Knajdel Hanna – Tułaczka po powstańczym mieście
Hanna Knajdel z d. Wróblewska (1929-2000) podczas okupacji mieszkała wraz z rodzicami i trójką rodzeństwa przy ul. Sierakowskiej [dziś nieistniejącej] na Muranowie. W swoich, spisanych po latach, wspomnieniach opowiada o losach rodziny podczas Powstania Warszawskiego – konieczności opuszczenia domu i niebezpiecznej tułaczce po walczącym mieście aż do wypędzenia do obozu przejściowego w Pruszkowie. Z Dulagu 121 Pani Hanna, podobnie jak jej dziadkowie, rodzice i rodzeństwo, została wysłana do KL Dachau. Wszyscy przeżyli wojnę. Relacja została przekazana Muzeum Dulag 121 przez jej młodszą siostrę Jadwigę w 2019 roku.
Urodziłam się 25 IV 1929 r. w Warszawie z matki Jadwigi z Krzemińskich i Jana Wróblewskiego. Jestem drugim dzieckiem. Siostra moja Barbara Stanisława urodziła się 13 XI 1927 r., też w Warszawie. Po mnie była siostra Jadwiga Natalia, ur. 27 VII 1931 r., następnie Jan Ignacy, brat, ur. 1 II 1933 r. w Warszawie. Dzieciństwo spędziliśmy w Warszawie uczęszczając do Szkoły Podstawowej im. Traugutta. W okresie okupacji było to nauczanie tajne. Pamiętam, chodziłam do prywatnych mieszkań na ul. Śmiałą, Forteczną i ul. Czarnieckiego.
Przez okres okupacji niemieckiej, do Powstania Warszawskiego, mieszkaliśmy na na Muranowie – ul. Sierakowska 7 m. 8, II p. Był to teren TMW (Tramwaje Miasta Warszawy). Ojciec mój pracował tam jako gł. majster warsztatów naprawczych tramwajowych. Jak sięgam pamięcią, mieszkała z nami Babcia – Paulina Krzemińska, matka mojej mamy. Bardzo oddana nam siostra Barbara, zawsze nad wiek rozwinięta, b. dobrze uczyła się. Po skończeniu Szkoły Podstawowej uczęszczała do Szkoły Handlowej przy ul. Królewskiej 16. Ja, Jagoda i Janek byliśmy mniej odporni na choroby.
Wybuch Powstania zastał nas pod tym adresem. Było to straszne. Moja mama gotowała w kotle do bielizny zupy dla powstańców AK. Były to niesamowite ilości. Na terenie warsztatów była stołówka dla pracowników. Stały tam stoły, ławki, na których z dziećmi sąsiadów Tesaro – Irka, jej siostra, Jagoda i Janek – nalewaliśmy benzynę do butelek, robiliśmy takie knoty i te butelki brali powstańcy na czołgi. Mieszkaliśmy przy Dworcu Gdańskim. Pancerka, która jeździła po torach bardzo ostrzeliwała nasz teren, tzw. „krowy” robiły duże spustoszenie oraz podjeżdżały goliaty. Na naszym terenie była studnia artezyjska. Moj ojciec postanowił uruchomić pompę strażacką i napompować wody. Gdy zaczął uruchamianie tej pompy nastąpił warkot ostry i wtedy ktoś strzelił z dachu do kolegi obok mojego ojca, który padł martwy. Tata został jedynie lekko ranny w nos, ale jak przybiegł do piwnicy to zaniemówił na jakiś czas. My, tzn. cała rodzina – mama, babcia, i 4 dzieci, siedzieliśmy w piwnicy.
Po kilku dniach powstańcy kazali nam opuścić dom. Między numerami 7 i 5 ludzie wybili przejście i musieliśmy przejść. Dalej barykadą przez ul. Sierakowską do ul. Muranowskiej i Bonifraterskiej. Przechodziliśmy przez kościół OO. Bonifratrów, Świętego Jana Bożego. Kościół nie miał dachu, w ławkach leżeli ranni. Na ul. Mławskiej nocowaliśmy w jakiejś piwnicy. Ranni obok jęczeli, tam też urodziło się małe dziecko. Cały czas martwili się ludzie, jak wyżywić to dziecko, bo nie było mleka. Rano mój ojciec przyszedł z naszego mieszkania, w nocy wrócił do domu. Przyniósł coś jeść w worku.
Opuściliśmy ul. Mławską i przeszliśmy na ul. Franciszkańską, chyba nr 8. Tam, gdy weszliśmy do piwnicy bardzo dużej, wypełnionej ludźmi. Wszyscy zaczęli krzyczeć, że [z] nas taka duża rodzina, po co my tu przyszliśmy, że nie ma miejsca. Przy samych drzwiach po prawej stronie siedziało małżeństwo z dwiema córkami. Pamiętam, płakaliśmy. Małżeństwo to posunęło się i kazali nam usiąść. Przykucnęliśmy przy nich przy samych drzwiach. Ta piwnica była bardzo duża, miała około 100 m kw. Ludzie mieli tam łóżka, materace, słomę i siedzieli, leżeli i każdy nalot bardzo przeżywali, modlili się, śpiewali pieśni. Pamiętam, że w kościele OO. Franciszkanów odprawiona była Msza Święta, w której jako ministrant uczestniczył Janek. Mężczyźni z chłopcami z Powstania, za tymi drzwiami, przy których my siedzieliśmy, zrobili przejście do następnej posesji. Ten mur [był] b. gruby, podwójny. Ciężko to szło, ale jakoś było przejście. Tata kazał nam przejść. W tej piwnicy były mniejsze pomieszczenia piwniczne. Po lewej stronie przy ścianie stała drewniana ławka, siedziały na niej dwie małe stare kobiety. Posunęły się i ja, moja mama, siostra i brat usiedliśmy. Za chwilę te kobiety zaczęły rozmawiać po żydowsku. Nadleciały samoloty, zbombardowały nad nami naszą okolicę. Wszyscy w tej dużej piwnicy obok, w której byliśmy, gdzie tak nas nakrzyczeli – zginęli, oprócz tej rodziny, która nam pozwoliła przysiąść przy drzwiach. Byli tylko ranni, ale przeżyli. Ten nalot był okropny. Sadze podmuchu wysypywały się i byliśmy czarni. Ta obok piwnica miała być bardzo bezpieczna. Miała kleinowskie sklepienia, a tymczasem wszystko runęło. Wyjście z piwnicy, w której byliśmy było zasypane. Ludzie z zewnątrz odkopali i zobaczyliśmy światło dzienne. Zaczęli nas wyciągać. Babcia była na parterze tego domu – ocalała.
Było tam wiele nalotów. Bomby ogromne spadały obok nas b. duże i nie wypaliły. Tata mój zdobył kartofle – suszone w talarkach, kaszę i na cegłach w bramie gotował. Mama moja zupełnie załamała się, była bez życia. Ojciec miał więcej inicjatywy. W mieszkaniu, w którym byliśmy na Franciszkańskiej nie było właścicieli, leżały książeczki do modlitwy. Ojciec dał mi jedną z nich. Mały modlitewnik. Mam go do dziś – przeszedł ze mną całą wędrówkę Powstania i poniewierkę.
Z ul. Franciszkańskiej w samo południe wyszliśmy w stronę ul. Sapieżyńskiej. Zatrzymaliśmy się w jakiejś AK-owskiej kwaterze. Była tam stacja radiowa. Nie było tam dachu, drzwi, w drzwiach wisiał koc. Komendant kazał nam opuścić to pomieszczenie. Wyszliśmy, nadleciały samoloty, zaczęło się bombardowanie. Ojciec kazał nam stanąć pod ścianą domu. Bomby spadały. Oparci o ścianę frontową domu, czekaliśmy na śmierć. Ściana zakołysała się w jedną, w drugą stronę, znów do frontu i runęła do tyłu. Nie mogliśmy przez chwilę się pozbierać. Był tak gęsty kurz i pył. Mama i ojciec zaczęli nas nawoływać. Po gruzach i wertepach doszliśmy do ul. Długiej. Przy ul. Freta był lazaret, tam zatrzymaliśmy się. Znosili rannych, co raz nadlatywały samoloty i bombardowały. Nadeszła noc. Pozwolili nam przenocować. Całą noc powstaniec, który miał wyrwany brzuch, modlił się i przeklinał na zmianę. Nad ranem zmarł w męczarniach. My spaliśmy, leżeliśmy na gołej podłodze w przejściowym pokoju, zupełnie pustym. Rano wyszliśmy stamtąd i znaleźliśmy się na ul. Miodowej. Tam w stronę ul. Hipotecznej po gruzach szliśmy. Nadleciały samoloty – wpadliśmy na klatkę schodową. Wejście do piwnicy było zamknięte. Mama zaczęła bardzo szarpać, pomogli ludzie, drzwi się otworzyły. Na schodach przy ścianie stały woreczki, torebki z kaszą, mąką. Jak przeszliśmy pod wejściem na klatkę schodową widać było prześwit od szyby, która była na klatce pod metalową wycieraczką. Zaczęliśmy się modlić! Ojciec wyjął Matkę Boską Częstochowską, którą wziął z domu, dał nam całować. Modliliśmy się głośno. W pewnej chwili usłyszeliśmy szum wody. Lała się po schodach, po których schodziliśmy. Wszystka mąka, kasza płynęła po schodach. Słychać było ludzi jak mówili „ale ogromna bomba!” Gdyby wybuchła, wszyscy dookoła zginęlibyśmy. Ale nie wybuchła. Przebiła tylko rurę z wodą. Było to ok 3 m od wejścia na klatkę schodową, pod którą byliśmy.
Mama przechodząc po gruzach przebiła sobie stopę wystającym gwoździem. Bardzo cierpiała. Wyszliśmy na ul. Miodową. Byliśmy na parterze róg Długiej i Miodowej. Tam spotkaliśmy znajomych Tworków, sąsiadów z Sierakowskiej. Mieli dużo wody. Moja mama poprosiła o trochę, ale oni niestety nie chcieli dać ani trochę. Powiedzieli, że trzeba sobie przynieść, że na trzecim podwórku jest kran i kapie woda. Poszłam ze starszą siostrą. Stała długa kolejka. Jak my doszłyśmy, już nie leciała. Wróciłyśmy bez wody. Był już zmierzch. Tata załatwił nam przejście na Żoliborz, kanałami z pl. Krasińskich. Na Marymoncie mieszkała ojca mama, dwie siostry i siostrzenica, na ul. Rymkiewicza. Całe Powstanie marzył o tym, żeby przedostać się do nich. Zapomnieliśmy już o wodzie, jedzeniu, zmęczeniu, gdyż o 4-tej rano [miał być] wymarsz do babci Wróblewskiej.
Rano wstrzymano wpuszczanie do kanału. Powstańcy zabronili. Okazało się, że wszystkich Niemcy wytruli gazem, tych co weszli. I znów czekaliśmy. W tym budynku na rogu Miodowej i Długiej był lazaret, przy samym kościele Garnizonowym. Bardzo umierali ranni. Nie było leków, opatrunków, spirytusu. Nam kazali AK-owcy opuścić teren, ponieważ zbliżali się Niemcy. Przeszliśmy podwórkiem do szkoły aktorskiej, na podwórka Podwala. Tam było bardzo zagruzowane. Zatrzymaliśmy się w jakiejś rozlewni wina. Przez kilka dni i nocy tam byliśmy.
3 IX1944 r. przyszli od strony ul. Podwale żołnierze niemieccy. Krzyczeli, żeby wszyscy wychodzić z piwnic. Wszyscy staliśmy pod fragmentem domu. Było nas ok. 70 osób. Gdy tak zdenerwowani, przerażeni staliśmy od strony szkoły aktorskiej zbliżył się powstaniec. Na rękawie miał biało-czerwoną opaskę z literami AK. Za paskiem powsadzane ręczne granaty. Zobaczył Niemca, chciał się wycofać, ale Niemiec zaczął wołać „kom – chodź”. Powstaniec przykucnął i zaczął zostawiać za sobą granaty. Kiedy zbliżyli się do siebie – Niemiec i powstaniec AK, Niemiec zdjął karabin z pleców i wymierzył do AK-owca. Ludzie zaczęli prosić, żeby mu darował życie. Powstaniec błagał, płakał, że ma dzieci i żonę. Niemiec pchnął karabinem pod ścianę i strzelił prosto w serce. Zrobiło mi się strasznie smutno. Zauważyłam, że przy moich nogach leży rewolwer. Pokazałam tacie przestraszona. Tata powiedział, żebyśmy z młodszą siostrą przykryły cegłami – i tak zrobiłyśmy. Wyprowadzono nas podwórkami pełnymi gruzu na ul. Podwale. Zdążyliśmy skręcić w stronę pl. Zamkowego, a Niemiec stojący przy klatce jednego z domów zaczął wołać „kom, kom, kom” do mojej starszej siostry. Siostra doszła do Niemca, a on [ją wziął] za swoje plecy i kazał wejść na klatkę schodową. Moja mama doszła do Niemca, błagała, płakała, uklękła, szła na kolanach, gdyż w pierwszej cofnął się o kilka kroków. Mama na klęczkach szła, Niemiec zaczął popychać karabinem. Mama moja nie ustępowała. Odwróciła się do nas, tzn. ojca, babci, mnie, młodszej siostry i brata – „idźcie dalej, ja jej nie zostawię”. Płakaliśmy i popędzani przez Niemców ruszyliśmy w stronę pl. Zamkowego. Przechodziliśmy obok Kolumny – leżała w kawałkach. Pędzono wszystkich do Krakowskiego Przedmieścia, do Mariensztatu, kawałek Dobrą do Bednarskiej, Bednarską do góry i Trębacką dalej obok Hal Mirowskich do ul. Chłodnej, dalej Wolską do kościoła św. Wojciecha. Wpędzono nas na cmentarz przykościelny. Tam była selekcja: mężczyzn na jedną stronę, dzieci na drugą. Wszędzie było pełno Niemców. Cała droga, którą nas pędzono była gęsto obstawiona przez Niemców. Resztki domów Niemcy napalmem wypalali.
Rozstanie z ojcem było pod kościołem św. Wojciecha – dla mnie straszne. Płakałam, szlochałam. Otworzyli Niemcy bramę przed kościołem, wypchnęli mnie, babcię, siostrę Jagodę i brata Janka za nią, w stronę ul. Bema. Janek targał worek, który przedtem niósł ojciec. Szłam, nie czując co się ze mną dzieje. Zostałam jako najstarsza z babcią i rodzeństwem. Już nie płakałam, szlochałam, chlipałam [?] – całkowicie się załamałam, że nigdy już nie zobaczę się z nimi. Siostra odezwała się do mnie – „nie płacz, nie rozpaczaj, zobaczysz oni nas dogonią”. Minęliśmy kościół na ul. Bema na górce. Westchnęłam do Boga „Boże, jeśli się wszyscy w tym świecie, po tej tułaczce wojennej spotkamy, to obiecuję Ci Panie Boże, przyjdę tu podziękować za wszystko!” Po powrocie do stolicy byłam i dziękowałam, nie wymawiając Bogu i Matce Najświętszej! Pędzono nas dalej. Ludzi było coraz mniej i Niemców rozstawionych nadziej po obydwóch stronach jezdni. W pewnym momencie usłyszałam głos mojego ojca za plecami: „Dzieci, nie oglądajcie się, ja idę za wami. Uciekłem przez ogrodzenie przykościelne.” Dalej idąc, coraz mniej zabudowań. Widać było jak samoloty co kilkanaście minut nadlatują nad Warszawę i bombardują.
Szliśmy wśród pól. Bliżej jezdni nic już nie było na zagonach, ale mimo wszystko weszłyśmy między zagonki. Było tam kilka cebulek. Zaczęłyśmy wyjmować z ziemi. Może z 6 znalazłam, włożyłam w sukienkę. Odwróciłam się w stronę rodziny – czy czekają na nas, czy Niemiec nie krzyczy na nich i zobaczyłam, że mama moja ze starszą siostrą i babcią idą. Są już blisko. Siostra miała zawiniętą głowę bandażem i ręka też na temblaku. Struchlałam. Cebula wyleciała mi z sukienki, nie zebrałam. Siostra ze mną zaczęła biegać w ich stronę – okazało się, że mama celowo ją zabandażowała, żeby nie narażać jej znów na taką straszną przygodę.
Był już wieczór. Słonko coraz niżej. Dopędzono nas do dworca Warszawa Zachodnia. Schodziliśmy w dół po schodach, a na nich stał aluminiowy garnek. Babcia mówi „weźcie ten, przyda się” i rzeczywiście był bardzo przydatny. Z Warszawy Zachodniej zawieźli nas do Pruszkowa do warsztatów kolejowych.