menu

Kałdowska z d. Werner Halina – „Uratowali mi życie i wiarę w dobro”

Kałdowska z d. Werner Halina – „Uratowali mi życie i wiarę w dobro”

Halina Kałdowska z d. Werner, ur. w 1933 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała z rodziną przy ul. Siennej 38. Jej starsza siostra, Irena Werner, która brała udział w powstaniu jako sanitariuszka, zginęła pod koniec sierpnia 1944 r. Pani Halina wraz z matką, Leontyną Werner, wyszły z Warszawy 8 września w czasie tymczasowego zawieszenia broni. Po kilkudniowym pobycie w obozie przejściowym w Pruszkowie, zostały wysłane do Kielc. Relacja, spisana w 2016 r., została po raz pierwszy opublikowana w książce „Dzieci ‘44. Wspomnienia dzieci powstańczej Warszawy” Jerzego Mireckiego (Warszawa, 2014).

Wiele lat minęło od wydarzeń, które chcę opisać. Moje wspomnienia są trochę mgliste i jakby zamazane. Kiedy wybuchła II wojna światowa, miałam sześć lat. Wspomnienie tego faktu to pożegnanie z Ojcem, który jako oficer rezerwy został powołany do wojska. Poszedł na wojnę i ślad po Nim zaginął. Pierwsze wiadomości o Nim dotarły do nas na początku wojny, podobno zginął w pierwszych dniach września w walkach pod Częstochową. Nie była to oficjalna wiadomość, więc Mama ciągle czekała na Jego powrót, a po wojnie szukała Go przez Czerwony Krzyż i inne organizacje. Bez skutku. Zostałyśmy same – Mama, Babcia, ja i moja starsza siostra Irusia. Babcia zmarła na początku 1940 roku. W czasie okupacji mieszkaliśmy w Warszawie przy Siennej róg Sosnowej.

Pamiętam, że 1 sierpnia 1944 roku był pięknym słonecznym dniem, byłam sama w domu. Mama była w banku, gdzie pracowała, moja starsza siostra Irusia gdzieś się ostatnio „zawieruszała”. Wiem, że uczyła się na tajnych „kompletach”, ale też miała kontakt z harcerstwem podziemnym. Nudziło mi się, więc godzinami stałam na balkonie, obserwując, co dzieje się na ulicy. Po południu, jak zawsze, stałam na balkonie i czekałam na powrót Mamy, i nagle zrozumiałam, że dzieje się coś niezwykłego. Ruch był zwiększony, dużo młodych ludzi gdzieś pędziło. Młodzi mężczyźni ubrani w buty oficerki (z cholewami pod kolana) byli jakoś bardziej „uroczyści”. Wzrastał we mnie niepokój o Mamę i Siostrę. W pewnej chwili Mama wpadła do mieszkania, wołając od drzwi: „córeczko, Powstanie – Warszawa powstała – będziemy wolni”. Te słowa i gest przytulenia mnie pozostał w mojej pamięci do dziś. Mama powiedziała, że siostra Irusia jest wśród powstańców, kazała się za Nią modlić. Moja Mama była wielką patriotką i uczyła nas, jak kochać Polskę. Na ulicy i z balkonów ludzie zaczęli wołać: „Niech żyje Polska!”. Coraz więcej młodych ludzi z biało-czerwonymi opaskami pokazało się na ulicy. Po wielu latach strachu i niewoli te opaski i okrzyki tworzyły niepowtarzalny nastrój. Entuzjazm i wiara w zwycięstwo były ogromne. Jeszcze tego samego dnia wieczorem ludzie zaczęli budować barykady przeciw czołgom i wozom pancernym. Budowali ze wszystkiego, co było pod ręką – wyrzucanych przez okna mebli, z płyt chodnikowych, z przewróconego tramwaju, wozów drabiniastych i aut ciężarowych. Wierzyliśmy w pewne zwycięstwo.

Po euforii pierwszych godzin i dni przyszły dni trudne. Nad Warszawą zaczęły latać niemieckie samoloty zrzucające bomby zapalające na dachy domów. Czasami udawało się je ugasić (posypując piaskiem), ale wkrótce zaczęli zrzucać bomby burzące, włączyli też „krowy” – pociski rakietowe wydające przerażający dźwięk podobny do ryku krowy, które uderzając w budynki, niszczyły je aż do piwnic, w których mieszkańcy szukali schronienia. Siedzieliśmy w piwnicach, wsłuchani w świst bomb lub ryk „krów”, czekając, kiedy zawali nam się wszystko na głowę. Do dziś nie mogę wejść do piwnicy i nie mogę tego zwalczyć. Nie wchodzę nawet do modnych dziś kawiarni czy restauracji w piwnicach. Nie mogę.

W piwnicach było nasze życie, nawet rodziły się dzieci. Pamiętam, jak takie maleństwo urodzone w czasie bombardowania chrzczono zwykłą wodą (nawiasem mówiąc, czyniła to moja Mama). Podczas bombardowania ludzie głośno się modlili, prosząc Boga o ratunek. Na głowę sypał się tynk z sufitów, bo jeśli nawet bomby spadły gdzieś w sąsiedztwie, to i tak wszystko drgało, pod nogami podłoga chodziła w górę i w dół. Pojawił się też głód, kończyły się zapasy żywności. Składaliśmy resztki jedzenia i dzieliliśmy między wszystkich mieszkańców piwnicy, a na podwórku gotowano zupy z dostępnych produktów. Na podwórkach ludzie budowali małe kapliczki, czasem stała tylko figurka Matki Boskiej. Wieczorem zbieraliśmy się wszyscy, aby się modlić i cichutko śpiewać religijne pieśni.

W czasie Powstania byłam świadkiem wielu tragedii. Po jednym z bombardowań zawaliła się część naszego domu i zasypała parę osób w piwnicy. Wysiłkiem mieszkańców udało się kilka osób wyciągnąć spod gruzów. Nad jedną z zasypanych osób zawisł strop, tak tragicznie, że nie było możliwości Jej pomóc. Była zasypana do połowy. Zdawała sobie sprawę, że nie ma dla Niej ratunku, błagała, by pomóc Jej odejść. Po długich konsultacjach i rozważaniach stwierdzono, że nie można jej tak zostawić – podano Jej zastrzyk. W tym dniu wieczorem na podwórku odbyło się nabożeństwo żałobne, przyszedł nawet ksiądz z odległej kaplicy. Zapamiętałam również, jak jeden z domów na Śliskiej po uderzeniu „krowy” dosłownie się obsunął, grzebiąc w piwnicy kilkanaście osób. Wszyscy, którzy mieli łopaty i łomy, starali się wyciągnąć ludzi spod gruzów. Niestety, było to zupełnie niemożliwe. W końcu wykopano jakąś małą dziurę, przez którą podano z piwnicy mały pakunek – było to maleńkie dziecko w beciku. Co się stało z resztą ludzi z piwnicy, tego nie wiem, na pewno zginęli.

Było coraz gorzej, coraz bardziej brakowało jedzenia. Na Siennej 48, o ile dobrze pamiętam, sprzedawano koninę. Biedne konie, zabijane z powodu braku pożywienia dla ludzi – ratowały nas od głodu. Brakowało również wody, trzeba było czasami pod ostrzałem lub o świcie chodzić do studni w odległych domach, ale i to się kończyło. Rozdzielano wodę ostrożnie, większe porcje dostawały dzieci.

Czasami wpadali do piwnicy powstańcy, opowiadali, co się dzieje na Starym Mieście – o czołgach, na których Niemcy umieszczali dzieci, aby uniemożliwić powstańcom ich niszczenie. Do piwnic wpadali również Niemcy i zabijali bezkarnie Polaków. Baliśmy się więc nie tylko bomb, lecz także możliwości zdobycia przez Niemców naszej dzielnicy. Do tej pory byliśmy wciąż po „polskiej stronie” i to było najważniejsze.

Któregoś dnia wpadła do naszej piwnicy moja starsza siostra Irusia, w mundurku harcerskim, w berecie z lilijką i opaską powstańczą. Na ramieniu miała ciężką torbę z opatrunkami – była sanitariuszką. Przyniosła nam pół bochenka chleba (był to wówczas rarytas). Pocieszała mnie, a ja nie słuchałam Jej, tylko płakałam. Prosiłam, żeby została z nami. Ucałowała nas i zaraz musiała iść dalej. Odprowadziłam Ją za bramę i patrzyłam za Nią, jak machając do mnie ręką, wpół zgięta, biegła pod murami domów w kierunku ulicy Żelaznej. Nie wiedziałam wówczas, że było to ostatnie z Nią spotkanie.

Nasze piwnice jeszcze się trzymały, ale wszystko się trzęsło i przy każdym bombardowaniu tynk leciał na głowy. Stwierdzono, że wszystko  jest już naruszone i coraz bardziej niebezpieczne. Postanowiono, że będziemy chodzić na plac Napoleona do „drapacza chmur” (Prudential), tam były bezpieczniejsze schrony. Przez parę dni o godzinie szóstej rano wyruszaliśmy przez Sienną do Marszałkowskiej i ulicą Moniuszki do placu Napoleona. Wieczorem był powrót do domu. Przemarsz był trudny i niebezpieczny, szło się wśród gruzów, barykad i ciągle pod ostrzałem z różnych stron. Piwnice w „drapaczu” były duże i przestrzenne, zdawały się być bezpieczne. Ludzi było tam bardzo dużo. Byli tam ci, co już wszystko stracili, i my – niepewni, z wciąż jeszcze stojących domów. Ale i to się skończyło. „Drapacz” był coraz bardziej bombardowany, a i dojście do niego coraz trudniejsze i coraz bardziej niebezpieczne.

Ale najgorsze nadeszło pod koniec sierpnia. Któregoś dnia, raniutko, przyszła do nas łączniczka – koleżanka mojej siostry – i poprosiła, aby Mama natychmiast poszła z nią w okolice Woli upewnić się co do kogoś. Mama domyśliła się, o kogo chodzi. Chciała iść sama, ale ja bałam się z nią rozstać i uparłam się, że pójdziemy razem. Trudno było iść przez tyle ulic i barykad, często pod ostrzałem. Prawie cały czas biegłyśmy po gruzach, wśród ciągle walących się domów, zabitych i rannych ludzi i błąkających się głodnych i oszalałych ze strachu psów. Wreszcie dotarłyśmy do celu. To, co zobaczyłam, przerosło moje obawy i wyobrażenia. Irusia leżała martwa, rozszarpana przez niemiecki granat. Trudno mi o tym pisać, do dziś mam ten straszny widok przed oczami. Co się potem działo, tego nie pamiętam. Przerażona siedziałam w jakiejś obcej piwnicy i czekałam na Mamę. Mama chciała za wszelką cenę mnie „chronić” i nic na ten temat nie mówiła. Wiem jedno, płakałam. Poczułam, że muszę zaopiekować się Mamą, ponieważ była w bardzo złym stanie psychicznym. Późnym wieczorem młody chłopiec odprowadził nas na Sienną do naszego domu. Droga powrotna była koszmarna, ale tak naprawdę nie pamiętam żadnych faktów.

Parę dni później dowiedzieliśmy się, że na Chmielnej runął dom, pod którego gruzami zginęli stryj Edmund i moja ulubiona ciocia Julia – Wernerowie oraz ich córeczka Zosia. I tak zostałyśmy z naszej warszawskiej rodziny same – Mama i ja.

W pierwszych dniach września Niemcy zaczęli zrzucać ulotki zachęcające ludność cywilną do opuszczenia Warszawy w dniach „zawieszenia broni”. Większość warszawiaków nie chciała z tego skorzystać. Ciągle wierzono w poprawę sytuacji, przecież za Wisłą stały wojska  sowieckie i polskie. Zawiedziono się jednak na ich pomocy. Żołnierze polscy opowiadali potem o swoich rozterkach, gdy patrzyli na palącą się Warszawę.

Mieszkańcy naszego domu zdecydowali się jednak wyjść z Warszawy. Dla nas było to okropne. Mama długo się opierała, ale przekonano Ją, ze względu na mnie i na Jej stan zdrowia. I tak 8 września wychodziłyśmy w tłumie ponuro idących ludzi, biednych, znękanych, z małymi tobołkami i z wielkim żalem w sercu, często po stracie najbliższych, czasem całych rodzin. Straciliśmy też ukochane miasto, które dzielnie się trzymało w czasach okupacji, a na naszych oczach legło w gruzach.

Niemcy czasem i te małe bagaże zabierali, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Jeszcze przed opuszczeniem domu przeżyłam rozstanie z moim ukochanym pieskiem. Psów nie wolno było wyprowadzać, ale zostawić w ruinach nie pozwalało serce. Ktoś miał lek, który podano psom z naszego domu. Było to znów dla mnie przeżycie. Już naprawdę nie mogło się nic więcej zdarzyć, oprócz utraty życia.

Wyjście z Warszawy w czasie „zawieszenia broni” było bardzo bolesne. Na barykadach stali powstańcy, a dalej – Niemcy. Miałam wtedy poczucie zdrady, że moich bohaterskich powstańców opuszczam i do dziś mam to uczucie. W moim sercu zostali dzielni, odważni, godni szacunku. Zostawali na posterunku, choć wiedzieli, że sprawa jest przegrana, a ich los niepewny. Niestety, po 63 dniach Powstanie upadło. Wszyscy bez wyjątku musieli Warszawę opuścić, a Niemcy bezkarnie kontynuowali burzenie i palenie miasta. Taka była koncepcja Hitlera, aby z Warszawy nie pozostał „kamień na kamieniu”.

Szliśmy więc w tłumie poganiani przez Niemców, wśród ruin i palących się domów. Miałam wrażenie, że płomienie mogą nas dopaść. Po drodze widzieliśmy sporo świeżo usypanych grobów z małymi drewnianymi krzyżami. Tak doszliśmy, o ile dobrze pamiętam, zawieziono nas do obozu przejściowego w Pruszkowie. Czekali tam na nas Niemcy z karabinami i psami. Zaczęła się segregacja: zdrowi i młodzi szli do hali z przeznaczeniem na wywóz do Niemiec – na roboty. Matki z dziećmi do innych hal. Byłam mała i chuda, więc zakwalifikowano nas do hali numer 1 – dla matek z dziećmi. Była to obskurna duża hala z betonową podłogą, tak zwana „wagonownia” z kanałami do remontu wagonów, z których rozchodził się nieprzyjemny zapach. Naokoło były rozłożone maty ruszające się od insektów. Dostałyśmy okropną zupę z brukwi, to poczucie, że się jest w niewoli – jakaś straszna beznadzieja.

Po tych wszystkich przeżyciach Mama zaczęła niedomagać na serce. Ja zaczęłam chodzić wśród ludzi w nadziei znalezienia kogoś z rodzi­ny, sąsiadów albo znajomych, ale niestety nikogo nie znalazłam. W nocy wyszłam na zewnątrz, już nie wiem dlaczego, i nagle zjawił się żandarm niemiecki, który wyciągnął do mnie rękę, nie wiem po co. Przestraszona odskoczyłam i wtedy wycelował do mnie z karabinu, po chwili jednak machnął ręką i odszedł. Przez długą chwilę nie mogłam się ruszyć ze strachu. Wróciłam do śpiącej Mamy, ale rano nic Jej o tym nie powie­działam, aby Jej nie denerwować. Po paru dniach załadowano nas do otwartych wagonów towarowych i wieziono przez trzydzieści godzin w nieznanym kierunku (bez warunków sanitarnych). Ludzie wygląda­li przez szpary i wspinali się ponad burty wagonu, by zorientować się w terenie. Z ulgą stwierdzili, że wciąż jesteśmy w Polsce.

Mama zachorowała na czerwonkę. Miała wysoką gorączkę, ponieważ była to choroba zakaźna, ludzie odsuwali się od nas. Brak sanitariatów pogarszał sytuację i stwarzał prawdziwy koszmar. Nie wiem, kto zawia­domił Niemców – może Niemcy, ale jak dojechaliśmy do celu, to jest do Kielc, po Mamę przyjechała karetka sanitarna i zabrała ją do szpitala. Niemcy bardzo bali się zakaźnych chorób. Dobrze, że tak zareagowa­li, a nie pozbawili Mamę życia. Zostałam sama. Z dworca załadowano nas na furmanki i zawieziono do jakiegoś obozu RGO dla wysiedleń­ców warszawskich, ale to nie był obóz zamknięty. Jakieś hale, choć nieco lepsze niż w Pruszkowie, ale niestety tak brudne, że siedziałam w kucki całą noc. Nie wiedziałam, co będzie dalej, co z Mamą. Czekaliśmy nie wiadomo na co. Pamiętam tylko, że któregoś dnia – to była niedziela – usiadłam na zewnątrz i bardzo płakałam. Koło mnie zatrzymała się jakaś para wracająca z kościoła, zapytali mnie, co tu robię, czy jestem z matką. Wypłakałam im całą swoją historię. Zabrali mnie do siebie, umyli, nakar­mili i odwszawili. Nawiązałam kontakt z Mamą, którą ze szpitala zabrali też do siebie. Tym zupełnie obcym ludziom całe życie jestem wdzięczna. Uratowali mi życie i wiarę w dobro.

W pierwszych dniach stycznia 1945 wróciłyśmy z Mamą do Warsza­wy. Nasza ulica Sienna była w gruzach, z naszego domu nie zostało nic oprócz kupy gruzu. Zostawiłyśmy na gruzach karteczkę, że żyjemy, z na­dzieją, że może ktoś nas szuka. Karteczki zostawiałyśmy w różnych miej­scach. Mama ciągle żyła nadzieją, że Jej mąż, a mój Ojciec żyje i szuka nas. Tak robili wszyscy powracający mieszkańcy Warszawy, to był wów­czas jedyny możliwy sposób na nawiązanie kontaktu.

Warszawiacy starali się jak najszybciej wracać do swojego miasta. Niektórzy liczyli, że może ocalało coś z ich domów, ale przede wszyst­kim szukali pogubionych w czasie Powstania swoich najbliższych. Jed­nak wobec ogromu zniszczeń nie było to łatwe. Mama ze mną nie została w Warszawie – nie było gdzie zamieszkać. Wyjechałyśmy na jakiś czas do przyjaciół Mamy w Błoniach pod Warszawą, aby przeczekać zimo­wy czas. Na wiosnę Bank Polski zaczął wzywać swoich dawnych pracowników do powrotu do Warszawy. Chwilowo zorganizował centralę w Łodzi, gdzie przewieziono na krótki czas pracowników z rodzinami. W niedługim czasie przygotowano siedzibę Banku w Warszawie oraz skromne służbowe mieszkania. Ostatecznie po miesiącu tułaczki wróciłyśmy do Warszawy.

Powiązane hasła

”None

Skip to content