gubernią, to było chyba koło Wadowic, bo pociąg dojeżdżał do stacji i trzeba było wysiąść i przejść przez most graniczny, gdzie były kontrole; ale czy mieliśmy jakieś dokumenty, tego nie wiem i nie pamiętam, moja mama by wiedziała. W czasie okupacji dotarliśmy do tej ciotki mieszkającej w Kętach, z tym, że ona została wyrzucona z tego budynku, z domu rodzinnego, bo tam mieszkał Niemiec. Bauer zajął cały dom, a ciotka mieszkała na peryferiach w jakimś takim malutkim domku. Stamtąd wróciliśmy później do Lanckorony.

Natomiast po wyzwoleniu wędrowałem z ojcem – wybraliśmy się w drogę, żeby dotrzeć do Kęt i zobaczyć, jakie tam są warunki i czy można tam wrócić. Ojciec w jakiś sposób załatwił samogon, bimber – miał tego chyba ze trzy litry, trzy butelki – jako bilety podróżne, bo pociągi jeszcze nie kursowały. Nawet wyszliśmy na stację w Lanckoronie; tory, kolejarze (najlepiej iść torami, bo się gdzieś dojdzie), pytamy czy nie najedzie nas pociąg – „O, panie! Jeszcze nieprędko pociągi pojadą.” Doszliśmy do szosy, trafił się samochód z wojskami radzieckimi – i oni nas podwieźli, kawał, chyba do Andrychowa. Tam nas wysadzili i dalej szliśmy z ojcem piechotą, to było około 10 kilometrów. Ja jako mały chłopak – pamiętam, że strasznie sobie wtedy nogi obtarłem, ledwo lazłem. No i doszliśmy do Kęt. Ciotka już oczywiście wróciła do swojego domu. Był straszny bałagan, bo w czasie działań wojennych i przejścia frontu był tam szpital frontowy – zostało masa słomy po posłaniach dla chorych. I tam ojciec mnie zostawił z ciotką. Zrobił trochę porządku, powyrzucał, przygotował, ponieważ mieszkanie było wolne. Wrócił sam do Lanckorony i ściągnął mamę z siostrą i z bratem. To musiało być gdzieś na jesieni 1945 roku.

I tam kontynuowałem naukę, to już była miejska szkoła. Zresztą pamiętam, jak ojciec mnie zaprowadził. A może to było i 1 września, bo pamiętam, że jakaś uroczystość zebrała się przed szkołą, dzieci stały. Ojciec podprowadził mnie do ówczesnego kierownika szkoły i przedstawił: „To jest twój wujek”, a do niego powiedział: „No to zaopiekuj się moim synem”. Ponieważ tam był taki zwyczaj – to mała miejscowość – że kto nie szedł ulicą, to ojciec do mnie mówił: „Ukłoń się, bo to jest twoja ciotka” albo: „to jest twój wujek”. To po prostu byli znajomi albo nasi dalsi krewni. I tam kontynuowałem klasę trzecią. Nie mogłem się zaadaptować w tej szkole, ponieważ po pierwsze – skala ocen była tam odwrotna niż u nas w centralnej Polsce (najlepszą oceną była jedynka), a poza tym jako warszawiak nie mogłem być przyjęty, dokuczali mi… Byłem źle widziany – że warszawiak, że ktoś inny, nie tamtejszy…

Był pan jedynym warszawiakiem w tej szkole?

Tak. I tę trzecią klasę tam skończyłem i zacząłem klasę czwartą. W tym czasie ojciec wybrał się do Warszawy. Mówi: „Jednak pojadę zobaczyć, czy jest tam do czego wracać”. Mimo że tamten powiedział: „Nie panie, w tej okolicy nic nie ma, wszystko zrównane z ziemią”. Pojechał do Warszawy. Dojechał chyba do Dworca Zachodniego i stamtąd pieszo, bo przecież nie było komunikacji, dotarł do naszej ulicy. Jak stanął przy ulicy i zobaczył, że wszystkie domy stoją – wszedł na podwórko. Opowiadał mi, że spotkał żołnierza, który wynosił naszą szafkę nocną, z naszych mebli jeszcze – ojciec chciał ją odebrać, tamten go postraszył pistoletem, a ojciec mówi: „Zastrzel mnie. Zastrzel. Niemiec mnie nie zastrzelił, a ty mnie zastrzel.” Ale odebrał mu tę szafkę nocną i poszedł do domu. Okazuje się, że w naszym mieszkaniu była bratowa mojej mamy z rodziną, z dziećmi. Oni mieszkali na Tarczyńskiej i ich dom był zniszczony, zbombardowany. Wrócili wcześniej, bo byli bliżej i u nas się zatrzymali, bo u nas mieszkanie było całe. Tak, że można było wrócić…

Czyli mieszkanie było całe i szczęśliwie nie było zajęte przez dzikich lokatorów.

Przez dzikich lokatorów nie było zajęte, natomiast później, w ramach tego zagęszczania, oczywiście dokwaterowali nam sublokatorów, którzy mieszkali u nas chyba do 1956 czy 1957 roku.

A pan kiedy wrócił do Warszawy?

Wróciłem chyba na jesieni 1946 roku, poszedłem do czwartej klasy. Poszedłem do szkoły najpierw na Raszyńską – ale tam jakoś lekcje się nie odbywały, nie było nauczycieli, był bałagan. I tworzyła się szkoła prywatna sióstr Goldmanowych. Takie dwie siostry, nam się to kojarzyło z zakonnicami, i one w budynku mieszkalnym na ulicy Filtrowej 62 (ten budynek istnieje do dnia dzisiejszego; to był nowoczesny budynek na ówczesne czasy – musiał być wybudowany tuż przed wojną), w chyba dwóch mieszkaniach, zorganizowały szkołę podstawową. Później te siostry zaadaptowały ruiny znajdujące się na rogu Raszyńskiej i Filtrowej – tam pozostał tylko parter, z tym, że był zasypany gruzem. No i myśmy to odgruzowywali, nawet ja z moją mamą tam pracowaliśmy, wyrzucaliśmy gruz. Przykryli ten parter dachem i urządzili nam całkiem przyjemną szkołę. I tam kontynuowałem naukę do końca szkoły podstawowej, czyli do ukończenia klasy siódmej, i tam klasę siódmą ukończyłem.

Jak pan zapamiętał moment powrotu do Warszawy, w 1946 roku, kiedy zobaczył pan miasto w gruzach?

No, to było tragiczne. Dużo chodziłem, chodziłem po gruzach. Miasta nie poznawałem, bo je zapamiętałem z okresu okupacji. Chociaż też było częściowo zniszczone, ale moja najbliższa okolica i droga do szkoły pozostały niezniszczone. Natomiast pamiętam na placu przed Politechniką bunkry niemieckie – betonowe bunkry, dwa bodajże tam były, jeden z nich wchodził w torowisko tramwajowe. Trzeci bunkier, naprzeciwko tego skwerku na Filtrowej, też był na torowisku, więc musiał być wybudowany pewnie jeszcze w czasie Powstania. Później pamiętam, jak uruchamiali tramwaje, jak zmieniali szerokość szyn. Później już jeździłem tramwajem do szkoły, przedtem chodziłem piechotą. Marszałkowska, którą pamiętam – zniszczona, zburzona, a później odbudowywana, w te parterowe budyneczki, te sklepy parterowe. I najbliższa okolica – kościół Zbawiciela był zbombardowany, była dziura, na msze chodziliśmy do obecnego Teatru Współczesnego (zresztą teraz się okazuje, że to jest budynek należący do parafii). Przedtem chodziliśmy jeszcze do świętej Barbary, którego to kościoła nie było, był całkowicie zbombardowany, natomiast msze odbywały się też w budynku obecnej „Romy”, wejście z boku – tam była taka dość spora salka i tam się odbywały msze.

Wróćmy jeszcze do okresu Powstania. Dwa miesiące był pan w powstańczej Warszawie, jako ośmioletni chłopiec – co panu najbardziej utkwiło w pamięci?

Najgorsze momenty, które jeszcze teraz siedzą w podświadomości, natomiast później, już po wyzwoleniu, dręczyły mnie przez długi, długi czas, to było przebywanie w czasie nalotów w piwnicy. Świst lecącej bomby – to była rzecz nie do wytrzymania. Słychać i nie wiadomo, czy uderzy, czy nie uderzy. I to długo mnie męczyło. Jeszcze jako koszmary nocne śniło mi się po wojnie. To była najgorsza rzecz wiele lat po wojnie jeszcze. Nurkujący samolot i świst spadającej bomby. No i te słynne „krowy”, czyli „szafy” – wyrzutnie, miotacze pocisków moździerzowych – też ten ryk, który był przecież znany. Więc to było najgorsze. Bardzo dużo przecież przesiedzieliśmy w piwnicy. W piwnicach. Z tym że była zaadaptowana, były tam takie ławy porobione. Piwnica była dość masywna, tak jak i cały zresztą budynek, tak, że jakoś nam się udało przeżyć.

Co jeszcze… Brak wody. Nie było przecież wody. Brak wody… W budynku obok, w piwnicy wykopali studnię, ale niestety woda się nie nadawała, bo to była taka kurzawka, jak to w Warszawie – szło takie błotko, a wody nie było. Nosiliśmy wodę do picia z ulicy Lwowskiej – na tyłach Politechniki była taka ręczna pompa… Stamtąd nosiliśmy wodę, a poza tym ojciec zrobił w ten sposób, że rynny, rury spustowe z dachu, ponacinał, powkładał w to kawałki blachy – i jak padał deszcz to łapaliśmy wodę do beczek, do zbiorników…

Ale podobno nie tylko siedział pan w piwnicy, bo również chodził pan po dachach – jak to było?

 No, niestety tak. Tam było grono moich rówieśników – jeden z kolegów, który mieszkał obok mnie, mój rówieśnik, i jeszcze jeden, znacznie młodszy, ale też z nami… Z tym, że jako dzieci myśmy więcej się bawili, przecież wtedy człowiek nie odbierał tego w ten sposób, jako dzieciak. Ale nas interesowało wszystko. Wymykałem się z domu po cichutku. Otwierałem drzwi – ponieważ tam jest wielkie mieszkanie, taki dość duży labirynt, to jak rodzice siedzieli w pokoju, to nie słyszeli, co się z tej strony działo – i wymykałem się na podwórko, wymykałem się do chłopaków. I tak sobie wędrowaliśmy. Kiedyś poszliśmy na strych, ze strychu na dach – popatrzeć jak to wygląda. Oczywiście to nie mogło być pochwalone, bo przecież nie wiadomo skąd mogła kula trafić, Niemiec w Politechnice mógł nas ustrzelić. Natomiast widziałem początek pożaru, unoszący się dym – bo to się tak wyróżniało, budynek Prudential. A poza tym wędrowaliśmy piwnicami – bo przejścia pomiędzy budynkami były przebite w piwnicach. Piwnicami doszedłem do posesji numer 6 – obecnie tam jest budynek, który kiedyś był gimnazjum Staszica, a wtedy był chyba szpitalem powstańczym – dotarliśmy tam z kolegą i na takim maluteńkim podwóreczku wewnątrz był wykopany ogromny dół. I nie wiem, czy to był grób zbiorowy, czy pod grób zbiorowy, czy też po prostu brano z niego ziemię na zabezpieczenie okien workami z ziemią. To takie przeżycia…

A w co się pan bawił z kolegami? Były jakieś zabawy wtedy?

Oczywiście! No jak to – w co? W wojnę! Oczywiście w wojnę. Na podwórku stał taki dwukonny wózek, jak ze starych filmów – dość spory, na drewnianych kołach, jak u wozów konnych, z dość wysokimi burtami – i on tam sobie stał oparty. Myśmy go podnieśli, podstawili cegły, obudowaliśmy to – zrobiliśmy taki bunkier. I tam z patykami się biegało i się bawiło w wojnę. Wielkim obiektem zazdrości było to, że jednemu z naszych rówieśników ojciec zrobił taki wyrzeźbiony, ładny pistolet maszynowy; pomalowany na czarno… Z drewna, oczywiście, bo to przecież była zabawka. A myśmy nie mieli, nie było o tym nawet mowy.

Mieliśmy dość duże – ja i ten kolega, ten mój rówieśnik – aspiracje do tego, żeby działać, chcieliśmy jakoś działać. Jak gońcy nieśli jakieś wiadomości – bo był komendant bloku, komendant budynku, i do niego – to myśmy tam zawsze czuwali, żeby odebrać i zanieść jemu, czyli pośredniczyć i być aktywnym. Nawet jedna z pań uszyła nam opaski. Oczywiście nie były biało–czerwone – pamiętam, że był żółty kolor, taka gęsto haftowana opaska. Byliśmy dumni, bardzo dumnie z tymi opaskami paradowaliśmy po podwórku i pilnowali…

Chcieliście aspirować do miana powstańców?

No, w jakiś sposób być chociaż trochę użytecznym. Z tym, że raczej w ramach zabawy, bo jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, byliśmy po prostu za mali. Ale chcieliśmy działać, coś robić.

Czy wszyscy koledzy z podwórka przeżyli?

Tak. Ci, z którymi ja się kontaktowałem. Więc ten, o którym mówiłem, ten sąsiad – z tym, że myśmy mieszkali na drugim piętrze, a on wtedy mieszkał na paterze. Natomiast po powrocie po wyzwoleniu mieszkaliśmy już drzwi w drzwi – ponieważ ich mieszkanie na parterze było strasznie ciemne i ponure, taka studnia, a to mieszkanie było wolne, to oni się przenieśli. Kontakty były do czasu mojego ślubu i wyprowadzenia się stamtąd.

Czyli koledzy z podwórka po wojnie też wrócili na Noakowskiego?

Tak. To znaczy ten. Później jeden, który mieszkał na samej górze, też wrócił. I jeszcze jeden, ten, który miał ten pistolet maszynowy – on był młodszy, więc raczej z moim bratem się kontaktował; on żyje do dnia dzisiejszego. To ci, z którymi myśmy tam się kontaktowali. Z nimi najbliżej, bo z tego samego podwórka – tam były dwa podwórka, ale z tamtym to raczej mniej. No cóż – zwiedzanie piwnic, buszowanie po piwnicach było… Jako chłopaki to trochę po tym chodziliśmy. A zabawy to tak, jak już powiedziałem – głównie w wojnę.

Ewakuacja w czasie zdobywania Politechniki. Zostaliśmy ewakuowani na ulicę Wilczą. Prawdopodobnie tego budynku już nie ma. Budynku nie zapamiętałem, natomiast pamiętam widok z czwartego piętra z balkonu – na rogu Wilczej i Marszałkowskiej leżał przewrócony tramwaj. I tak by pasowało, że to gdzieś w okolicach dzisiejszej kawiarni – tam była kawiarnia „Pod kurantem”, czyli już nowy budynek, powstały po wojnie. Przejście pod ulicą Piękną było wykopane pod jezdnią i pamiętam, że natrafiono widocznie na kanał, rurę kanalizacyjną, bo dość duża, i że musiałem na brzuchu przez to przełazić. Ale to było na samym początku, bo tam jeszcze było światło elektryczne (wtedy zresztą na Wilczej jeszcze był prąd, bo suchary odsmażaliśmy na maszynce elektrycznej). Dalej przechodziło się jakimiś podwórkami, gdzie nigdy po wojnie już nie trafiłem, jakaś kapliczka, jakieś podwórka były dość spore, jakieś zaplecza – i wychodziło się na podwórko tego domu przy ulicy Wilczej. Kilka razy wędrowaliśmy, bo później z ojcem, jak walki ustały, to kontaktowaliśmy się z domem… (…) A później wróciliśmy już na swoje pielesze i tam byliśmy do końca tych dni.

Może jeszcze taki moment – sam wybuch Powstania, jak to się odbywało i jak to się stało, że jednak myśmy byli na Noakowskiego, bo mogliśmy być gdzie indziej.

Ojciec mój przed wojną był nauczycielem w gimnazjum Władysława IV. Oczywiście w czasie okupacji nie miał zatrudnienia, bo gimnazja były nieczynne, natomiast otworzył sklep metalowy na placu Krasińskich, niedaleko ulicy Świętojerskiej. W tym miejscu jest teraz pomnik i Sąd Najwyższy. Tam ojciec miał sklep, prawie przez całą okupację – najpierw na Smolnej miał szklenie okien, bo po 1939 roku to było intratnym zajęciem. Ojciec znał się prawie na wszystkim, bo był nauczycielem robót ręcznych… Najpierw miał zakład szklarski, a później ten sklep na placu Krasińskich. I zatrudnił swoich dwóch byłych uczniów; domyślał się, że oni są w konspiracji, chociaż oczywiście nie ujawniali tego ojcu. I siostra mojej mamy tez pracowała w tym sklepie.

1 sierpnia, po południu, jeden z tych uczniów (jeden się nazywał Zygmunt, a drugi Ignacy) wpadł do sklepu: „Panie profesorze, co pan tu robi?!” „No jak to co?” „Proszę natychmiast zamykać sklep i jechać do domu!” A ojciec mówi: „No jak to? A cóż to się stało? Dlaczego?” „Natychmiast! Ja bardzo pana proszę, niech pan natychmiast zamyka sklep i jedzie do domu!” No i ojciec tak zrobił. Przyjeżdża do domu – a nas nie ma. Mama, razem z moim bratem, ze mną i z siostrą tuż przed urodzeniem, poszła do swojej rodziny, na Tarczyńską – i tam byliśmy. Ojciec wpada do domu – nas nie ma. Gdzie? Domyślił się, że pewnie tam jesteśmy, wsiadł na rower, przyjechał. Nie wchodził na górę, tylko z ulicy krzyczy – no to mama wyjrzała. „Zejdź natychmiast!” A mama: „A co się stało? Zaraz. Chodź na górę”. „Nie, zejdź natychmiast! Szybko, natychmiast schodźcie!” Ponieważ był bardzo zdenerwowany i stanowczy, to zeszliśmy. Ojciec posadził brata na ramę roweru, ja biegłem – ulicą Koszykową, przy Filtrach, na Noakowskiego. Jak dochodziliśmy do naszego domu, już zaczęły się strzały, zaczęło się Powstanie… W ostatniej chwili wróciliśmy do domu i byliśmy razem. Natomiast ciotka ze sklepu też wyszła z ojcem – i ślad po niej zaginął. Nie wiadomo, co. Wyszła. Ponieważ miała inklinacje do zakonu, (chociaż nie była w zakonie) – mieszkała z zakonnicami na Powiślu. Gdzieś koło Dobrej, w tamtych budynkach, byłem tam z nią kiedyś. Mama jej szukała. Na różne sposoby, przez Czerwony Krzyż – żadnego śladu, nic. Nawet posunęła się do tego, że szukała poprzez jasnowidza. Jasnowidz powiedział, że ciotka jest w Ziemi Świętej i że jest w takim zakonie, który nie może się kontaktować ze światem zewnętrznym. Co by w pewnym sensie pokrywało się z jej zainteresowaniami. Ale na ile to jest prawda, to nie wiadomo.

Czyli ciotka w tym czasie najprawdopodobniej zginęła…

 Być może. Nie wiadomo gdzie – nie ma grobu, nie ma żadnego śladu. To z najbliższej rodziny. Zginął też stryj mojego ojca, który mieszkał przy ulicy Długiej w Warszawie. Z jego córką, a moją matką chrzestną – no tam wcześniej byli ewakuowani – byli wyprowadzani ze Starego Miasta przez Niemców. Ponieważ to był starszy człowiek, schorowany, to nie mógł nadążyć za innymi – i Niemiec po prostu odprowadził go na bok, zastrzelił, w gruzach. I też po nim żadnego śladu nie ma – nie wiadomo, gdzie ciało, czy ktoś pochował później, czy po prostu zostało gdzieś z gruzami. Został po nim grobowiec, bo stryj wybudował grobowiec i do dnia dzisiejszego na Powązkach ten grobowiec stoi – a on swojego grobu nie ma.

Powiązane hasła

”None

Skip to content