Kanaffa Jadwiga – „Jako dziecko bardzo przeżyłam całą tą wojnę”
Jadwiga Kanaffa z d. Wróblewska, ur. w 1931 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z rodzicami Jadwigą i Janem, rodzeństwem Hanią, Basią i Jankiem oraz babcią Pauliną Krzemińską przy, dziś nieistniejącej, ul. Sierakowskiej. W pierwszych dniach sierpnia rodzina została zmuszona do opuszczenia domu i rozpoczęła tułaczkę po walczącej Warszawie. Po około miesiącu wygnano ich wraz z ludnością Starego Miasta do obozu Dulag 121, a następnie wysłano do KL Dachau. Przebywali tam od 18 września do 3 listopada 1944 roku, po czym zostali przewiezieni do podobozu przy Warsztatach Kolejowych Reichsbahnausbesserungswerk w München-Freimann. Po wyzwoleniu przez wojska amerykańskie rodzina przebywała w międzynarodowym obozie dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych w Aschaffenburgu. W październiku 1945 roku wrócili do Polski. Rozmowa z Panią Jadwigą została przeprowadzona w 2020 roku.
W którym roku się Pani urodziła?
27 lipca 1931 roku. Mieszkaliśmy wówczas na Żoliborzu przy ul. Żeromskiego 20, ale później, jak już chodziłam do szkoły, przenieśliśmy się na Sierakowską 7, między plac Bankowy a Dworzec Gdański. Dziś już nie ma tej ulicy.
Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, o życiu podczas okupacji.
Mój ojciec, Jan Wróblewski, w młodości był gońcem w tramwajach, a potem, odkąd miałam 7-8 lat, pracował jako majster. Bardzo ambitny był mój ojciec. A mamusia [Jadwiga Wróblewska z d. Krzemińska] była delikatna, cicha. Taka prawdziwa kobietka. Pięknie haftowała i pięknie szyła. Skończyła gimnazjum na Żytniej u sióstr zakonnych. W okresie okupacji jeździła do Łochowa na wieś, bo myśmy nie mieli co jeść. Tam rozwoziła to, czego ludzie sobie życzyli, zamieniała świece i cukier na jajka, sery, mleko w butelce, buraki, i to przywoziła. Czasem brała ze sobą starszą siostrę, Basię. W 1939 roku była w ciąży, tylko tego nie wiedzieliśmy. Była w Łochowie, już miała koszyk pełen jedzenia, różności. Niemiec chciał zabrać od mamusi ten koszyk i tak strasznie bił, że mamusia poroniła. Ojciec nas później wywiózł do tego Łochowa. Mama była z ojcem na Sierakowskiej, a babcia z nami w Łochowie, u obcych ludzi.
Później wróciliśmy do Warszawy, do domu przy Sierakowskiej. Wtedy już nie chodziło się do szkoły, tylko chodziliśmy się uczyć do prywatnych mieszkań. Pamiętam, że jak pani nas uczyła historii, wszystkie dzieci musiały mieć jakieś ciastka i w razie najścia Niemców udawać, że to urodziny czy imieniny, żeby nas nie pozabijali.
Pamiętam po dzień dzisiejszy, że jak mieszkaliśmy na Sierakowskiej, z naszego dużego pokoju było widać wejście getta. W pewnym momencie, wtedy już prawie tego getta nie było, babcia mówi do mnie tak: „Jagódka, ja ci potrzymam nogi i zobacz co tam się dzieje, taki krzyk w tym getcie”. Wzięła mnie i ja mówię: „Babciu, w życiu takiego czegoś nie widziałaś”. Na trzecim piętrze stała Żydówka. Postawiła mały stół. Miała koło siebie troje dzieci. Jednemu dziecku dała filiżankę i dała coś do tego, dała temu dzieciakowi pić i jak to dziecko „takie” się robiło, to ona wyrzucała z trzeciego piętra. Wszystkie troje dzieci zabiła. Na własne oczy to widziałam. Sama resztę wypiła i skoczyła. Ona samobójstwo popełniła.
Miało to miejsce w trakcie Powstania w getcie?
Tak.
Czy wcześniej miała Pani kontakt z rodzinami żydowskimi?
Ja miałam bardzo dobrą koleżankę Basielę Krykszer, jak jeszcze mieszkałam na Żeromskiego 20. Bardzo delikatna, tak grzeczna i dobrze wychowana. Ja ją tyle lat szukałam jak wróciliśmy po wojnie. Gdzie ja nie pisałam, Boże… Nie znalazłam.
Czy wiedziała Pani, że się zbliża Powstanie Warszawskie? Czy w domu o tym się mówiło?
Nie, nawet mamusia nie wiedziała.
A tata?
Ojciec wszystko wiedział, ale nie powiedział nigdy.
Tata działał w konspiracji?
Tak.
Czy wie Pani coś o jego działalności?
Nie, niechętnie mówił. Zresztą nikt z nas nie pytał i mamusia nigdy nie pytała.
Czy wybuch Powstania zastał Panią w domu przy ulicy Sierakowskiej?
Tak. Ale w czasie Powstania nocowaliśmy w piwnicach domku Sierakowska 3/5, bo były bombardowania. Na Dworcu Gdańskim jeździł taki pociąg, zwany przez nas „latającą krową”, bo strasznie wył. [Na linii kolejowej od dworca Warszawa Gdańska do dworca Warszawa Zachodnia operował w czasie Powstania Warszawskiego niemiecki pociąg pancerny „Panzerzüg 75”. Jeżdżąc po linii obwodowej ostrzeliwał Wolę, Powązki, Stawki, Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych i Stare Miasto – przyp. red.]. Na Sierakowskiej była wielka stołówka, w której wcześniej jadali robotnicy Tramwajów Miejskich. [Był to teren zajezdni Tramwajów Miejskich m. st. Warszawy – przyp. red.]. Tam my, wszystkie dzieci: Basia, Hania, Jagoda i Janek, robiliśmy butelki z benzyną. Najpierw zbieraliśmy butelki, chodziliśmy do ludzi, pukaliśmy i pytaliśmy, czy ktoś ma. Potem nalewaliśmy do nich benzynę i cięliśmy szmaty, bo korki ze szmat robione były, innych nie było. Każdy Powstaniec dostawał po dwie butelki. Janek, mój brat młodszy o rok i trzy miesiące, to tylko wkładał im te butelki za pas, i następne, i następne. A mamusia tam przychodziła, żeby gotować dla Powstańców. Mieliśmy taki kocioł do gotowania bielizny i w kółko w nim zupę robiła, z tego co ktoś gdzieś zdobył, jakieś ziemniaki suszone, barszcz. Moja mama była bardzo dobrym człowiekiem.
Pamiętam, że raz usłyszeliśmy bardzo płaczący głos. Mamusia poszła na piętro do drugiego domu, a tam siedziała na krzesełku staruszeczka i okropnie krzyczała i płakała. Mamusia jej się spytała, jak się nazywa. I ona mówi: „Dzieci pożegnały się ze mną i mnie tu zostawiły, bo już taka jest wojna”. Mamusia powiedziała: „Ja po panią wrócę”. I mamusia wróciła, wyciągnęła ją i tak ciągnęła od domu do domu, bo w piwnicach były dziury. I w pewnym momencie znalazły się te jej dzieci i mamusię tak całowały po rękach, że ich matkę przyciągnęła.
Czy w tych pierwszych dniach Powstania tata był w domu?
Nie, absolutnie. Nie wiem, co robił. Myśmy tam byli chyba przez 5 dni, po kilku dniach tatuś zdecydował, że musimy już wychodzić z domu.
Mieliśmy bardzo dużo cennych rzeczy, całą półtorakilogramową torbę kosztowności. Wszystkie dzieci miały złote łańcuszki, rodzice mieli złoto, dolary. Mamusia wykopała dołek i to wszystko zakopała, a mi kazała uklęknąć i przysiąc, że „Jeżeli przeżyjemy, a zwłaszcza, jeśli ty przeżyjesz, to równo masz to wszystko podzielić”. To mi bardzo utkwiło w pamięci. Mimo że ja byłam najmłodsza z trzech dziewczyn, mama zawsze mówiła, że ja jestem najenergetyczniejsza. Basia, muszę to powiedzieć, była najmądrzejsza i najinteligentniejsza, oczytana do śmierci. Hanka bez przerwy spała, a ja wszędzie wlazłam. Odszczepieniec byłam, dosłownie, jakieś przejście i wejście nie było problemem dla mnie. Jak wróciliśmy z obozu to wszystko, co zostało zakopane żeśmy znaleźli i mieliśmy z czego żyć i co jeść.
Czy rodzice wzięli coś ze sobą?
Tak. Mieliśmy przygotowane suchary i dużo krówek, cukierków. Bo myśmy za okupacji mieli sklep ze słodyczami i w tym sklepie chętnie ludzie kupowali krówki. Te suchary i te krówki to było nasze całe jedzenie. Ojciec wziął jeszcze worek z ubraniami.
Gdzie udali się Państwo po opuszczeniu domu?
Szliśmy przez teren getta. Babcia, ojciec, mama i my, było nas czworo dzieci. Getta już wtedy nie było. W pewnym momencie mamusia krzyknęła: „Dzieci, patrzcie na prawą stronę”. My patrzymy i trzech Niemców leżało z bronią na samych gruzach i mamusia, ile miała siły w gardle, zaczęła mówić „Ojcze nasz” i my wszyscy mówiliśmy te „Ojcze nasz” i oni nas nie zabili. Przeszliśmy do kościoła Bonifratrów, który nie miał już dachu. Potem poszliśmy dalej, koło szpitala na Długiej i tam, naprzeciwko kościoła wojskowego [mowa o kościele garnizonowym znajdującym się obecnie przy ul. Długiej 13/15 – przyp. red.], ja wpadłam w dziurę po bombie i nie mogłam wyjść. Był ostrzał i wszyscy polecieli dalej, tylko jedna babcia czekała. Strasznie długo nie mogłam wyjść, prawie godzinę. Co wychodziłam, to z piachem zjeżdżałam w dół, ale babcia mówiła: „Jagódka, nic nie denerwuj się, oni się gdzieś zatrzymają”. W końcu udało mi się wyjść.
Znaleźliśmy się i razem poszliśmy na Miodową. W podwórku była apteka. Mama wyrwała drzwi do piwnicy i zeszliśmy na dół. Nad nami były samoloty, strasznie bombardowali. Tak strasznie, że w pewnym momencie w piwnicy woda zaczęła lecieć. Tam był Żyd z chłopcem. Do dnia dzisiejszego pamiętam, jaki ten chłopiec był blady. Mama zwróciła się do mnie: „Jagódka, nie patrz tak, jesteś niegrzeczna, że tak się na niego patrzysz”. A ja mówię: „Mamusiu, on jest taki biały”. Ten pan powiedział, że jest Żydem i nie wie już, kiedy był z synem na dworze. Mamusia dała im dwie kromki suchego chleba. Jak ten chłopczyk jadł, to ja nie zapomnę.
Pamiętam, że kiedy na Miodową spadł samolot, już bez skrzydeł, ojciec wziął nas i podniósł brata, żeby dotknął tego samolotu, a on tak się cieszył. Później na to podwórko spadła bomba. Była ogromna, w kolorze bordo. Spadła i nie wybuchła.
Wyszliśmy stamtąd i znów poszliśmy na Stare Miasto. Zatrzymywaliśmy się raz tu, raz tu, w różnych miejscach. Pamiętam, jak zatrzymaliśmy się przy jednej z piwnic. Dom był już zrujnowany, ale do piwnicy było otwarte wejście. Mamusia mówi do ojca: „Zejdź na dół i zobacz, czy tam jest bardzo dużo ludzi”. Ojciec machnął i zeszliśmy. I tam żeśmy znów spotkali tego Żyda z synem. Jak oni się ucieszyli, jak oni się z nami witali, przytulali, i my do nich. I tam była z Sierakowskiej taka Hania z ojcem i z matką, ta jej matka to była taka pani, bo była żoną dyrektora. Hania wyszła, akurat leciały dwa samoloty. Jej ojciec wyleciał za nią, żeby ją złapać. I go zabili. Było też tam dwoje chłopczyków bez rodziców, jeden chyba miał 6, a drugi może miał 7 lat. Cali zabandażowani, bo byli w ogniu. Najstarsza siostra, Basia, prosiła o jakąś maść, bo oni płakali z bólu. Powstaniec przyniósł maść i Basia zdejmowała tym dzieciom bandaże i je smarowała. Myśmy siedzieli tam trzy doby i mamusia powiedziała, że musimy uciekać stamtąd, bo psychicznie nerwowo tego nie wytrzymamy.
Potem znowu żeśmy poszli, nie wiem jakie to były uliczki, bo to wszystko były gruzy, do ,,Fukiera’’. [Budynek winiarni i składu win Henryka Fukiera przy Rynku Starego Miasta 27 – przyp. red.]. Teraz jak ktokolwiek mnie zabiera na Stare Miasto, to wszystkim pokazuję, gdzie byłam. I do końca żeśmy tam byli, stamtąd myśmy wychodzili. Niemcy tak się darli, żeby wychodzić. Wyszliśmy wszyscy, ojciec ciągnął taki worek z rzeczami do ubrania. Poszliśmy w stronę placu Zamkowego. I tam Niemiec do najstarszej Basi – Basia była już bardzo ładną panną, chodziła do gimnazjum czy liceum przy ul. Królewskiej – i on: „Komm, komm”. Mama uklękła przed tym Niemcem, całowała jego buty, a on tak strasznie mamusię kopał i bił. I mama poszła za Basią, a nas, te troje dzieci, babcię i ojca, zostawiła. Ten Niemiec kazał wysprzątać im kwaterę w okolicach placu Zamkowego. Kiedy Basia z mamusią tam sprzątały, Basia znalazła obrazek św. Antoniego, dmuchnęła i postawiła na futrynie, bo nie było okna. I ten Niemiec się pyta: „To ty jesteś wierząca?”, a Basia mówi: „Tak”. Wtedy on wyjął bandaże i całą głowę jej zawiązał, calusieńką, tylko miała oczy i nos na wierzchu, i mówi tak: „Skoro ty jesteś wierząca, to weź ten obrazek”. I ich odprowadził. A w tym czasie my – babcia, Janek, tata, ja i Hanka, jak minęliśmy kościół św. Anny skręciliśmy i szliśmy, szliśmy…
U św. Wojciecha [właśc. kościół św. Stanisława parafii św. Wojciecha – przyp. red.] zabrali nam ojca. Wszystkich mężczyzn zabrali. Myśmy szli dalej, do Dworca Zachodniego, babcia z Hanką ciągnęły wtedy ten worek, a ja te cukierki niosłam. Dwa swetry na sobie miałam, a przecież było ciepło. W pewnym momencie babcia mówi: „Musimy tu usiąść i odpocząć, bo już nie mam siły” i wtedy Hanka zaczęła nieludzko krzyczeć: „Tatuś idzie, tatuś idzie”. A tatuś wyskoczył ze św. Wojciecha. Jakaś pani dała mu chusteczkę, zawiązała mu, „Tu zginiesz, idź do dzieci”. Tam był taki krótki, niski mur, tatuś przeskoczył go, uciekł i znalazł nas. I kiedy później my siedzimy i się cieszymy, przyszła mama z Basią. I wszyscy byliśmy razem.
Później z Zachodniego pojechaliśmy pociągiem do Pruszkowa. I tam w Pruszkowie żeśmy siedzieli na betonie. Dosłownie siedzieliśmy, tylko ja najwięcej biegałam. Byliśmy na początku w takiej długiej dosyć sali, ale nas stamtąd wypędzili. Dali nam jakieś kartony, ale myśmy najczęściej leżeli na betonie, jedno przy drugim. Mama miała jakiś koc w tym worku, co to ojciec tak ciągnął. W pewnym momencie mówię mamusi: „Siusiu”, a mamusia mówi do mnie: „Nie możesz iść sama, bo tam kobietę zgwałcili za ubikacją”. I poszłam z Hanką. Idziemy, a w pewnym momencie ktoś nieludzko krzyknął: „Łap”. Leciał chleb dwukilogramowy. Jakiś mężczyzna przechodził obok siatki i machnął. Z tym chlebem wróciliśmy do mamusi. Jak ja leciałam z tym chlebem… A mamusia zaczęła od razu płakać. Mówi: „To jest cud. Cud chleba”. Chleb leciał z nieba. Pamiętam jego smak.
I tam czekaliśmy długo, nie wiem czy 3 czy 4 dni, i wsiedliśmy do wagonu. Nas było chyba 62 osoby w tym wagonie. Babcia miała garnek, taki nieduży. I jak jechaliśmy do Dachau, to ten garnek chodził na okrągło, wszyscy robili siusiu do niego. Raz nas zatrzymali w nocy i dali nam w takich papierowych torbach makaron ugotowany bez soli. I to myśmy jedli.
Ile ta podróż trwała do Dachau?
Oj strasznie długo jechaliśmy.
Czy wiedzieliście dokąd jedziecie?
Nie. Jak żeśmy wysiedli, to już było napisane Dachau. [Transport, w którym znajdowała się Jadwiga Kanaffa oraz jej rodzina dotarł do KL Dachau 18 IX 1944 r. – przyp.red.].
Jeszcze zapytam się o moment segregacji w Pruszkowie, pamięta go Pani?
Przyszła do nas Polka, która tłumaczyła. Basia mówi do niej, że do tego pociągu biorą tylko kobiety do pięćdziesiątego roku życia. A ta Polka uśmiechnęła się do Basi i tłumacząc dała 10 lat mniej babci. Basia bardzo dobrze po niemiecku mówiła i zrozumiała to. Ten Niemiec puścił babcię i babcia później była najstarsza.
A więc cała rodzina pojechała do Dachau?
Pojechaliśmy wszyscy do Dachau. I tam też było coś okropnego.
Wszystko widzę. Jak otworzyli ten pociąg. Pani sobie wyobraża, jak wychodzą z pociągu 62 osoby, wszyscy stoją przy sobie i siusiają. Ten głód. Nie ma nic, tylko trawa i ziemniaki. I później nas wszystkich zabierają i to, co się tam działo, nie mieści się w głowie. Wszystko nam zabrali, ubrania kazali nam położyć na takich wózkach, do odkażenia. Tam pierwszy raz w życiu widziałam kobiety, mężczyzn i dzieci bez niczego, jak Bóg stworzył nas. A myśmy wszystkie trzy miały strasznie długie warkocze i żeśmy tak nosiły, że piersi były przykryte i całe krocze. Tak żeśmy czekali. Potem szliśmy takim wielkim korytarzem do łaźni. Pamiętam, że ja biegłam, upadłam i wyrwałam sobie paznokieć. Usiadłam, bo strasznie krwawiłam. Szedł Niemiec z walizką i zobaczył, że ja siedzę i płaczę, a wszyscy idą. Kazał mi do nich dołączyć. Zrobili mi opatrunek na ten paznokieć. Tam były prysznice i wszyscy umyliśmy się. Były ławki, wielkie miski. Każdy po głowie musiał lać, bo okropne wszy były wszędzie. A mama strasznie dbała o te nasze włosy. Nie ucięli nam ich, do końca miałyśmy własne – Basia, Hania i ja.
W tym obozie najgorsze były sprawy miesiączkowe. Mama miała koszulę dzienną, pokroiła i ojciec miał jeszcze kapę i kazali mi to wieszać na sznurku na krzakach tego obozu. I pani sobie wyobraża, że jak to robiłam, Niemiec chciał mnie zabić. Przelatywał samolot i on stwierdził, że ja daję znaki. Złapał mnie za rękę i walnął mnie na beton baraku. Wyrwany miałam obojczyk. Po dzień dzisiejszy jestem garbata… I akurat Basia wchodziła i zaczęła po niemiecku do niego mówić, że ja chusteczki wieszam, a do mnie powiedziała: „Uciekaj, uciekaj”. Pobiegłam do baraku, gdzie mieszkały 72 osoby. Wrzucili mnie na prycze, na trzecie piętro, dali mi jakąś szmatę do buzi. Tam pielęgniarka nastawiała mi rękę, bo ta prawa ręka mi wisiała… Ja dwa razy zemdlałam z bólu, z tego układania. Także ja to przeżyłam strasznie.
Potem nas zabrali do München-Freimann. [Podobóz KL Dachau w München-Freimann przy Warsztatach Kolejowych Reichsbahnausbesserungswerk. Rodzinę więziono tam od 3 XI 1944 r. do momentu wyzwolenia przez wojska amerykańskie w IV 1945 r. – przyp. red.]. Nas tam było dwanaścioro dzieci. I jak wszyscy szli do pracy to wszystkie dzieci też musiały, nie wolno było siedzieć w baraku, tylko do roboty. Miałam 13 lat. Z dziećmi takimi starszymi jak ja najpierw nosiliśmy mleko, później musieliśmy wyrywać trawę między kamieniami. Całe ręce i paznokcie miałam we krwi. W nocy, jak przyjeżdżało jedzenie dla całego obozu to, nigdy dorosły nie był obudzony do pracy, a my, wszystkie dzieci, 10-letnie też, musiały pomagać je nosić z samochodów. Najgorsze były te noce.
Tam miałam, niech mu Bóg da, miałam tak dobrego Niemca, modlę się bardzo często za niego. Nazywaliśmy go Czarny Józef, bo miał czarną wielką szpicrutę. On mnie sobie upatrzył i przynosił mi cebulę, marchew, ziemniaki. Raz, pamiętam, przyniósł bardzo dużo buraków. Miałam portki przewiązane sznurkiem nad stopami, on je odchylał w pasie i wrzucał. Co chwila kładł palec na swoich ustach, żebym milczała. Potem babcia kroiła marchewkę w plasterki i każde dziecko z tych dwunastu dostawało kawałek. On mnie raz zaprowadził, aż do włoskiego baraku – bo tam byli Polacy, Włosi, Ukraińcy. Kazał wejść, otworzył ubikację i wyjął z kieszeni kromkę chleba ze smalcem. Pokazał mi, że mam zjeść. Pamiętam, jak siedziałam na tej ubikacji, zamkniętej na taki łańcuszek i jadłam. Nigdy nie zapomnę tego smaku. Wychodzę z tego baraku, a on spojrzał na mnie i ruszył dosyć szybko, a ja za nim tak ze dwa metry szłam.
W tym obozie miałam koleżankę, Alicję Kamińską, znałyśmy się jeszcze ze szkoły, mieszkała w Warszawie przy ul. Długiej. Ona się zaziębiła, dostała zapalenia płuc i tam umarła. Ja strasznie płakałam, pytałam gdzie ona będzie pochowana. I Basia poszła do tego Czarnego Józefa i mówi, że ja nie chcę jeść, tylko siedzę i płaczę, pytam gdzie jest Ala. On powiedział, że jutro będzie pochowana, normalnie. A Basia się pyta „Czy to jest możliwe, żeby ona na ten pogrzeb poszła?”. „Nie będzie pogrzebu”. „No dobrze, ale trumna jest jeszcze w obozie, ktoś ją będzie wiózł”. „Może coś zrobię” – odpowiedział. I mnie zabrał. Ja się tak strasznie bałam, ale pojechałam. Tylko byłam ja jedna, on i kierowca. Jechaliśmy daleko na cmentarz. Pamiętam, jechaliśmy główną drogą przez cmentarz, wokół pusto i zielono. Było już wykopane. Oni coś do siebie powiedzieli i otworzyli mi trumnę. Jak ona była pięknie ubrana. Miała piękną białą sukieneczkę z papieru, czarne buciki, też z papieru, i taki papierowy wianek z różowymi kwiatuszkami. Ja strasznie płakałam. Prędko zamknęli trumnę, mnie wsadzili znowu do tego samochodu i przywieźli z powrotem. Bardzo to przeżyłam. On był dla mnie bardzo dobry, ja tego nigdy nie zapomnę.
Czy zapamiętała Pani zachowania innych Niemców?
Jeżeli słuchało się ich i nie pyskowało się im, to nie mogę powiedzieć… Bo w tym obozie była taka pani, bardzo energiczna, i ona strasznie się kłóciła, że my to ludzie, a oni nas tak lekceważą, biją, że pracujemy tyle godzin dziennie itp. To tak ją Niemiec bił, że nieraz musieli ją wyciągać. Jak już Amerykanie weszli, to ona tak strasznie zbiła tego Niemca, który był niedobry dla nas, że myśleliśmy, że go zabije.
Tuż przed wyzwoleniem, jak już było bombardowanie Niemców, okropni byli dla nas. Pilnowało nas czterech mężczyzn. Musieliśmy zamykać się przed nimi. O Jezu kochany, co oni tam wyprawiali, podpalali baraki. Wszystko to pamiętam.
Czy zapamiętała jeszcze Pani jakieś zdarzenia z pobytu w tym obozie?
Pamiętam, że raz jakaś karta przyszła, ktoś ją przyniósł i musiałam jechać cztery przystanki tramwajem do jakiegoś domu. On był taki strasznie wysoki, trzy piętra. Prawie same Niemki z dziećmi i dwóch Polaków. I oni mnie spytali o imię i nazwisko. Ja mówię: „Wróblewska”. Dali mi taką miskę żelazną z cienkiej blachy i powiedzieli tak: „Nie oglądaj, co tam w niej jest i jak będą chcieli cię sprawdzać, to powiedz, że ta miska nie jest twoja”. Pamiętam, że kiedy wracałam z tą miską, trochę piechotą, trochę tramwajem, było bombardowanie. Okazało się, że w niej były puszki jedzenia. Była tak strasznie ciężka, że ja dwa dni odpoczywałam. Ile razy ja ojca, mamę, babcię pytałam: „Dlaczego wyście mnie wszędzie pchali, jak ja byłam trzecia? A gdzie Basia i Hanka były? Tylko mnie”.
Co odpowiadali?
Bo wszędzie byłam i nigdy się nie wtrącałam i nie gadałam, tylko oczy moje latały. Wszystko załatwiłam. Miałam niesamowitą pamięć. Jak gdzieś byłyśmy razem, to ja mamusi potrafiłam powiedzieć dokładnie kiedy, w którym miesiącu, gdzie i po co byłyśmy. Dlatego mama mnie wszędzie brała.
Pamiętam, że już bardzo blisko końca wojny, kobieta w obozie urodziła dziecko i nie było czym go karmić, ta kobieta w ogóle nie miała mleka w piersi. I myśmy z kolegą, Stefanem, szparę zrobili w płocie naszego baraku i o czwartej nad ranem poszliśmy, żeby ukraść mleka dla tej pani. Po dwie butelki mieliśmy na brzuchu. Pamiętam, podeszłam do bańki z mlekiem, otworzyłam ją, wsadziłam butelkę, „gul gul gul”, i patrzę, nade mną stoi chłop. Ja stoję, trzęsę się, a on trochę polski znał i mówi: „Za mną”. Zabrał mnie do kuchni, w środku była kobieta. Ona nic nie krzyczała, posadziła mnie tylko na stołeczku i dała mi ciepłego mleka. Wypiłam. Podała mi bułkę drożdżową, jeszcze ciepłą. Ja ułamałam, połowę odłożyłam na boku, a ona pokazuje, żebym ja jadła. Ja pokazuję, że chcę ją zabrać, ona, że nie, albo zjem ją teraz, albo nie dostanę. Zjadłam. I nic mi nie zrobili.
I potem nas Amerykanie wyswobodzili.
Jak Pani zapamiętała ten moment?
Cudownie. Przyjechali do nas, do München-Freimann. Jeden był taki ciemno rudy, piękny i mówił, że jest Polakiem i że jest tak szczęśliwy, że tu spotkał Polaków w całym baraku. Każda rodzina dostała samochód, okropnie wielki, i można było co się chciało dostać. Dla was, dla tych czworga dzieci, każdy może sobie brać rower, jaki chce zabrać: „My przyniesiemy i przyprowadzimy”. Potem nas zawieźli do Monachium. Otworzyli wszystkie domy, calusieńkie domy, mieszkania otwarte. Co kto chce, to może wziąć. „Was okradli, to teraz wy sobie bierzecie co chcecie, ale nie wolno nic niszczyć”, tak powiedzieli ci Amerykanie. Ja wzięłam wózek dla lalek, dwie lalki, to później mamusia sprzedała, bo była w ciąży z ostatnim bratem, Lechem.
Później jechaliśmy samochodami wojskowymi, chyba ze dwie doby, do obozu dla przesiedlonych w Aschaffenburgu. [Miasto położone w południowo-zachodniej części Niemiec. Pod koniec II wojny światowej zostało zajęte przez żołnierzy armii amerykańskiej, którzy na jego terenie utworzyli kilka obozów dla przesiedlonych – przyp. red.].
W Aschaffenburgu byli Państwo dłuższy czas?
O tak. Nawet nas tam uczyli i ja byłam w harcerstwie. Mieliśmy też tam bierzmowanie. Przyjechał do nas biskup. Wszyscy musieliśmy mieć kartki, jakie sobie wybierają imię. Ja sobie napisałam Teresa.
Było nam bardzo dobrze, przychodziło się na jedzenie, można było w każdej chwili jeść i pić. Dlatego ojciec chciał jechać do Ameryki. Wtedy mama powiedziała: „Jedziemy do Polski’’.
Mój ojciec był najważniejszym w tym obozie. Pamiętam, jak powiedzieli: „Panie Wróblewski, będzie Pan dzisiaj o godzinie 17, przyjdą Amerykanie, musi Pan być”. Mama mówi tak do mnie: „Jagoda, ojca pilnuj, tylko żeby cię ojciec nie widział, bo jak cię zobaczy, to będzie krzyk”, i ja go pilnowałam. Wszyscy tam dostawali jakiś alkohol do picia. Ich było ośmiu Polaków i z tych ośmiu dwóch od razu umarło w ciągu dwóch godzin. Ojciec wziął puszkę z tym piciem, a ja mu się powiesiłam, nogi do góry podciągnęłam, i ta puszka przechyliła się i wylał się ten alkohol. Jak on mnie zobaczył to myślałam, że dostał białej gorączki. I oni mu naleli, a ja mówię: „Mamusia powiedziała, że nie wolno”. Jak on to usłyszał wziął mnie za rękę. Jakiś chłop zaczął się śmiać nieludzko, że to pod wpływem żony.
A tu jest taki zeszyt…
O dobrze, że Pani o tym mówi. Jak byłam w Monachium i Aschaffenburgu bardzo zaprzyjaźniłam się z Helą, Ukrainką. To było napisane w 1945 roku w Aschaffenburgu. I ona pojechała do Ameryki, a ja zostałam. To jest ona, a to ja. My dwie przyjaciółki byłyśmy od początku pobytu w obozie. Jak ja ją kochałam, a jak ona mnie.
Później nas prosili, błagali, żebyśmy pojechali do Ameryki, żeby nie wracać do Polski, bo nie ma Warszawy, jest zrujnowana. Mamusia powiedziała: „Nie, wracamy do Warszawy”, a ojciec mówi: „To się dzielimy dziećmi. Dwoje dzieci bierzesz ty, a dwoje ja biorę. Ja jadę do Ameryki”. A my wszyscy czworo przy mamusi, i tata przyjechał z nami.
Tata był bardzo zakochany w swojej matce, nie tyle w ojcu, co w matce. Miał dwie siostry, Irkę i Maniuśkę. Jak wróciliśmy to nas zostawił na Dworcu Głównym w Warszawie, a sam poszedł na Żoliborz i tam się dowiedział, że nie żyją. Wszyscy z tego domu, gdzie mieszkali, zostali zabici. Musieli sobie sami wykopać dół na Żoliborzu. Babcia miała na ręku Januszka, który miał rok i trzy miesiące. Został żywcem zakopany. Podobno w piwnicy dozorca miał szafę na wszystkie swoje rzeczy i schował się w niej jak przyszli „ukraińcy”. Wszystko widział i słyszał. Jego nie zabili. Chcieli zgwałcić ciocię Maniusię. Ona się nie dała i odcięli jej głowę. Głowę cioci Maniusi znaleźli osobno i ta głowa była pochowana dopiero po tygodniu. Na Wawrzyszewie jest ich grób. Mówią, że po śmierci nie powinno się mówić nic źle o umarłych, ale jako ojciec był dobry do Powstania. Ojciec, jak wrócił, to był już zupełnie innym mężczyzną. Nie to, że pił, nigdy nie pił i nie był pijany. Strasznie się lubił uczyć. Wiecznie się uczył. Basia też była taka po tatusiu, do końca życia sama się nauczyła trzech języków i wszystkie znała wybitnie. I jaka ładna. Dobry, mądry był z niej człowiek.
Czy mogłaby Pani podać nazwiska osób z rodziny taty, które wtedy zginęły?
Marianna, Irka i Maria Wróblewskie.
Pamięta Pani pierwsze spojrzenie na zburzoną Warszawę?
Szok. To był straszny, okropny szok. Naszego domu w ogóle nie ma, zburzony. Ani ulicy już nie ma, ani domu. Jak żeśmy wrócili z obozu, to przez 8 dni i 8 nocy Basia, ojciec i mama kołdrę wyciągnęli tam spali w ruinach, żeby znaleźć to zakopane złoto. Obserwowali już mamusię i Basię, dlaczego one tam śpią. A mamusia to złoto schowała przy beczce na kapustę, takiej z żelazną obręczą. Pomyślała, że jak będzie się palić, to obręcz się zapadnie i oznaczy to miejsce. I dzięki temu znaleźliśmy te złote rzeczy.
Potem ojciec dostał służbowe mieszkanie na Tynieckiej 40 m. 4, przy samym szpitalu elżbietanek. Nie było co jeść. Mama brała mnie na Saską Kępę i miałam zawsze na agrafce na sweterku przywiązane dwie obrączki albo obrączkę i pierścionek. Trzeba było wejść do sklepu, dać karteczkę i mamusia kładła obrączkę i zawsze zaznaczała: „Mam czworo dzieci…”. On dawał wtedy, pamiętam jak dziś, w szmacianej torebce mąkę, cukier, kawałek słoniny, parę ziemniaków. Mamusia jeszcze prosiła, żeby coś jeszcze dołożył. I tak żeśmy przyjeżdżały do niego raz w tygodniu.
I dalej żeśmy żyli. Skończyłam gimnazjum i liceum. Wyszłam za mąż, mimo że garbata. Z mężem żyłam 62 lata.
Czy te wojenne doświadczenia wpłynęły na Panią, czy wspomnienia wracają?
Tak i dalej przychodzą, im jestem starsza, tym częściej.
Teraz jak Pani o tym mówi jest pani trudno pewnie…
Bardzo. Wszystko widzę. Mam cudowną pamięć wzrokową.
Wiele momentów zapamiętała Pani ze szczegółami…
Wszystko. Pani nawet sobie nie wyobraża, ile rzeczy pamiętam. Ja jako dziecko bardzo przeżyłam całą tą wojnę.
Proszę powiedzieć, czy się o wojnie potem w domu mówiło?
Z mamą tak, ale z ojcem nie. Najwięcej z Basią.
A swoim dzieciom Pani opowiadała?
O tak. Ja kocham morze całe życie. Zbierałam pieniądze cały rok i zawsze jechałam z dziećmi nad morze. Wszystkie dzieci musiały się opalać, choć nie lubiły. Siedziały przy mnie i ja im to wszystko opowiadałam.