menu

Kazimierczak Barbara z d. Mergner – Wspomnienia z lat wojny

Kazimierczak Barbara z d. Mergner – Wspomnienia z lat wojny

Barbara Danuta Kazimierczak z d. Mergner, ur. w 1930 r. w Warszawie, Powstanie Warszawskie przeżyła przy ul. Waliców, skąd wraz z rodzicami, Marią i Franciszkiem, oraz młodszą siostrą, Zofią, została wygnana na początku października 1944 r. do obozu przejściowego w Pruszkowie. Po kilku dniach pobytu matkę z dziećmi wysłano do Leonowa k. Sochaczewa, a następnie przewieziono do wsi Dębsk Nowy. Franciszek Mergner, którego w Pruszkowie oddzielono od rodziny, został prawdopodobnie zwolniony z obozu ze względu na podeszły wiek. Swoje wspomnienia pani Barbara Kazimierczak spisała w 2022 r.

Wybuch II wojny światowej

W wrześniu 1939 roku przebywałam w domu na Żoliborzu, sama z 7-letnią siostrą. Miałam wówczas 9 lat. Mama, która pojechała na Okęcie, do domu mojego starszego brata, aby przywieźć bratową z noworodkiem, nie mogła wrócić do nas przez cały okres działań wojennych. Mój starszy brat, który pracował na Okęciu w Polskich Zakładach Lotniczych (był specjalistą od budowy silników samolotowych), również nie mógł wrócić do swojego domu na Okęciu z powodu ostrego pogotowia. Mój tato, pracownik Zakładów Wodociągów i Kanalizacji (a później tzw. Instytutu) przy Dworcu Gdańskim, także znalazł się w podobnej sytuacji. Musiałyśmy z siostrą radzić sobie same. Zostałyśmy bez opieki na dwa tygodnie.

Rodzice składowali zapasy w piwnicy, którą wykopał mój tato przed domem. Był to również nasz schron. Niestety, nieżyczliwi sąsiedzi zamknęli przed nami wejście do niej i rozkradli nasze zapasy. Przez to nie miałyśmy się gdzie ukryć podczas nalotów. Widziałyśmy z siostrą, jak spadają bomby, przykucałyśmy tylko, słysząc gwizd.

Pamiętam, jak Niemcy zbombardowali polskie składy towarów znajdujące się przy Dworcu Gdańskim. Było to zaopatrzenie dla polskich wojsk na froncie. Otwarto wagony i wyciągano żywność, którą rozdawano ludziom. Dorośli i dzieci, w tym ja, biegali z naczyniami, do których mieszkańcy okolic w pobliżu torów nakładali rękami masło. Nikt nie chciał zostawić tego Niemcom. Niektórzy nieśli całe płaty skóry na buty, artykuły potrzebne na wyposażenie wojska na froncie.

Często wraz z dziećmi chodziliśmy w kierunku Dworca Gdańskiego. Wielokrotnie widzieliśmy przejeżdżające pociągi towarowe, z okien których wystawały ręce proszące o pomoc i kawałek chleba. Byli to Żydzi wywożeni do obozów. Któregoś dnia zobaczyliśmy leżącą w trawie, blisko torów, wychudzoną Żydówkę, która chyba uciekła z transportu. Później, gdy sprawdzili to dorośli, okazało się, że kobiety już nie było.

Pamiętam także widok wycofujących się we wrześniu polskich wojsk, przejeżdżających końmi i furmankami. Pod ostrzałem niemieckim wiele zwierząt padało na ulicach. Widząc to, po ustaniu ostrzałów ludzie wychodzili z domów z nożami i wycinali z koni mięso, ponieważ nie było co jeść. Ja też musiałam to robić.

Przed Powstaniem przy ul. Waliców

Mieszkaliśmy na Żoliborzu do 1942 roku. Tam chodziłam do Szkoły Powszechnej nr 64 przy ul. Felińskiego 15. W 1942 roku, po zmniejszeniu getta, w oddanej dla Polaków kamienicy przy ul. Waliców 12 m. 46 znaleźliśmy dla siebie nowy dom, w którym wraz z siostrą i rodzicami mieszkałam do czasu wybuchu Powstania.

Pamiętam, że połowy ulic Ceglana, Żelazna i Twarda były jeszcze za murem w obrębie getta, a wejście do getta było przy ul. Twardej. Widziałam razem z innymi dziećmi wyprowadzanie Żydów z małego getta. Leżeliśmy plackiem z Mietkiem Lisowskim w jego mieszkaniu, pół w pokoju, pół na balkonie (wychodzącym na ulicę) i widzieliśmy jak ulicą Waliców było pędzonych wielu Żydów z tobołkami na plecach i małymi dziećmi. W każdej bramie stał żandarm z blachą na piersi i pilnował, żeby nikt nie wychodził, ani nie wchodził do domów. Przemieszczający się tłum był poganiany do szybszego przejścia tak, że na ulicy pozostawały po nich tobołki, które nieśli ze sobą. Wszystkie pogubione, porozrzucane rzeczy były później zbierane przez Niemców na samochody.

Leżąc na balkonie mieliśmy także ogląd na to, co dzieje się w gettcie. Dom stał blisko muru, była to druga brama od muru przy ul. Ceglanej. Widzieliśmy na sam koniec, po wyprowadzeniu ludzi, jak jeden żołnierz podpalał kamienice miotaczem ognia, zbiegając po każdej klatce od góry do dołu.

Mieszkaliśmy na 3. piętrze, po prawej stronie. Nad nami, również po prawej stronie, mieszkało młode małżeństwo z dwoma synami, mieli po 12 i 14 lat. Po wojnie przyjechali do mieszkania. Jeden z braci znalazł nabity pistolet. Dla żartu wycelował w drugiego brata, niestety ze śmiertelnym skutkiem.

Na 4. piętrze, po lewej stronie, mieszkało młode małżeństwo, u których spotykali się często mężczyźni, wychodzący później pojedynczo. Taka sama sytuacja miała miejsce w oficynie na lewo na 4. piętrze u znajomego moich rodziców – szewca Lisowskiego, z żoną Lodzią i synem Mietkiem, znajomych jeszcze z Żoliborza. Tam również zbierali się najprawdopodobniej przyszli powstańcy. Był to dobry lokal dla konspiracji, ponieważ miał dwa wyjścia – jedno z bramy, drugie z podwórka. Poza tym z racji zawodu pana Lisowskiego, nie było podejrzane, że przychodzą do niego ludzie. Jego żona skupowała stare skórzane buty. On je natomiast przerabiał na nowe. Następnie Pani Lisowska sprzedawała je na Kercelaku.

Dozorcą w kamienicy był Pan Burzyński, który miał tutaj tylko swój kantorek po lewej stronie od wejścia z bramy, natomiast z żoną i córką mieszkał gdzieś indziej. Na podwórku po lewej stronie stał ołtarzyk postawiony w czasie wojny, a obok ławki i kwiaty. Później znalazły się tam dwa groby zabitych w czasie Powstania.

Któregoś wieczora przed Powstaniem usłyszeliśmy walenie do drzwi. Okazało się, że Gestapo przeszukiwało wszystkie mieszkania. Sprawdzali kto, gdzie mieszka, oglądali dokładnie rysy twarzy każdego mieszkańca. Następnego dnia nie było już Żydówek, matki i córki, które mieszkały w suterenie naszej kamienicy. Dziewczynka początkowo wychodziła wieczorami, później w dzień. Bawiła się z nami na podwórku, grała w klasy.

Pamiętam jeszcze innych sąsiadów. Na ul. Waliców pod numerem 14 mówiło się, że mieszka aktorka – Kawecka. Utkwił mi w pamięci także piekarz Łabęda, który jeszcze przed powstaniem przebudował kuchnię, zbudował wielki piec kuchenny i kiedy mógł (w nocy, żeby nie było widać dymu) wypiekał chleby, a potem sprzedawał i rozdawał je potrzebującym. Później, w czasie Powstania, również karmił wszystkich z pozostałej mąki. Jego córka była moją koleżanką i chodziła ze mną do Szkoły Powszechnej nr 139 na ul. Żelazną. Szkoła mieściła się w zwykłej kamienicy, ponieważ oryginalny budynek został zaanektowany przez Niemców na cele wojskowe.

Uczniowie Szkoły Powszechnej nr. 139, ul. Żelazna, róg Leszno, Warszawa, klasa VI (rocznik 1943/1944).
Barbara Kazimierczak, wówczas Mergner, stoi w drugim rzędzie od góry, czwarta z lewej. Jej koleżanka, Łabęda – córka piekarza, stoi w trzecim rzędzie na dole, pierwsza z lewej (w białej bluzce). Z pryw. arch.

Któregoś dnia kiedy wracałyśmy ze szkoły widziałyśmy tłumy ludzi naprzeciwko sądu przy gettcie. W wypalonym budynku po stronie getta, za murem, na dwóch balkonach wisiało 27 Polaków. Na jednym 13 na drugim 14 – pamiętam, ponieważ liczyłam.

Powstanie

Wracałam po południu do domu. Ulice były pełne ludzi, wychodzili z pracy. Było ciepło. Na ul. Waliców zawyły syreny. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Jeden drugiego pytał, o co chodzi. Potem wszyscy zaczęli uciekać. Ktoś biegł i krzyczał, że to Powstanie. Ja też pobiegłam do domu i powiedziałam co się stało. Zaczął się ruch na podwórku. Ludzie zaczęli biegać po klatkach. Tata zszedł na dół. Spotkał sąsiada, który powiedział, że zaczęło się Powstanie. Każdy coś wziął, zabrał szybko z domu i wszyscy zeszli do piwnicy. Syreny wyły długo. Słychać było strzelaninę.

Całe Powstanie przesiedziałam w piwnicy kamienicy. Czasem ktoś nocą poszedł na górę, aby coś zabrać z mieszkania. Nieraz pod osłoną nocy dzieci wychodziły na dwór zaczerpnąć powietrza. Piwnice miały przebite ściany tworzące korytarz przejściowy. Tamtędy przebiegali powstańcy. Kto mógł, gotował jedzenie z tego, co znalazł w domu i piwnicy. Częstowało się tym jedzeniem przebiegających powstańców. Dziura w piwnicy naszej kamienicy przechodziła do piwnicy domu przy ul. Waliców 10.

Na każdym podwórku w prawej oficynie, w kamienicach znajdowało się wc – dziura w ziemi. Tam chodziliśmy się załatwiać. Gdy brakło wody, dorośli mężczyźni czołgali się na drugą stronę ulicy do fabryki pełnej soków. Była to wytwórnia lemoniady i wody sodowej Domańskiego naprzeciwko naszej kamienicy. Tak dotrwaliśmy do końca Powstania.

Wygnanie

Któregoś dnia powstańcy przebiegali przez piwnicę i powiedzieli nam, że jest to już koniec. Był to początek października. Na podwórko weszli Niemcy. Krzyczeli i zaglądali do piwnic. Kazali nam wychodzić. Mężczyźni (w tym mój tato) bali się, że zostaną zabici, dlatego przedłużali wyjście. Później ktoś wziął białą szmatę na patyk i wszyscy wyszliśmy przed kamienicę. Było już ciemno. Najpierw z piwnic wyszły kobiety i dzieci. Na ul. Waliców, trochę dalej, stał czołg. Staliśmy wszyscy w grupie, koło siebie. Doszedł do nas jeden mężczyzna w wojskowym mundurze niemieckim, drugi w cywilnym ubraniu z opaską na ramieniu. Jeden z nich krzyczał po polsku, abyśmy wszyscy wyszli z piwnic. Nie strzelali. Rewidowali mężczyzn i zabierali broń tym, którzy ją mieli. Po chwili dołączali do nas inni mieszkańcy, którzy wyszli z piwnic innych kamienic. Kazano nam iść w jakimś kierunku. Każdy niósł ze sobą to, co udało mu się wziąć szybko z piwnicy. Było ciemno, dookoła gruz. Nie wiedzieliśmy w jakim kierunku idziemy. Było jeszcze trochę ciepło. Miałam na sobie sukienkę i sweterek. Tata zdążył wziąć z góry mój zimowy płaszcz – bordowy na watolinie, kupiony za bony niemieckie. Szliśmy w kilka osób – mama, tata, moja siostra i sąsiedzi. Pamiętam też sąsiadkę Panią Leokadię Lisowską z synem. Byliśmy bardzo zmęczeni. Ciągle dołączali do nas nowi ludzie. Nie było strzelaniny. Nie pamiętam, jakim sposobem dostałam się do obozu. Pamiętam zmęczenie, ból nóg i to, że potykałam się o tory kolejowe.

Pruszków – Dulag 121

Kiedy przybyliśmy do obozu w Pruszkowie, było już ciemno. Niemcy krzyczeli, darli się. W pośpiechu kazali ustawić się wszystkim w dwie kolejki – jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet z dziećmi. Zostałyśmy z mamą i siostrą rozdzielone od mojego taty. Czas w obozie w Pruszkowie spędziłyśmy w hali fabrycznej. Siedziałyśmy wewnątrz z jakimiś innymi kobietami na czym się dało albo kucałyśmy. Pamiętam, że wraz z nami były sąsiadki z kamienicy, ale nie wszystkie znałam po nazwisku.

Był to obóz przejściowy, w którym Niemcy chcieli zrobić miejsca dla następnych uciekinierów z Warszawy. Dlatego przebywałyśmy tam krótko, 3-4 dni. W obozie pilnowali nas Niemcy i folksdojcze. Pamiętam jednego z nich, który był w cywilnym ubraniu i krzyczał do nas po polsku. Nie miałyśmy naczyń na rozdawane jedzenie. Mama miała przy sobie woreczek z tkaniny wypełniony sucharkami, które przygotowywała i suszyła regularnie w czasie wojny, na wszelki wypadek. Dawała nam je po kawałeczku.

Szczegółowej daty opuszczenia obozu nie pamiętam. Był początek października. W obozie w Pruszkowie Niemcy załadowali nas do pociągu wraz z innymi kobietami i dziećmi. Pamiętam stację Leonów, między Sochaczewem a Łowiczem, gdzie kazano nam wysiadać. Tam wysiadła tylko część osób z transportu. Stały tam przygotowane wcześniej podwody (furmanki), aby rozwieźć ludzi do okolicznych gospodarstw. Jedna z nich dowiozła nas do wsi Dębsk Nowy. Zamieszkałyśmy u polskiej gospodyni – Pani Siewiery.

Gospodarzyła tam sama z dwoma synami (4 i 5 lat). Jeden z nich miał na imię Edzio, imienia drugiego nie pamiętam. Jej mąż znajdował się w tamtym czasie w obozie. Zostałyśmy zakwaterowane w pokoju z dwoma łóżkami. Na jednym spała gospodyni, a na drugim jej synowie. My dostałyśmy snopki słomy rzucone na podłogę. W drugim pokoju mieszkała jej teściowa z synem (bratem męża, który był w obozie).

Zostałyśmy u tej gospodyni do wyzwolenia w 1945 roku. Panowała tam przyjazna atmosfera. Gospodyni gotowała. Pamiętam prażoki ze skwarkami. Pomagaliśmy gospodyni we wszystkich pracach w gospodarstwie. Przewracałam siano, rozrzucałam gnój, kopałam ziemniaki. Miałam bąble na rękach od tej pracy. Tak mijały dni. Wieczorem zabijaliśmy na sobie wszy.

Z czasem do tego pokoju wprowadziła się jeszcze jedna kobieta z dzieckiem. Także pochodziła z Warszawy. Jednak po pewnym czasie przeniosła się gdzieś indziej.

Pamiętam, jak tuż przed wyzwoleniem Niemcy kazali nam kopać okopy naokoło wsi. Do tej pracy brali nas wszystkich. Budowali je, aby zatrzymać wozy radzieckie. Widziałam, jak wczesną wiosną 1945 roku, szli ławą Rosjanie. Nie byli w stosunku do nas nieprzychylni. Odpoczywali jedną noc w gospodarstwie. Spali w stodole nie tylko u nas, ale w kilku miejscach we wsi. Oficerowie, 2-4 osoby, jechali samochodami, reszta czołgami. Okopy na nic się zdały.

Po wyjeździe Rosjan ze wsi, któregoś dnia przyszedł do nas mój tato. Szedł pieszo z obozu w Pruszkowie od wsi do wsi i pytał, czy ktoś nas widział. Tato nie został wywieziony na roboty z Pruszkowa, ponieważ był tuż przed 70. rokiem życia (rocznik 1876). Przyniósł mi mój bordowy płaszcz. Cały czas niósł go ze sobą.

Tam wszyscy razem doczekaliśmy wyzwolenia. Po wyzwoleniu wzięłam tobołek na kijek i razem z mamą poszłam szosą pieszo do Warszawy. Przydrożni gospodarze okolicznych domów chętnie nocowali nas pod dachem. Nie zawsze było to miejsce do leżenia, ale zawsze można było przesiedzieć kilka godzin na krześle. W drodze do Warszawy czasem podwiózł nas wojskowy samochód albo furmanka.

Po dotarciu do Warszawy okazało się, że mieszkanie w kamienicy przy ul. Waliców zostało całkowicie splądrowane. W sypialni odpadła ściana. Nie było czego zbierać. Poprute i zniszczone były nawet poduszki. Pozostawione rzeczy w momencie naszego wyjścia po Powstaniu zostały przeszukane i poniszczone. Mieszkanie zostało rozkradzione przez szabrowników – nie wiadomo jakiej narodowości. Później zeszłyśmy z mamą do piwnicy w poszukiwaniu ukrytych przez rodziców rzeczy. Tato razem z sąsiadką z 1. piętra zamurowali w przewodzie kominowym rzeczy nasze i sąsiadki. Nic się nie ostało. Komin był rozpruty. W piwnicy było pełno pierza, pełno śmieci. Cała była rozgrzebana. W tym bałaganie udało mi się znaleźć swoje świadectwa szkolne, kilka zdjęć rodzinnych, a także legitymację. Była to legitymacja ze Szkoły Handlowej przy ul. Karowej, do której zdałam przed wakacjami w 1944 roku, ale nie zdążyłam pójść ani na jeden dzień lekcji.

Następnie wróciłyśmy z mamą z Warszawy do wsi Dębsk Nowy i znowu dołączyłyśmy do taty i siostry. Później rodzice zdecydowali, że udam się z mamą do Łodzi, gdzie mieszkał mój starszy brat. Niedługo potem brat ściągnął do Łodzi tatę i moją siostrę.

Gdy przyjechałam do Łodzi, dzięki znalezionej legitymacji zostałam bez problemu przyjęta bez egzaminu do Gimnazjum i Liceum Żeńskiego nr 7 przy ul. Kościuszki. Okazało się, że na legitymacji widniał podpis przyjmującej mnie w Łodzi dyrektorki Gimnazjum i Liceum, która przed Powstaniem pracowała w szkole na ul. Karowej w Warszawie i także po wojnie przyjechała do Łodzi. Bardzo się ucieszyła, widząc mnie.

Barbara Kazimierczak, wówczas Mergner, Warszawa, Al. Jerozolimskie, 14.05.1942. Zdjęcie wykonane przez starszego brata, Bolesława. Z arch. pryw.
Maria Mergner z córkami, Barbarą i Zofią, w dniu pierwszej komunii Zofii. Ul. Chłodna, obok Kościoła Karola Boromeusza, Warszawa, 8.08.1943. Z pryw. arch

Powiązane hasła

”None

Skip to content