menu

Kapińska Zenona z d. Smagała – „Jak zobaczyłam ojca, to pomyślałam, że jestem w domu”

Kapińska Zenona z d. Smagała – „Jak zobaczyłam ojca, to pomyślałam, że jestem w domu”

Zenona Kapińska z d. Smagała, ur. w 1930 r. w okresie okupacji mieszkała z rodziną przy ul. Bema w Warszawie. Do obozu Dulag 121 została wygnana z rodzicami, Katarzyną i Józefem, w czasie Powstania Warszawskiego. Z Pruszkowa wysłano ich do Oels [Oleśnica], gdzie rodzina została rozdzielona. Zenona Kapińska do końca wojny pracowała przymusowo na rzecz III Rzeszy. Przez obóz Dulag 121 w Pruszkowie przeszły także starsze siostry Wacława Kłap i Blandyna Komorska. Wywiad z Zenoną Kapińską został przeprowadzony w 2021 r.

Nazywam się Zenona Kapińska z domu Smagała. Urodziłam się w 1930 roku w Warszawie, na Woli. Przy Bema 59 mieszkam cały czas. Mama mieszkała na Mokotowie, ale ponieważ ojciec pracował w fabryce Lilpopa[1], więc się przenieśli na Bema, bo stamtąd miał blisko do pracy.

Czym się tam tata zajmował?

Tata był lakiernikiem. Pracował chyba od godziny szóstej do szesnastej. W przerwie obiadowej, od dwunastej do czternastej, przychodził do domu. Hodował ptaszka, lubił zwierzęta.

Wrażliwy człowiek…

Tak. Tata uczestniczył w I wojnie światowej, był też w Legionach. Barwnie o tym opowiadał, lubiłam tego słuchać. Gdy służył jeszcze w Legionach, pełnił funkcję sanitariusza i zaopiekował się studentem, młodym chłopcem. Tata nie znał jego rodziców ani pochodzenia, ale żal mu było tego chłopaka, więc go tak jakoś chronił. Wieźli rannych do Warszawy. Ten młody mówił na ojca „Father”, bo on był dużo starszy: „Father, jak dojedziemy do Warszawy, to pójdziesz ze mną do moich rodziców”. Okazało się, że jego ojciec był naczelnym dyrektorem w fabryce Lilpopa. W ten sposób tata trafił do tej fabryki. Jak potem były różne redukcje, to ojca zawsze omijały i on tam cały czas pracował.

Proszę opowiedzieć o życiu rodzinnym podczas okupacji.

Zdałam do trzeciej klasy szkoły podstawowej, gdy wybuchła wojna. Podczas okupacji do swojej szkoły chodziłam chyba ze dwa lata, aż do czwartej klasy. Wtedy budynek zajęli własowcy[2], „ukraińcy”[3], a nas przenieśli na ulicę Młynarską. Tam też była szkoła, stłoczono w niej trzy placówki – te trzy szkoły musiały się pomieścić w jednym budynku. Z tego czasu mam okropne przeżycie. Na ulicę Wolską, naprzeciwko kościoła św. Wojciecha[4], Niemcy przywieźli zakładników z Pawiaka. Czy to byli ludzie z łapanki, czy też więźniowie – tego nie wiem. Szłam akurat do szkoły, gdy ulica Bema przy Wolskiej została zablokowana. Stali Niemcy, nikogo nie puszczali. Tych zakładników przywieźli na rozstrzelanie. Aż trudno mi mówić o tym, bo do dziś okropnie to przeżywam. Po jakimś czasie tę blokadę zdjęli i my poszliśmy na to miejsce, do Sadurki[5], naprzeciwko kościoła. Tam jest teraz upamiętniająca to tablica. Na miejscu leżały kości roztrzaskane, krew była, więc ludzie od razu palili lampki, ale gdy Niemiec przejeżdżał na motorze, to strzelał. Wie Pani, jak do tramwaju trafiłam i wpadłam na słup, to aż mi świeczki oczach stanęły. Dla młodej dziewczyny to okropne przeżycie.

Było to pierwsze zetknięcie z taką tragedią?

Tak. Później z tej Młynarskiej znowu Niemcy przenieśli nas naprzeciwko parku Sowińskiego, też trzy szkoły. Wieczorem jeszcze zawodówka korzystała z tego budynku. Mój przyszły mąż do niej uczęszczał. Trzeba się było pomieścić. Skończyłam szkołę podstawową. Zdałam do handlówki. To była jedyna szkoła popodstawowa. Tam uczyli buchalterii, rachunkowości, maszynopisania. Gimnazja, licea były konspiracyjne. Studia oczywiście też. Zdałam egzaminy i powstanie wybuchło.

Miała Pani rodzeństwo czy była jedynaczką?

Miałam dwie siostry.

Jak miały na imię siostry?

Jedna Władysława, była dziewięć lat starsza ode mnie, druga Blandyna, siedem lat starsza ode mnie, ale już nie żyje. Między siostrami były dwa lata różnicy. Moja mama miała 45 lat, jak się urodziłam, byłam więc taką niespodzianką.

W tym czasie starsza mieszkała na ulicy Fredry naprzeciwko pałacu Brühla, przy Teatrze Wielkim, ogrodzie Saskim. Ta średnia mieszkała jeszcze razem z nami na Bema, ale już pracowała z kuzynkami, przy ul. Widok miały wielką pracownię krawiecką i tam ją powstanie zastało. Nas powstanie zastało w domu.

Na Woli były same fabryki. Dużo ludzi tu mieszkało. Każdy starał się o mieszkanie blisko pracy. To była dwupiętrowa murowana kamienica, blisko fabryki Lilpopa. Mieszkaliśmy tak w głębi, mieliśmy duże podwórze. Był tam wielki sklep spożywczy, mieszkanie i dwie facjaty, a z drugiej strony brama. Tam też mieszkali jacyś ludzie, ale to już był dom drewniany. W tym sklepie pracowała koleżanka ze swoją stryjeczną siostrą, one prowadziły ten sklep. Jej matka miała domek w Wołominie. Poza tym pusta ulica, mocno obstawiona przez Niemców, bo obok była olbrzymia fabryka, w pobliżu jeszcze Dworzec Zachodni. To było niesamowicie obstawione.

Czy chciałaby Pani opowiedzieć, jak zapamiętała Pani czas Powstania?

Okropnie. Baliśmy się wychylić nosa. Na podwórku, blisko bramy, była pompa z wodą. Brama zaś mieściła się tuż przy ulicy, to każdy się bał. Ustęp też był na podwórku, bo Bema była nieskanalizowana. Człowiek się bał, czy po wodę, czy do tego ustępu wyjść. Było dosłownie tragicznie tak ze dwa-trzy tygodnie. Nas stamtąd wyrzucili, kiedy już kolumny wypędzonych z Wolskiej szły, bo wszystkich przez Dworzec Zachodni do Pruszkowa wywozili. Wpadli Niemcy, krzycząc: „Weg Raus”. Ojciec zdążył tylko klatkę z ptaszkiem otworzyć. Jak wspomniałam, mieliśmy ptaszka. Ludzie wtedy trzymali we framugach okien ptaki w klatkach. Ojciec, doświadczony po I wojnie światowej, wiedział, co się dzieje. Niemcy stali z psami, tę kolumnę zagrodzili, nas zgromadzili na podwórku kamienicy. Któryś powiedział po niemiecku – tłumacz był – że jak znajdą „Banditen”, to wszyscy zostaną rozstrzelani. Polecieli, posprawdzali, bo nie pozwolili drzwi zamykać, wszystko musiało być otwarte, po czym nas do tej kolumny dołączyli, szpaler utworzyli po jednej i po drugiej stronie, z psami stali, i do dworca kierowali. Przed ulicą Armatnią stały domy kolejowe, w nich mieszkali kolejarze, niemieccy Bahnschutze[6]. Jak Niemcy nas wypędzali, to a oni siedzieli w domach jak trusie. Tam starych ludzi Niemcy na bok oddzielali, moja mama jeszcze prosiła: „Panie, jestem w starszym wieku”. „Weg!” – krzyknął. Wiedział, po co ją zostawia. Ojciec znajomych był zadowolony, że go na bok odstawili. Potem się okazało, że tych wszystkich starszych, oddzielonych od kolumny, rozstrzelali w tym domu, po czym go podpalili.

My doszliśmy na Dworzec Zachodni i pociągiem zostaliśmy przewiezieni do Pruszkowa. Trafiliśmy do wielkiej hali, w której było pełno ludzi. Mnóstwo ludzi na kupie – siedzieli, leżeli, dopóki Niemcy stopniowo nie powywozili ich w różne miejsca. Warunki były okropne. Wszy. Miałam zawszoną głowę. Wstyd się przyznać, ale tak było. W Pruszkowie byliśmy chyba tydzień. Trudno mi dokładnie powiedzieć, już tak tego nie pamiętam. Dobrze, że mama w ostatniej chwili bochenek chleba złapała do torby, to się tym chlebem żywiliśmy, bo tej zupy, którą tam rozdawano, nie mogłam jeść, to mi śmierdziało.

Pamięta Pani, kto ją rozdawał?

Przychodzili ludzie charytatywnie. Mimo że bieda była w okupację, to ja tej zupy nie jadłam. Mój mąż, który też był w Pruszkowie, tylko on nie został wywieziony do Niemiec, mówił, że dał pieniądze właśnie tym, co zupę przywozili, bo miał przy sobie parę złotych, i mu chleb dostarczyli, tej zupy też nie jadł.

Czy pamięta Pani, jak Niemcy traktowali Polaków podczas transportu do obozu Dulag i w obozie?

Obóz był mocno obstawiony, trudno byłoby z niego uciec, także podczas wypędzania do wagonów. W ogóle nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą, bo te pociągi towarowe plombowano. Na dwóch czy trzech stacjach była RGO[7]. Otwierali te wagony i podawali nam wodę i chleb. Jak kobieta wypadła z tego wagonu, to Niemcy stali z karabinami i strzelili. Czy ją zabili, czy też została tylko ranna, nie wiem, bo od razu te wagony zamknęli i pociąg ruszył.

Tak ja, mój ojciec i moja mama, bo moja siostra wychodziła ze Śródmieściem, znaleźliśmy się gdzieś pod Wrocławiem, na Dolnym Śląsku. To się nazywało wtedy Oels. To chyba dzisiejsza Oleśnica, ale nie jestem pewna, bo nie byłam po wojnie w tamtych stronach. W tym Oels od razu mężczyzn oddzielili i wywieźli, rzekomo do kopania okopów. Ojciec się z nami pożegnał, a ja zostałam z mamą. Niemcy ogłosili, że kto chce do łaźni, ma wystąpić. Wie Pani, człowiek brudny był po tym Pruszkowie i jeździe w wagonie, przecież tam i sikali, i inne potrzeby załatwiali, więc się zgłosiłam. Zabrali nas, mnie i moją koleżankę z tego samego domu, a jej matka i moja matka zostały. Myślałyśmy, że po tym myciu wrócimy w to samo miejsce. Niestety nie. Tym sposobem zostałam samiutka. Mama była oddzielnie, nic o mnie nie wiedziała, ja nie wiedziałam o mamie. Rozpacz. Na szczęście w tym lagrze, do którego trafiłam, było dużo ludzi z ulicy Wolskiej. Nas brali do uprzątania terenu po bombardowaniu. Anglicy, Amerykanie bombardowali fabryki. Była wielka fabryka aluminium. Jak alianci ją zbombardowali, to nas pędzili do jej odgruzowywania. Najpierw byłam jednym miejscu, później w drugim, znalazłam się w m.in. Gabitz[8]. To też chyba było gdzieś pod Wrocławiem. Byłam w sumie w kilku miejscach, także w Görlitz, czyli dzisiejszym Zgorzelcu. Z Görlitz nas wywieźli do odgruzowywania kolejnych bombardowanych fabryk. Dosłownie co parę dni to inne miejsce. Ostatnie miejsce nazywało się Hohenbocka[9]. Pamiętam takie osiedle z rynkiem, kilku gospodarzy rolnych, huta szkła i baraki. Ta huta to było ostatnie miejsce mojej pracy. Tam doczekałam wejścia Rosjan. Domy stały już oczywiście puste, bo wszyscy Niemcy uciekli do Amerykanów. Bali się Rosjan.

Proszę mi powiedzieć, jakie były losy Pani mamy po rozdzieleniu?

Mama została wysłana do Leipzig. Przez tłumaczkę w tej hucie szkła dowiedziałam się, gdzie jest. Poszłam do właściciela z pytaniem, czy nie mogłabym do niej pojechać, ale on na to: „Nein”, że za daleko. Niemcy się już wtedy zmienili, bo front się zbliżał, Rosjanie nadchodzili, naloty były jedne po drugich.

Czy mama pracowała przymusowo?

Chyba gdzieś nas na ulicach sprzątała.

Ojciec później opowiadał, że był we Wrocławiu. Wzięli ich do kopania okopów. Mój ojciec się nie nadawał i dlatego go odesłali do Krakowa. Widzi Pani, Niemcy już wtedy twarz zmienili. Wcześniej takich rozstrzeliwali.

Co się wydarzyło po wejściu Rosjan do Hohenbocka?

Jak wkroczyli Rosjanie, to my trochę ciuchów złapałyśmy, bo nic nie miałam, sandałki mnie się porwały, zostałam boso. Dostałam wcześniej drewniaki od Niemców, ale strasznie mi pięty poobcierały. W tych drewniakach nie umiałam chodzić. To nie były jakieś lekkie drewniaczki, tylko toporne, ciężkie buciory. W tej hucie szkła pracowało trzech Polaków, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Jeden, już taki starszy człowiek, Ślązak, miał żonę Niemkę. Zrobił mi takie kapcie z filcu na gumowej podeszwie. W tych kapciach przechodziłam całą zimę. Jakieś skarpety, pończochy dostałam. Majtek nie miałam. Cały czas przez te Niemcy bez majtek chodziłam i tak wróciłam do Polski. Po tym wszystkim to mnie tak nogi puchły, jak było lato i gorąco, jak banie dosłownie. Ci dwaj Polacy mieszkali w blokach przy hucie, trzeci, ten Ślązak, też mieszkał na tym osiedlu. Do tego Ślązaka zawsze byłam na obiad proszona. Na Boże Narodzenie też mnie zaprosili. Dostałam gałązkę choinki ze świeczką i kawałek ciasta. Sama dziewczyna byłam, miałam okropne przeżycia. Z matką byłoby co innego, zawsze to inaczej.

Jak weszli Rosjanie, to my pozbieraliśmy te wszystkie manatki i do Polski wracaliśmy. Chyba ze sto kilometrów szliśmy na piechotę, zanim doszliśmy do miejsca, gdzie pociągi już kursowały. Pociągi dochodziły tylko do Włoch, do Dworca Zachodniego nie, bo tory były pozrywane. Gdy nas do Niemiec wywozili, to jechaliśmy w zakrytych, zaplombowanych wagonach towarowych, a wracaliśmy na platformie, więc jak deszcz padał, to nie było gdzie się schować. W tym pociągu poznałam dwie dziewczyny z Wilna. Gdy one się dowiedziały, że jestem z Warszawy, to się mnie trzymały, bo do Wilna nie mogły wrócić, bo tam już Rosjanie nastali. Myślałyśmy, że w Warszawie to prędzej jakąś rodzinę znajdziemy, chociaż też nie wiedziałam, czy kogoś zastanę, bo przecież nie miałam żadnych wieści ani o matce, ani o ojcu. Z Włoch z tymi dziewczynami szłam na piechotę wzdłuż torów, szyny były pozrywane. Mieszkałam zresztą na Woli, blisko Dworca Zachodniego, więc wiedziałam, jak się poruszać. One szły ze mną. Zatrzymałam się ulicy na Bema i powiedziałam: „Słuchajcie, poczekajcie chwilę, zobaczę, czy mój dom stoi”, bo wokół wszystkie domy popalone, nawet taki jednorodzinny przed Armatnią też był spalony, jedynie te kolejniaki zostały, bo tam Bahnschutze zostali do ostatniej chwili, kolejarzy potrzebowali, żeby przewozili ludzi. To oni później opowiedzieli mojej mamie, że ci starzy, których przy wypędzaniu oddzielono, zostali przez Niemców rozstrzelani i spaleni. Poleciałam, wie Pani, byłam ciekawa. Patrzę – kamienica spalona doszczętnie, nie ma nic. Stoję jak wryta, gdy z ruin wychodzi mój ojciec. Wrócił pierwszy, siedział w tych gruzach i czekał na mamę. Był bardzo chory, miał wodę w brzuchu, zaraz w następnym roku w styczniu umarł.

Czekał w tym spalonym domu?

Tak. Każdy wracał tam, gdzie mieszkał. Nawet jak nie zastał nikogo, to kartkę pisał, że idzie tam i tam albo jest tu i tu, nalepiał ją na budynku. Jak zobaczyłam ojca, to pomyślałam, że jestem w domu. Mimo że kamienica była wypalona, drewniana klatka schodowa spalona. Potem mama wróciła. Ojciec – może dlatego że był schorowany – nie był zaradny, za to mama bardzo. Mama po powrocie wyszykowała nam taką suterenę z oknem inspektowym, które znalazła w jakimś rumowisku, podobnie jak i drzwi. W okolicach sporo badylarzy gospodarowało. Kiedyś w tej suterenie też ktoś mieszkał, więc to nie była piwnica, tylko skromniejsze mieszkanie. Było już gdzie spać, przede wszystkim deszcz nie lał się na głowę. Kiedy mój brat wrócił z Niemiec, to też przyszedł na Bema, bo tam szukał rodziny. Przytulił się u nas, zanim sobie mieszkanie i pracę na Gocławiu znalazł. Te dwie dziewczyny z Wilna też się u nas zatrzymały, dopóki się nie postarały o jakieś papiery. Wyjechały na Ziemie Odzyskane, bo do Wilna nie chciały wracać. Wszyscy się przytulali u tej mojej mamy. Tam trzy rodziny mieszkały. Oprócz nas dwie osoby i sąsiedzi z pierwszego piętra, my byliśmy z parteru. Ci sąsiedzi później wyjechali do Wrocławia, bo tu nie było pracy, a tam do Pafawagu przyjmowali. On pracował z tatą u Lilpopa, był kolegą mojego ojca.

Koniec wojny był w maju, a w następnym roku 10 stycznia umarł. Mama też już nie była młoda, bo jeżeli ja miałam 15 lat, to mama 60. Ale była dobrą organizatorką. Skądś deski stare pościągała na podłogę, już była podłoga. Szafy nie było, mebli nie było, ale jakąś skrzynię postawiła, czymś nakryła i już był stół. Takie wszystko prowizoryczne, ale było. Później przeprowadziłyśmy się na Gumińską. Jak mama mieszkanie wyszykowała ze spalonego domu, to nawet gospodarz, właściciel tego domku, tam zaglądał. Oni mieszkali w Grodzisku, gdzie mieli drugi domek, ale przez ciekawość zaglądali. Tam było i kawałek ogródka, i parę drzew owocowych stało. W tym budynku były cztery mieszkania i czterech lokatorów. Mama mówiła do tego właściciela: „Jak pan będzie chciał jakiś czynsz, to proszę bardzo”. „Nie, proszę pani, ja tylko bym prosił, żeby państwo za mnie podatek lokalowy od nieruchomości do urzędu finansowego odprowadzali”. Na rok to było 12 złotych, to nie było dużo.

Mama była z zawodu bieliźniarką, umiała dobrze szyć. Dostała od kuzyna, który po wojnie osiadł na Pradze, maszynę. On przed powstaniem mieszkał na Podwalu, na Starym Mieście, i tam zakopał maszyny. One przetrwały. Jak wrócił, to otworzył sobie warsztat szewski, buty robił. Wie Pani, po wojnie to te buty szły, bo każdy wracał niemal goły, bosy, człowiek nic nie miał. Sama wracałam z Niemiec bez pieniędzy i bez niczego dosłownie. On mamie podarował jedną maszynę. Mama na cały ten dom dzięki niej zarabiała. Dziura była w suficie, mama murarza zamówiła, tę dziurę jakoś załatał, ale dachu nie było, także papa i smoła, woda stała, nie spływała, więc jak deszcz padał, to tam trochę ciekło. Mieszkaliśmy tam chyba 20 lat. Ja tam za mąż wyszłam. Później się wytynkowało to mieszkanie, bo wcześniej to cegły były. Jakoś to się toczyło. Nikomu dach na głowę nie runął. Mama też się w końcu wyprowadziła z tej Gumińskiej w latach 60.

Proszę powiedzieć, jakie były popowstańcze losy Pan sióstr i brata.

Blandyna, ta średnia siostra, wypędzona ze Śródmieścia też przeszła przez Bema, przez Dworzec Zachodni i obóz w Pruszkowie. Uciekła podczas transportu z wagonu w Piotrkowie Trybunalskim. Jak RGO otworzyła pociąg, ona się dosłownie zsunęła, a że była noc, niezauważona przemknęła pod wagonem. Widział ją tylko ten człowiek, który chleb i wodę podawał, więc później, jak transport odjechał, to ją zabrał i umieścił w rodzinie. Tam siostra doczekała końca wojny. Później mieszkała w Łodzi, u mojej kuzynki, bo Śródmieście było zniszczone, pracownia na Widok spalona. Siostra wyjechała do Łodzi i tam pracowała.

A siostra Władysława i jej rodzina, jakie były ich losy?

Władysława wyszła za wdowca, który miał córkę i syna. Nazywał się Adam Kłap. Córka Wanda i syn Jurek, Jerzyk. Oni też przeszli przez Pruszków i potem trafili do Chemnitz do pracy. Całą czwórkę tam wywieźli. Oni pracowali w Chemnitz w jakiejś fabryce odzieżowej. Wiem, bo nawet przywieźli z tej fabryki trochę takich koszulek trykotowych. Dostałam parę, to się tak ucieszyłam, bo ciężko było. Ta pasierbica była starsza ode mnie o jakieś dwa lata, brała udział w powstaniu. Niestety w Niemczech ona umarła. Podobnie jak jej matka miała coś z płucami, chorowała. Te płuca były u nich takie rodzinne. Jak weszli Amerykanie, to zabawy jakieś urządzali. Poszła tam. Koleżanki prosiły: „Wandziu, zostań”, ale ona chciała koniec wojny świętować. Krwotoku dostała, już z Niemiec nie wróciła. Mój szwagier spotkał jej koleżankę, która wróciła do Warszawy i opowiedziała, gdzie została pochowana i że jej koledzy opłacili Niemca, żeby się tym grobem opiekował. Losy były okropne, okropne czasy i okropne losy.

Wspomniała Pani jeszcze o bracie. Czy to był brat cioteczny, czy rodzony?

To był brat. Mieszkał na Czerniakowskiej. On był z kolei na Warmii i Mazurach. Trafił tam z łapanki.

Wie Pani, w którym roku?

Mogło to być w 1942 lub 1943 roku, bo to się stało ze dwa lata przed powstaniem.

Jak Niemcy uciekali, to głównie statkami, okrętami, bo przejścia nie było, tylko przez morze do Rzeszy. Rosjanie ich bombardowali, dużo zatopili tych ludzi. On został. Weszli Rosjanie. Brat był kontuzjowany, nie chodził, jakoś go później samochodami przewozili i znalazł się w Warszawie. Ta kontuzja mu potem minęła.

Jak brat miał na imię?

Edmund, nazwisko to samo, był dużo starszy.

Czy wie Pani o innych osobach z rodziny wygnanych z Warszawy w czasie Powstania?

Moja teściowa, która mieszkała na Młynarskiej, z Pruszkowa trafiła na wieś, ich do Niemiec nie wywieźli. Druga teściowa mieszkała na Czerniakowskiej, też na wsi wylądowała. Nie wszystkich do Niemiec wywozili. Mąż Blandyny był w Niemczech. Jego matka owdowiała, miała dwóch synów i po prostu sama na ochotnika wyjechała z tymi dziećmi do Niemiec. Z tym że ona była oddzielnie i ci synowie też byli oddzielnie.

Czy będąc jeszcze na Woli, wiedziała Pani o tym, co się dzieje z mieszkańcami tej dzielnicy?

Dowiedziałam się od tych ludzi, którzy się znaleźli ze mną w jednym lagrze. Najpierw wszystkich rozstrzeliwali. Później przyszedł rozkaz i rozstrzeliwali tylko mężczyzn, a kobiety i dzieci już nie. Najgorzej było na ulicy Wolskiej, tam bardzo dużo ludzi rozstrzelali. Ci z Wolskiej, którzy się znaleźli w jednym lagrze razem ze mną, to była matka z trzema córkami i siostrą, taką garbatą, ułomną. Męża rozstrzelali.

Czy pamięta Pani ich nazwiska?

Nie pamiętam. Wola spłynęła krwią, najwięcej ludzi właśnie na Woli zginęło. Tu gdzieś jak Młynarska, cmentarz ewangelicki córka Wańkowicza podobno zginęła. On szukał jej grobu.

Zapytam o nazwiska sąsiadów z kamienicy.

Ci, co wyjechali do Wrocławia, to Przybylakowie. Pan Przybylak pracował z moim ojcem, przyjaźnili się.

A pan, który został oddzielony i potem rozstrzelany jako starsza osoba?

Pazerski. Pamiętam go, miał takie wąsy. Był zadowolony, że go z tej grupy wyciągnęli. Ci kolejarze, którzy zostali, mówili, że te oddzielone osoby zostały rozstrzelane. Ci starsi ludzie zostali zaprowadzeni do domu i tam rozstrzelani. Później ten dom jeszcze podpalono. Reszta Pazerskich mieszkała potem na tej Gumińskiej, tam gdzie my. Ci, co zostali wywiezieni, to w różne miejsca trafiali. Te nazwiska pamiętam, bo na jednej ulicy mieszkaliśmy.

Jak potoczyło się Pani dalsze życie?

Pracy w Warszawie jako takiej nie było, oczywiście do odgruzowywania tak, ale żadnych zakładów. Praga jedynie działała. Pracowałam w wytwórni cukierków, na piechotę na Pragę chodziłam, na róg Stalowej i Konopackiej. Tacy państwo w prywatnym mieszkaniu landrynki wyrabiali, te pierwsze cukierki. Na piechotę szłam do tego mieszkania. Jak wracałam, to pamiętam, że szłam przez most pontonowy. Przy grobie Nieznanego Żołnierza w ogrodzie Saskim żołnierze stali na warcie, a przy Hali Mirowskiej to tylko te blachy dzwoniły. Jak przeleciałam Chłodną, Wolską i znalazłam się na Bema, to się czułam jak w domu. Już byłam bezpieczna. Mama prosiła: „Zostań, przecież się denerwuję, kiedy w nocy wracasz”. Jak tam był przygotowany karmel, to trzeba było cały wyrobić, więc to się na godziny nie liczyło. Potem pracowałam w fabryce Świerczewskiego. Najpierw na igłach, a później w biurze. To była fabryka wyrobów precyzyjnych, a przed wojną karabinowa. Wola była dosłownie usiana zakładami pracy. Koleżanka mojej najstarszej siostry gimnazjum skończyła. Do liceum też chodziła, ale wojna wybuchła, więc przerwała naukę, była bardzo zdolna. Ona właśnie była sekretarką dyrektora naczelnego i wzięła mnie do sekretariatu. Ona pracowała na etacie kierownika kancelarii tajnej, ja tylko dziennik korespondencyjny prowadziłam.

Lubiła Pani tę pracę?

Lubiłam, to była biurowa praca w sekretariacie dyrektora naczelnego.

Czy opowie Pani o losach męża? Powiedziała Pani, że mąż również został wygnany z Warszawy do obozu w Pruszkowie i został na terenach Generalnego Gubernatorstwa, nie pojechał do Niemiec.

Mój mąż – Stanisław Zdzisław Kapiński – mieszkał na Młynarskiej z matką, Ireną Kapińską. Jego ojciec jego umarł, gdy on miał pięć lat. Matka została wdową z dwojgiem dzieci.

Zostali wygnani z Warszawy do obozu w Pruszkowie?

Tak.

Wie Pani, dokąd Pani mąż z matką zostali wysłani z obozu Dulag?

Oni trafili gdzieś na wieś, do takiego gospodarstwa rolnego… Widzi Pani, mam problem z pamięcią. To takie sławne gospodarstwo, tacy badylarze… Cebulę, sałatę, różne takie dostarczali do Warszawy. Mój mąż tam trafił razem z matką i swoją siostrą, Ewą. Narzeczony siostry został rozstrzelany, bo brał udział w powstaniu. Leży na Powązkach, sześciu ich jest tam razem. Oni chcieli się urwać przed powstaniem, ale nadeszła ta godzina „W” i przystąpili do powstania. On w pierwszych dniach powstania zginął, podczas zdobywania lotniska. Ona miała syna z tym chłopakiem.

Kiedy Pani poznała męża, już po wojnie?

Proszę Pani, miałam 17–18 lat. Syna urodziłam w wieku 19 lat. Jedynie mąż pracował, dobrze zarabiał, lepsze czasy dla mnie nastały, bo tak to było biednie.


[1] Lilpop, Rau i Loewenstein – działająca w latach 1866–1944 w Warszawie spółka akcyjna, produkująca rozmaite maszyny, pojazdy i inne na potrzeby transportu i przemysłu.

[2],[3] Pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej.

[4] Kościół pw. św. Stanisława BM parafii św. Wojciecha przy ul. Wolskiej 76.

[5] Sadurka – prawdopodobnie chodzi o nieistniejący obecnie potok mający swoje źródła gdzieś między Włochami a Czystem i przebiegający m.in. w okolicach powojennego stadionu Sarmaty.

[6] Bahnschutzpolizei – niemiecka służba ochrony kolei.

[7] Rada Główna Opiekuńcza – legalna organizacja niosąca pomoc socjalną ludności cywilnej w czasie obu wojen światowych. Obejmowała rozdział żywności, odzieży i zasiłków pieniężnych dla najbardziej potrzebujących, prowadzenie kuchni, schronisk, domów noclegowych, wysyłkę paczek dla więźniów i jeńców.

[8] Gajowice (niem. Gabitz) – obecnie osiedle w południowej części Wrocławia.

[9] Gmina w Niemczech w kraju związkowym Brandenburgia.

Powiązane hasła

”None

Skip to content