menu

Jaroszyńska Henryka z d. Pawłowska – Serce Warszawy

Jaroszyńska Henryka z d. Pawłowska – Serce Warszawy

Henryka Jaroszyńska z d. Pawłowska, ur. 29 marca 1928 r., w latach 40. mieszkała z rodziną w Warszawie przy ul. Okopowej. W czasie okupacji włączyła się w działalność konspiracyjną. Brała udział w Powstaniu Warszawskim jako łączniczka i sanitariuszka w 4. kompanii batalionu „Gozdawa” na Starym Mieście. Ciężko ranna, niezdolna do ewakuacji kanałami z wycofującymi się powstańcami, pozostała w szpitalu na Długiej 7, skąd została wygnana do obozu przejściowego w Pruszkowie. Z obozu została wyprowadzona i umieszczona w jednej z rodzin pruszkowskich, a przez kolejne miesiące leczona była w szpitalu RGO w Komorowie. Za zasługi w walce o wolność odznaczona została m.in. Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Armii Krajowej oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Prezentujemy fragmenty relacji Henryki Jaroszyńskiej opublikowanej w wydawnictwie Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo („Moje Wojenne Dzieciństwo”, tom nr 14, wspomnienie pt. „Serce Warszawy”).

[…] Podobnie jak cała młodzież warszawska z niecierpliwością czekałam na godzinę „W”. Wiedziałam już gdzie będę walczyła. Każdy z konspiracji miał swój przydział. 1 sierpnia 1944 roku por. Wyrwa włączył mnie w szeregi Armii Krajowej. Znalazłam się w kwaterze 4 kompanii im. Czarnieckiego przy ul. Świętojańskiej 31 na Starym Mieście. 2 sierpnia rano kpt. „Ognisty” wysłał mnie z meldunkiem do mjr. „Sosny”, który z chłopcami brał udział w zdobywaniu Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych od strony Zakroczymskiej. W bardzo nierównej walce zdobyli ten budynek. Później bardzo często biegałam z meldunkami od „Gozdawy” lub kpt. „Ognistego”. Nieraz wpadałam w strefę ostrzeliwania granatnikami lub ogniem maszynowym. Wiedziałam jednak, że od szybkości dostarczenia meldunku może zależeć powodzenie w walce, utrzymanie barykady lub uniknięcie zaskoczenia nieprzyjacielskiego.

Mocno w pamięci utkwił mi wybuch „Goliata”. W pierwszej połowie sierpnia w godzinach popołudniowych na ul. Podwale przy Kilińskiego wjechał czołg. Wszyscy w pobliżu zaczęli biec w jego stronę krzycząc, że zdobyli go nasi chłopcy. W tym momencie rozegrała się scena mrożąca krew w żyłach. Nastąpił wybuch „Goliata”, który pozostawił po sobie okropne zniszczenia i okrutną śmierć młodych ludzi. Na własne oczy widziałam poparzonych chłopców, zupełnie bez skóry. Widziałam poodrywane ręce i nogi wiszące na oknach do wysokości drugiego piętra, mnóstwo zabitych dzieci. Ciała poległych zostały po prostu rozszarpane na drobne kawałki i rozrzucone wokoło. Widok był tak przerażający, że do dziś go pamiętam i nieraz śni mi się po nocach. Zaraz po tym wydarzeniu kpt. „Ognisty” skierował mnie do szpitala, do pomocy przy rannych. Służyłam im dzień i noc. Spałam stojąc – tak bardzo byłam zmęczona.

Pamiętam też jak pośpiesznie przygotowywaliśmy pole do zrzutów alianckich na placu Krasińskich. Około godz. 22-23 usłyszeliśmy warkot samolotów. Serce ścisnęło się ze szczęścia – może się uda. Niestety, po chwili odezwała się artyleria niemiecka. Płonący samolot spadł na Miodową, zapalając jeden z domów. Chłopcy rzucili się do zniszczonej maszyny, chcąc ratować bohaterskich pilotów, ale niestety, żaden z nich już nie żył. Wydobywali jedynie ich ciała, częściowo zwęglone. Na tej samej barykadzie zginęło wielu powstańców. Działo się to nocą z 14 na 15 sierpnia 1944 roku. Zmęczona, ledwo trzymająca się na nogach, stawiłam się do kpt. „Gozdawy”. Dał mi korespondencję, którą miałam natychmiast dostarczyć do dowódcy grupy „Radosław”, mjr. „Bolka”. Rozkaz wykonałam. Wróciłam kanałami. Ledwo żywa dotarłam do katedry, a tu mówią mi, że dowództwo przeniosło się do nowej kwatery na Daniłowiczowską. Było tam okropne więzienie. Pod silnym ostrzałem ledwo się tam dostałam. Napiłam się czarnej kawy i chciałam trochę odpocząć. A tymczasem wzywa mnie kpt. „Ognisty” wręcza meldunek, który natychmiast trzeba zanieść do dr. Piotra.

Wyjście z kwatery – więzienia przy Daniłowiczowskiej okazało się bardzo trudne. Hitlerowcy wciąż je ostrzeliwali. Dla zmylenia przeciwnika chłopcy wystawiali hełmy na kijach, co chwilę z innej strony i w ten sposób ściągali ostrzał na siebie. Dzięki Bogu bez szwanku wydostałam się z kwatery. Zaczęłam biec do szpitala na ul. Długą 15, by odszukać dr. Piotra i przekazać mu meldunek. Akurat wpadłam na korytarz szpitalny, gdy zaczęły ryczeć „krowy”. W pośpiechu zamiast w lewo, pobiegłam w prawo. Zaczęło się jednocześnie – wycie „krów” i wybuchy pocisków. Zrobiło się strasznie ciemno. Pył dusił w gardle. Krzyk był taki, że nie mogę tego zapomnieć. Wszystko się waliło, paliło. Z przerażenia krzyczałam, płakałam, ale –- nie wiem w jaki sposób – jednak przeżyłam. Chłopcy chcieli natychmiast odgrzebywać rannych, ale nie mogli, bo Niemcy tak nisko pikowali, że karabiny maszynowe były w pełnym ruchu. Dopiero nocą zaczęli nas odsypywać. Ja znalazłam się pod schodami na jakiejś desce. Ten głos rannych, okropnej rozpaczy i lamentu, prześladuje mnie do dnia dzisiejszego.

Kiedy mnie odgrzebano dostałam silnego szoku. Położono mnie gdzieś na ul. Długiej w szpitalu. Dostałam morfinę i zasnęłam. Nie wiem jak długo spałam. Dowiedziałam się później, że razem ze mną przeżyły tam cztery osoby, a wszyscy ranni, wraz z dr. Piotrem, zginęli.

Nowy szpital batalionowy zorganizowany został przez dr. Romana przy ul. Kapucyńskiej 3. Do dyspozycji dr. Romana przydzielono podchorążego Bogusława, siostrę Jolę, Irkę i mnie – czyli tych, którzy ocaleli ze zbombardowanego szpitala na ul. Długiej 15. Ja jednak, bojąc się już zamkniętej przestrzeni, zaangażowałam się ponownie w pracę kurierską. Biegałam po całej Starówce na różne barykady, nosiłam meldunki w trudnych warunkach. Ci, którzy byli wtedy na Starym Mieście dobrze wiedzą, jaka to była gehenna pod koniec sierpnia 1944 roku.

Wczesnym rankiem (było jeszcze szaro) staliśmy pod zwaloną katedrą. Kapitan „Ognisty” wysłał mnie z ważnym meldunkiem na ul. Freta. Nie pamiętam ile przebiegłam – może pół ulicy, gdy w jednym z okien pokazał się Niemiec i rzucił granatem we mnie. Zostałam ciężko ranna w biodro. Chłopcy ściągnęli mnie i zanieśli do szpitala na Długą 7. Było to 2 września 1944 roku. Nie zrobiono mi nawet opatrunku, bo nie było z czego. Zdjęto ze mnie podarty mundurek i obandażowano papierowym bandażem. Potem położono mnie na noszach, bo nalot był co 15 minut. O świcie dostaliśmy wiadomość, że naszego wojska już nie ma i Niemcy przeszli barykady.

Dnia poprzedniego ogłaszali przez megafony, że cała ludność cywilna naszej dzielnicy ma pod groźbą utraty życia wyjść o godz. 6 rano z białymi chustkami. Personel szpitala postanowił nie ruszać się, bo technicznie byłoby to nie do wykonania. Wiadomość o poddaniu się dzielnicy (nie wojska) była dla nas okropna. O godz. 6.30 nadleciały znów sztukasy. Bombardowanie powtórzyło się. Około godz. 7.30 zjawili się pierwsi esesmani i wermachtowcy z psami. Działy się tam sceny dantejskie. Psy rozszarpywały, a esesmani dobijali rannych na łóżkach. Otuchy dodawał nam ojciec Tomasz. Starał się nas wszystkich pojednać z Bogiem i udzielił każdemu, kto tego zapragnął Komunii Świętej.

Około południa zwołano cały personel z sal opatrunkowych. Po długim, denerwującym oczekiwaniu, wyprowadzono wszystkich mężczyzn do bramy i na podwórze. Co z nimi zrobiono, nie wiem, mogę się tylko domyślać. Bóg miał mnie w swojej opatrzności, bo Niemiec po trupach wyniósł mnie na ulicę. Byłam tym wszystkim tak wystraszona, że prosiłam go, by mnie zabił. Nie zrobił tego – rzucił z całych sił przed budynek. Widziałam tylko masę trupów, po których szli Ukraińcy [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.] i własowcy. Nosili oni papiery pod budynek, podlewali benzyną i podpalali miotaczami ognia. Wszystko się paliło. Widziałam wiszące i płonące belki, które lada chwila mogły spaść na mnie. Na szczęście grupka ludności cywilnej wzięła mnie w szary koc i tak przez całą spaloną Warszawę zaniosła aż do Dworca Zachodniego, skąd pociągi zawoziły do obozu w Pruszkowie.

Włos jeszcze dziś jeży mi się na głowie na wspomnienie okrucieństwa hitlerowców. Jako szesnastoletnia harcerka widziała na własne oczy tych pijanych żołdaków, którzy zabijali rannych, gwałcili i rabowali pielęgniarki. W obozie przejściowym w Pruszkowie na hali, gdzie nas wpędzono, było bardzo tłoczno. Ludzie leżeli pokotem dosłownie na klepisku (widok przerażający). Niemcy sortowali nas jak rzeczy – zdrowych wywozili na roboty do Rzeszy, a chorych po różnych szpitalach. Ja zostałam potajemnie wyniesiona na noszach do jakiegoś domu blisko kolejki EKD. Umieszczono mnie na strychu, bo ludzie bali się przetrzymywania w mieszkaniu „bandytów” z Warszawy (groziło to śmiercią). Trochę mnie umyto i podano herbatę, po czym straciłam przytomność. Dowiedziałam się później, że był ksiądz, nałożył oleje święcone i nocą samochodem ciężarowym zawieziono mnie do szpitala RGO w Komorowie. Tam zajął się mną dr May. W końcu stycznia 1945 roku musiał on opuścić szpital, bo weszli Rosjanie. Zaczęła się ponowna gehenna. Co noc nawiedzali nas Ukraińcy i Rosjanie. Za każdym razem pielęgniarki barykadowały wszystkie wejścia, w obawie przed gwałtami.

W styczniu 1945 roku musiałam opuścić szpital. Zatrzymałam się u obcych ludzi w Pruszkowie. Chodziłam co dzień na opatrunki do miejscowego szpitala. Nie przyznawałam się, że jestem z Warszawy i brałam udział w Powstaniu, bo ludzie ci bardzo się bali. O rodzicach, siostrze i rodzinie nic nie wiedziałam, bo wywieziono ich z Woli na roboty do Niemiec. Zostałam sama jak palec. Warszawa spalona, a ja nie mam co jeść, w co się ubrać i gdzie mieszkać…

Zaczęłam poszukiwać matki, ojca i siostry przez Czerwony Krzyż. Jeździłam na gruzy stolicy i naklejałam kartki, że bardzo proszę o wiadomość od nich. Siostra z mamą też mnie poszukiwały. W styczniu czy w lutym 1945 roku do mojej kartki doklejono list z PCK, z którego dowiedziałam się, że matka z siostrą i siostrzenicą wracają z Niemiec. Zatrzymały się w Dębnie koło Szczecina. Była to dla mnie wielka radość. W spalonej i zniszczonej Warszawie sama nie dałabym sobie rady. Byłam powstańcem i nie chciałam tej rodziny z Pruszkowa narażać na nieprzyjemności. Musiałam iść na Komendę Milicji, by dostać bezpłatny bilet do Dębna. Jechałam tam z jakimś obcym mi zupełnie małżeństwem, udającym się do Szczecina. Podróż trwała prawie tydzień i była okropna. Po wielkich trudach dotarłam wreszcie na miejsce.

W Dębnie zrobiłam małą maturę i rozpoczęłam pracę w banku. Sielanka jednak trwała krótko, bo zaczęło się mną interesować UB. Wielokrotnie zabierano mnie nocą pod eskortą na przesłuchania. Napisałam tam setki swoich życiorysów, ale nic ze mnie wydobyć nie mogli – i nic nie chciałam podpisać. Byłam bardzo krnąbrna, toteż przetrzymywano mnie nieraz w okropnych warunkach po 24 godziny. Byłam tym wyczerpana fizycznie i psychicznie.

W kwietniu 1949 roku wyszłam za mąż za człowieka pochodzącego z Wołynia, którego cała rodzina została zesłana do Kazachstanu. Miałam piękny ślub kościelny. Na drugi dzień, zabierając matkę, wyjechaliśmy do Białogardu. Ale UB nie dawało mi spokoju. Byłam akurat w ciąży, gdy zabrano mi męża do Warszawy, skąd miał ponownie jechać na Sybir. Nie wiedziałam gdzie jest, nie miałam od niego żadnej wiadomości. Z tej zgryzoty przedwcześnie urodziłam syna, który zmarł. Poród miałam bardzo ciężki i okropnie samotny. Mój zesłaniec wydostał się z Warszawy, bo zachorował na gruźlicę. Następnego dnia wyjechaliśmy do Wrocławia. W ogóle nie przyznawałam się do tego, skąd pochodzę. Długo nic nie wiedziałam o losie mojego ojca. Dopiero po latach spotkałam we Wrocławiu kolegę i dopiero on mi powiedział, że ojciec zginął na żydowskim cmentarzu przy ul. Okopowej. Zabrałam jego prochy i skrycie pochowałam w rodzinnym grobie w Babicach. Urodziłam jeszcze dwóch synów, których wykształciłam i wychowałam na porządnych ludzi. […]

Młodość minęła, skrócona przez okrutne doświadczenie wojny. Czas płynie bezlitośnie, szron przyprószył skronie. Choć skończyłam już siedemdziesiąt lat i jestem bardzo schorowaną kobietą dziękują Panu Bogu za to, że pomimo gehenny losu pozwolił mi przeżyć. Przyszła jesień życia, trzeba więc pogodzić się ze strzykaniem kości. Kiedy mnie jednak teraz ktoś zapyta, jak ja się dziś czuję, odpowiem grzecznie „dobrze, dziękuję”.

Spotykamy się co roku 1 sierpnia na Powązkach w przyjacielskim gronie, bo łączą nas przeżycia okupacyjne i powstańcze. Te refleksje płynące z głębi serca utrwaliłam ku wspólnej pamięci. […]

Powiązane hasła

”None

Skip to content