menu

Kaczmarek Tadeusz – Okres represji

Kaczmarek Tadeusz – Okres represji

Tadeusz Kaczmarek, ur. w 1940 r., w okresie okupacji mieszkał wraz z rodziną przy ul. Kolektorskiej na Żoliborzu. W drugiej połowie września 1944 r. został wygnany do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, a następnie przewieziony do miejscowości Końskie. Swoje wspomnienia z czasu wygnania Pan Tadeusz Kaczmarek przekazał Muzeum Dulag 121 w 2021 r.

Urodziłem się w 1940 r. na Żoliborzu, w domu rodziców przy ul. Kolektorskiej 40 (obecnie obok Parku Kaskada na Bielanach). Przez okres okupacji przebywałem w domu rodzinnym przy ul. Kolektorskiej 40. Obok naszego domu (ok. 200 m) znajdował się wówczas niemiecki posterunek obserwacyjny, który usytuowany był na dachu szkoły. Punkt obserwacyjny kontrolował okolicę całą dobę, łącznie z godziną policyjną, która obowiązywała od godz. 16 do 6 rano w okresie jesiennym. W skład rodziny, z którą wówczas zamieszkiwałem wchodzili: ojciec Szymon Kaczmarek, ur. w 1896 r. – inwalida wojenny z 1920 r., w okresie okupacji i po wojnie pracownik Ministerstwa Rolnictwa i Reform Rolnych; matka Walentyna Kaczmarek, ur. w 1903 r.; bracia Janusz Kaczmarek, ur. w 1931 r., i Zenobiusz Kaczmarek, ur. w 1937 r.; ja, Tadeusz Kaczmarek oraz ciotka Marianna Mączka, ur. w 1910 r. W tym czasie, tj. od września 1939 r. aż do wysiedlenia około 17 września 1944 r., kiedy skierowani byliśmy do obozu przejściowego w Pruszkowie, byliśmy szykanowani przez niemieckich okupantów.

Gehenna rodziny zaczęła się w momencie wysiedlenia, tj. około 17 września 1944 r., gdy pieszo byliśmy pędzeni do obozu przejściowego w Pruszkowie. Nasza grupa licząca 300-400 osób była pędzona pieszo przez Wolę. Pierwszy odpoczynek i nocleg spędziliśmy w kościele św. Wojciecha na Woli przy ul. Wolskiej. Pamiętam, jak otrzymałem jakiś posiłek, chleb i kawę, a łóżko zastąpił mi chodnik przy ołtarzu bocznym. Następnego dnia przeszliśmy bocznymi drogami do obozu przejściowego w Pruszkowie „Dulag 121”. Obóz ten usytuowano w halach, z których Niemcy wywieźli maszyny i urządzenia. Tutaj skandaliczne zakwaterowanie oraz bardzo małe wyżywienie doprowadzało wysiedlonych do śmierci lub poważnych chorób. Zapamiętałem, jak z gorączką spędziłem noc siedząc na kolanach mamy. Było mi bardzo zimno.

W obozie tym spędziliśmy około tygodnia. Potem zaczęła się wysyłka do obozów pracy lub śmierci, poprzedzona selekcją na grupę zdrowych mężczyzn, którzy mieli być skierowani do niemieckich obozów pracy. Natomiast druga grupa, kobiety, dzieci i chorzy mężczyźni – do Oświęcimia. Zapamiętałem scenę, jak mojego ojca odsunięto od naszej rodziny na drugą stronę, do grupy mężczyzn wysyłanych do pracy. Wówczas nastąpił nieoczekiwany powrót ojca do naszej grupy kobiet i dzieci. Ojciec mój podczas wojny z bolszewikami był ranny i miał uszkodzony kręgosłup i płuco. Z tego tytułu nosił skórzano-metalowy gorset. To spowodowało, że strażnik niemiecki zlitował się i odesłał ojca z powrotem do nas.

Obok nas stała rodzina z Żoliborza, sąsiedzi o nazwisku Krawczak. Ojciec ich, zdrowy mężczyzna, został skierowany na drugą stronę i miał być wywieziony do obozu pracy. Wówczas jego syn, a mój rówieśnik, około 5 lat, pobiegł za ojcem i obejmując go za szyję, nie dał się od niego oderwać. Wówczas ten sam Niemiec, który uratował mojego ojca, skierował sąsiada na naszą stronę, także ratując go od wywiezienia obozu.

Rodzina moja z tego powodu uważała, że zostaliśmy uratowani. Natomiast, kiedy okazało się, że my też jesteśmy skazani na wysyłkę transportem kolejowym, nie wiedząc dokąd jedziemy, bardzo się zdenerwowali i szukali jakiegoś wyjścia z sytuacji, chcąc uciec z obozu. Było to niemożliwe z uwagi na liczną rodzinę oraz małe zasoby pieniężne, nie wystarczające do wykupienia się.

Z opuszczenia obozu zapamiętałem transport w ciemnościach, w bardzo zatłoczonych wagonach towarowych. Jak się okazało, skierowani byliśmy do obozu zagłady w Oświęcimiu. Podróż nasza skończyła się na terenie obszaru świętokrzyskiego, około stacji Końskie. Powodem było wysadzanie przez partyzantów torów kolejowych. Załoga niemiecka opuściła pociąg i uciekła. My natomiast, znajdujący się w wagonach towarowych, byliśmy zamknięci od zewnątrz. Oswobodzili nas podobno partyzanci i ludność okolicznych miejscowości.

Nasza rodzina została przygarnięta przez rodzinę państwa Wiktorowiczów ze wsi Parczew, koło Końskich. Rodzina ta była wielodzietna i miała niewielkie gospodarstwo rolne z zabudowaniami, kryte strzechą. Dzieci zostały zakwaterowane w domu na siennikach, natomiast rodzice i ciocia w pomieszczeniach gospodarczych. Tutaj dotarliśmy pod koniec września. Rodzice i ciocia w zamian za utrzymanie pomagali w pracach gospodarczych, przy zbiorach jesiennych plonów, jak ziemniaki i inne. W taki sposób przetrwaliśmy u państwa Wiktorowiczów do stycznia 1945 r.

W mojej pamięci utkwiło mi jedno zdarzenie, które o mało nie skończyło się moją śmiercią. Mój straszy brat Janusz oraz jego rówieśnik Wiktorowicz Jan mieli sprawować nad nami opiekę, kiedy rodzice pomagali gospodarzom w polu. Ponieważ ja byłem jeszcze mały, sprawiałem swoim opiekunom pewne kłopoty. Wówczas pozostawiono mnie w stodole zakopanego w sianie i zapowiedziano, żebym nie płakał, bo przyjdą Niemcy i mnie zabiją. Tak przeleżałem kilka godzin, bez możliwości poruszenia się i wydobycia z pułapki. Dopiero rodzice pod wieczór znaleźli mnie, głodnego i zziębniętego.

Jeszcze jeden wypadek zapamiętałem, jak mój brat Janusz i Janek, syn gospodarzy, mieli być odznaczeni za wykrycie jednostki niemieckiej uciekającej przez las. Ponieważ mój brat był obeznany z bronią, więc po znalezieniu karabinu przy zabitym Niemcu chcieli z Jankiem sobie postrzelać. Wyszli więc za stodołę i zaczęli strzelać w stronę lasu. Po kilku strzałach z lasu odezwała się salwa z karabinu maszynowego. Okazało się, że przez las przedzierała się niemiecka grupa zmotoryzowana, ale idąca pieszo, bo zabrakło im paliwa. Myśleli, że są zauważeni i dlatego oddali strzały w kierunku stodoły. Na te strzały zareagowała ludność cywilna i partyzantka, którzy zawiadomili stacjonujące wojska wyzwoleńcze, które to złapały grupę niemiecką. A mojego brata i kolegę okrzyczano bohaterami za wykrycie wroga. W tym strzelaniu nabawił się kontuzji Jan, któremu zamek odciął kciuka z prawej ręki.

Po tych tarapatach i pobycie u rodziny Wiktorowiczów w Parczewie nastąpiło 17 stycznia 1945 roku wyzwolenie Warszawy. Ojciec bardzo intensywnie zaczął przygotowania do powrotu do domu w Warszawie. W początkach lutego z najstarszym bratem Januszem zorganizowali transport z porzuconego wozu wojskowego oraz konia. Takim pojazdem, który  był przykryty dachem z plandeki, wyruszyliśmy w drogę do Warszawy. W drodze powrotnej przeżyliśmy kilka dramatycznych sytuacji. W miejscowości Nowe Miasto uciekający żołnierze niemieccy brygady zmotoryzowanej z powodu braku paliwa chcieli odebrać nam zaprzęg. W tym celu całą rodzinę postawiono pod ścianą do rozstrzelania. W tym momencie na hasło „idą Ruscy” odstąpili od tego zamiaru i uciekli, porzucając nas. W dalszej podróży podobne sytuacje się powtarzały. Za drugim razem odebrać zaprzęg nam chcieli żołnierze radzieccy.

Po trudach podróży, kiedy dotarliśmy do Warszawy okazało się, że z domu rodzinnego pozostała tylko kupa gruzu. Na szczęście pod zwałami gruzu ocalała piwnica, do której przed wypędzeniem rodzice zdołali wynieść co wartościowsze sprzęty oraz dokumenty. W tej sytuacji udaliśmy się do Ożarowa-Duchnic [wschodnia część wsi Duchnice przylega bezpośrednio do Ożarowa Mazowieckiego i stanowi z nim spójny organizm mieszkaniowy – przyp. red.]. Decyzję taką podjęli rodzice z uwagi na to, że przed wojną ojciec zakupił grunty rolne bez budynków. W ten sposób władze gminne zakwaterowały nas w budynku i domach pozostawionych przez właścicieli gospodarstw niemieckich. Tutaj przebywaliśmy przez pewien czas, a następnie został nam przydzielony dom mieszkalny na drugim końcu Duchnic (tj. obecnie na końcu ul. 3 Maja). W ten sposób zakończyła się nasza tułaczka. Mój straszy brat Zenobiusz i ja zaczęliśmy uczęszczać do szkoły podstawowej w Żbikowie im. Marii Konopnickiej przy ul. Narodowej. Dalsze losy nasze i młodość związaliśmy z Pruszkowem. Tu ukończyliśmy z bratem Zenobiuszem Technikum Budowy Obrabiarek mieszczące się przy ul. Stalowej.

Od lewej: Marianna Mączka, Zenobiusz Kaczmarek, Walentyna Kaczmarek z synem Tadeuszem na ręku, Janusz Kaczmarek. Warszawa, ul. Kolektorska 40, ok. 1942 r. Ze zbiorów prywatnych
Tadeusz Kaczmarek (po prawej) z braćmi Januszem i Zenobiuszem w ogrodzie przy domu rodzinnym w Warszawie, 1944 r. Ze zbiorów prywatnych

Powiązane hasła

”None

Skip to content