Korytowski Stanisław – Wypędzony z Warszawy
Stanisław Korytowski pseud. „Pantera”, „Wojtek” (1930 – 2015) w okresie okupacji był harcerzem Szarych Szeregów. Jako 14-letni chłopiec brał udział w Powstaniu Warszawskim, działając w obrębie Śródmieścia Południowego. Wyszedł z Warszawy z ludnością cywilną po kapitulacji Powstania. Z obozu przejściowego w Pruszkowie został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Relacja, której fragment prezentujemy, została zebrana w ramach projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich. Zachowujemy pisownię zgodną z oryginałem.
Powstanie w Warszawie zbliża się do tragicznego końca. Od 1 X godz. 5.00 obowiązuje zawieszenie broni, a 2 X zaprzestanie walk. Wszyscy muszą opuścić miasto.
Dnia 3 X w południe, na podwórzu kamienicy przy ulicy Chopina, pojawiają się żandarmi rozkazując opuszczenie domu w ciągu 2-ch godzin. Budynek ma być natychmiast wysadzony w powietrze. Tak mówi żandarm. W tym wypadku wierzymy Niemcom. Wychodzę z ludnością cywilną. Z matką i siostrą, wśród tłumu wypędzonych, idziemy przez gruzy i resztki barykad ulicami Koszykową i Śniadeckich. Na placu przed Politechniką RGO rozdaje chleb. Niemcy fotografują i chyba nas liczą.
Ulicami Nowowiejską, Filtrową… i dalej, aż do dworca Warszawa Zachodnia. Prowadzeni jesteśmy w szpalerze SS-manów i żandarmów. Na sygnał krótki odpoczynek i dalej. Biją kolbami tych, którzy ociągają się lub chcą wyjść poza szpaler. Na dworcu wprost wpychają nas do wagonów i do Pruszkowa.
Obóz przejściowy w Pruszkowie (Dulag) znajduje się w parowozowni. Hale parowozowni są oznaczone numerami. Z kuchni polowej wydają zupę i w tłum rzucają ćwiartki chleba. Nie mamy naczyń. Pożyczamy kubek i rondelek.
W halach obozu niesamowity tłok. Z trudnością znajdujemy wolne miejsce, ale przy wjeździe do hali (nie ma drzwi). O zmroku koczownicy palą świeczki. Hala wygląda jak cmentarz w Zaduszki. W nocy jest bardzo zimno. Hala nie jest ogrzewana. O spaniu nie ma mowy. Krótki półsen – to wszystko. Jesteśmy bardzo zmęczeni i głodni.
Rano wyprawa po kawę i chleb. Po całym obozie liczne patrole. Komendant obozu (?) chodzi z wilczurem i szczuje przebywających bliżej ogrodzenia. Patrole wyciągają z hal mężczyzn i rewidują. Jacyś cywile dopytują się, kto jest z AK. Brak odpowiedzi. Nie wiadomo, kto i dlaczego pyta.
Spotykam wielu znajomych z Powstania. Palec na ustach – „cicho-sza”.
Mury oblepione kartkami poszukujących się rodzin. Również głośne zapytania: „Kto widział? Kto wie?”. Te pytania były zawsze zadawane.
My też szukaliśmy członków naszej rodziny z Woli, Żoliborza i Mokotowa. Niestety wszyscy zginęli, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie. Mimo zakazów, wartowników i patroli, kwitnie przy ogrodzeniu handel wymienny. Za dolary lub złoto można dostać kiełbasę, boczek czy chleb. Ale nie tylko handel. Mieszkańcy Pruszkowa bezinteresownie pomagają wypędzonym warszawiakom. Przerzucają przez ogrodzenie gotowane ziemniaki. Współczują niedoli i chcą pomóc, choć sami niewiele mają i są przez okupanta represjonowani.
W wagonie kolejowym (biurze) rejestracja, przegląd lekarski (sic!), a przede wszystkim kwalifikowanie do pracy przymusowej w Niemczech lub do kopania okopów. Miałem 14 lat, od 2-ch tygodni choruje na dyzenterię, czoło zabandażowane (lekka rana od odłamka). Rana już zagojona, ale bandaża nie zdejmuję. Byłem na swoje lata wysoki, ale bardzo chudy. Żadnego dokumentu tożsamości nie miałem. Niemiec w mundurze i białym fartuchu zdejmuje bandaż i ryczy, że udaje rannego. Do moich 14 lat też nie są przekonani. Po spisaniu moich, matki i siostry personaliów, kierują nas do grupy mężczyzn i kobiet przeznaczonej do pracy w Niemczech. Grupa ta wciąż się powiększa i jest pilnowana przez wartowników.
Wieczorem ładują nas do węglarek i pociąg rusza. Wagony bez dachu umożliwiają obserwacje pięter mijanych budynków i stacji. Widzę chłopaka zasłaniającego okno kocem w budynku na piętrze. Obraz w miarę normalnego życia. Życia bez schronów, piwnic i bomb. Jak to było dawno. Uciekać! Ale jak? Drzwi wagonu są zaryglowane, ale nie ma dachu i pociąg jedzie wolniej pod górkę nasypu. Widać wielu pomyślało podobnie, bo ktoś wyskakuje, strzały wartowników. Wspinam się na górną krawędź węglarki. Obok skacze chłopak. Znów strzały! Chyba dostał, bo słychać krzyk. Pociąg już jedzie z górki, przyspiesza. Zostaję siłą ściągnięty na dół. Stchórzyłem! Byłem zły na siebie, że zawahałem się. A matka, siostra? W apatycznym nastroju próbowałem zasnąć.
Następnego dnia wyładowano nas na bocznicy pobliskiego dużego miasta – Breslau! Z historii wiem, że to Polski Wrocław. Kolumnę naszą zaprowadzono do obozu koło cukrowni. Tak jak w Pruszkowie, niesamowity tłok i bałagan.
Pajdy chleba rzucane są w tłum, a do kuchni polowej, po zupę czy kawę, były potrzebne silne ramiona. Tak wyglądała organizacja wydawania posiłków. Zapada zmrok. Wszyscy do baraków! Kto będzie na zewnątrz, zostanie zastrzelony! Tak brzmi rozkaz komendy obozu. Strzały na postrach.
W barakach ścisk. Ludzie siedzą w kucki na betonowej posadzce. Nie wiem, gdzie mama i siostra. Siedzę na wysokim zydlu wraz z inną osobą. Pod stołkiem ktoś leży na betonie. Po kilku godzinach wszystko mnie boli. Wolałbym leżeć na betonie, ale nie ma miejsca. Noc minęła w męczarniach. Ile jeszcze takich nocy?
Rano odnajdujemy się przy kotle. Znalazłem zardzewiałą puszkę, z której piję zupę brukwiową. Łyżki nie mam. Znajdujemy miejsce do spania w namiotach przy cukrowni. Szykujemy legowisko na gołej ziemi. W dzień trochę słońca, zaś w nocy zimno. Jest połowa października. Polscy robotnicy z cukrowni przerzucają przez mur wytłoki z buraków. Żujemy – szczęki mają, co robić.
Pod wieczór widzimy błysk ognia i słyszymy huk od strony latryny. Rano oglądamy skutki wybuchu. Część betonowej obudowy szamba w kawałkach. Ktoś pewnie wpadł do dołu, bo na osłonie latryny suszy się ubranie wyprane z fekalii. Czy to wybuch metanu? Nie wiemy.
Każdego dnia Niemcy biorą ludzi z baraków i prowadzą na plac, skąd po segregacji wywożą. I nas, po dwutygodniowym pobycie, zabierają na plac. Odczytują nazwiska i wieszają na piersiach blachy z numerami. Jak się okazało, był to dowód przydziału do pracy w berlińskiej firmie. Wymarsz na bocznicę kolejową. Przy załadunku do bydlęcych wagonów, numery są odbierane. Odjazd!
Po kilkunastu godzinach pociąg wjeżdża na bocznicę, wśród sosnowego lasu. Jaki to obóz? Może koncentracyjny? Nie! Był to młodzieżowy obóz Hitlerjugend, obecnie wykorzystywany jako miejsce kwarantanny dla robotników przymusowych. Obóz nazywa się Wilhelmshaven lub podobnie (nie mylić z portem).
W obozie kobiety i mężczyźni, wszyscy z Warszawy.
Teren obozu zlokalizowano wśród lasów i jest oddalony od Berlina około 50 km. W barakach są drewniane prycze bez sienników, a w nich pluskwy. Nie można spać. Na trzeci dzień łaźnia i parowanie odzieży. Strażnicy i obsada obozu to Ukraińcy, w tym wiele kobiet.
Pewnego dnia załadowano nas na ciężarówki i zawieziono do obozu w Berlinie. Był to Z. Z. Barackenlager – Lichterfelde – West, Prettauer Pfad 19/20. Mieliśmy pracować dla firmy: Fa. Franz Schnell – Strassenbau Berlin – Steglitz, Bismarckstrasse 16.
Mieszkaliśmy w betonowych sztubach i drewnianych barakach. Drewniane prycze bardzo zapluskwione. W metalowych drzwiach rygle. Duży piec, ale bez opału. Drewno opałowe przynosimy zebrane z gruzów zburzonych budynków.
Pracujemy przy budowie dróg wewnętrznych osiedla kilka dni. Później przy odgruzowaniu ulic po nalotach i czyszczeniu cegieł. Przez pewien czas, w dalszej części obozu, były grupy jeńców francuskich i robotników włoskich, czeskich… Pracujemy razem. Zbieramy również niewypały bomb i pod nadzorem saperów, przenosimy na noszach do samochodów.
Po paru miesiącach pracuję przy pracach porządkowych na terenie obozu. Wywożę na pobliskie pola fekalia. Wielką nabierką przelewam na szczelną taczkę fekalia i odwożę na odległość do 100 metrów. Wykonuję i inne prace. Jestem chory i mam temperaturę. Na karku duży ropny wrzód.
Kazano mi wykopać dół odwadniający, nałożyć kamieni i zasypać. Po wykopaniu wierzchniej warstwy gleby, natrafiłem na namuł iłu, którego nie mogłem ukopać szpadlem. Pot zalewał mi oczy, wrzód uniemożliwiał ruchy. Ił jak guma! Nic z tego! Zrezygnowałem. Lagerführer krzyczy, że to sabotaż, wyzywa od polskich świń i trzonkiem szpadla wali, wali po głowie i plecach. Ból karku i ulga. To uderzony wrzód pękł. Ropa pociekła po plecach. Wieczorem wyciśnięto resztę ropy i wrzód zaczął się goić.
Lagerführer Neumann – hitlerowiec, chodził w czarnym SS-mańskim mundurze. Lat około 60-ciu, niskiego wzrostu, szczupły o wydatnym czerwonym nosie. „Za nieposłuszeństwo i sabotowanie pracy, niejednego już wysłałem do obozu obok” – ryczał po niemiecku.
Oddalony o 100 metrów (obok) był obozem koncentracyjnym wielonarodowym. W obozie tym pracowali: Polacy, Belgowie, Francuzi, Holendrzy, Norwegowie, Austriacy, Ukraińcy, Czesi i Rosjanie.
Naloty: prawie zawsze Anglicy w nocy, zaś Amerykanie w dzień. Pamiętam zimowy, słoneczny dzień i nalot samolotów amerykańskich na Berlin. Byłem akurat na polu. „Superfortece” leciały w szyku na znacznej wysokości. Nad centrum Berlina chmurki wybuchów artylerii przeciwlotniczej i ciągłe dudnienie bomb. Naraz jeden samolot, trafiony pociskiem błysnął jak zapałka i tylko drobne części poleciały na dół. W tym samym dniu wieczorem powraca grupa pracująca przy odgruzowaniu. Uczy popuchnięte od dymu, włosy opalone i pełne gruzu wapiennego, ale żyją.
Od Czecha dostałem ilustrowaną broszurę pod tytułem „Zanik Warszawy”. Oglądam i czytam, choć napisana po czesku, rozumiem, o co autorom gebelsowskiej propagandy chodziło. Pokazano, jak po kapitulacji Powstania, Warszawa jest palona i burzona przez specjalne grupy z miotaczami płomieni. Jak zakładane są ładunki wyburzeniowe w ocalałych budowlach. Ale w broszurze nie podano, jak uprzednio Warszawa była ograbiana. Działanie odwetowe pokazane w broszurze stanowiło swoiste memento. Przestrogę! Każdego taki los spotka, jak Warszawę, jeżeli wystąpi przeciw „Tysiącletniej Rzeszy”.
Trzecia dekada kwietnia 1945 r. Słychać zbliżający się front. Nad Berlinem często pojawiają się samoloty sowieckie – szturmowe iły 2-gie, ostrzeliwują i bombardują. Alarmów lotniczych już nikt nie ogłasza. Berlin całkowicie okrążony. Lagerführer z obsadą uciekli.
Dzielone są resztki z magazynu żywnościowego. Trochę chleba, ziemniaków i brukwi. W sąsiednim obozie więźniów już nie ma. Gdzie są? SS-owska ochrona obozu wycofana do centrum Berlina.
Buszujemy z tłumem po całym obozie, szukając żywności. Nic nie znajdujemy. W blaszanych beczkach melasa.
Na zbiórce stoi w szeregu pluton SS-manów gotowych do wymarszu, aby bronić wodza Rzeszy. Już się ich nie boimy. Nie chcemy wracać do obozu. W małych grupach chowamy się w piwnicach niewykończonych domków na osiedlu, gdzie przed pół rokiem budowaliśmy drogi.
Po drugiej stronie ulicy, przy moście, stanowisko działa przeciwlotniczego ustawionego do strzelania na wprost. Obsługa działa to chłopaki z Hitlerjugend i Volkssturmu. Są pijani i agresywni. Mija druga noc koczowania. Naraz w piwnicy pojawia się SS-man. Mówi, że jest z Krakowa i prosi o ubranie cywilne. Ubrania nie mamy. Wychodzi szukać dalej.
Obserwujemy przez okienko piwniczne bombardowanie centrum Berlina. W naszym rejonie nie ma walk. Ale z pobliskiego kościoła, od czasu do czasu serie cekaemów. Dział przeciwlotniczych już nie ma.
Świt 26 lub 27 kwietnia. Przez okienko widzę żołnierzy sowieckich, którzy układają kabel telefoniczny. Koczownicy wylegli z kryjówek. To robotnicy przymusowi, byli niewolnicy. Niemców nie ma. Oficer wypytuje, kim jesteśmy i skąd? Odpowiadamy! Rozumie i prowadzi do kuchni polowej. Z sąsiedniego budynku wyprowadzają naszego „nocnego gościa”. Jest nadal w SS-mańskim mundurze. Do rzeczywistości przywołuje nas seria cekaemu z wieży kościoła. Wysłana zostaje grupa szturmowa. Chcemy uczestniczyć w walce. Jest nas 20-tu i dużo porzuconej broni. Oficer nie zgadza się. To sprawa wojska. Broń możecie brać dla samoobrony przed niedobitkami. Idźcie już, tu będzie bój!
Przez tą broń mieliśmy kłopoty. Na trasie zostaliśmy zatrzymani, za nielegalne posiadanie broni na tyłach armii. 2 Tygodnie trwało rzekome dochodzenie. My w tym czasie, pod przymusem, pracowaliśmy na roli. Po „aresztowaniu” nowej grupy, zostaliśmy zwolnieni. Było trochę strachu. Ziemia musi rodzić. Poszliśmy! Kobiety i mężczyźni z tobołkami i wózkami. Grupami i osobno. Dalej od obozowego piekła, głodu i poniżenia.
Jest nas coraz więcej. Idą Polacy, Czesi, Słowacy, Francuzi, Ukraińcy, Włosi i Rosjanie. Kierunek południowy, na Luckenwalde. Każda grupa narodowościowa ma przyszyte do ubrań wstążeczki o barwach narodowych. Gdzieniegdzie na wózkach powiewają chorągiewki i proporczyki. Nastrój radości, ale i obawa. Czy bliscy żyją? Czy dom stoi? Czy jest do czego wracać?
Granica przesunięta na Zachód! Co z domem rodzinnym? Warszawiacy nie mają dylematów granic. Niektórzy wiedzą na pewno, że ich dom został zburzony, a rodzina wymordowana, ale idą do Warszawy, do ich Ojczystego domu. Śpimy w opuszczonych budynkach i stodołach. Szukamy żywności. Znajdujemy tylko ziemniaki, które gotujemy.
Po drodze widzimy tragiczne skutki gwałtów. Od Luckenwalde kolumny rozchodzą się w różnych kierunkach. My idziemy w kierunku na Cottbus [Chociebuż – przyp. red.], Forst. Następnie przez Lubsko, Żary, Żagań i Głogów (Glogau). Idziemy wzdłuż Odry, omijając śródmieście, które jeszcze się pali. Przekraczamy Odrę po prowizorycznie naprawionym moście.
Od Luckenwalde przez frontową regulację ruchu, zawsze kierowani byliśmy na drogi mniej ważne dla wojska. Główne trasy były przeznaczone na kolumny wojskowe. Dlatego też i teraz z Głogowa udaliśmy się na północ do Wschowy, gdzie wreszcie wsiedliśmy do wagonu 3 klasy. Wózek czterokołowy, nasz towarzysz 400 km pieszej wędrówki, został na placu przed dworcem we Wschowie. Daleko nie pojechaliśmy pociągiem, bo tylko do Leszna. Musimy wysiadać.
Koczujemy na dworcu, czekając na okazję. Na bocznicę wjeżdża pociąg z szynami dla Związku Radzieckiego. Załadowane na platformy całe torowiska z podkładami. Ładujemy się na wagony. Po kilku godzinach pociąg rusza oblepiony ludźmi. Trzeba uważać szczególnie na zakrętach. Na jednym z wagonów kobiecie szyny ścisnęły nogę. Krzyk bólu! Na najbliższej stacji pociąg staje. Wynoszą poszkodowaną do budynków stacyjnych. Pociąg często staje pod semaforem. W nocy stajemy na stacji Zduńska Wola. Pociąg zmienia kierunek jazdy. SOK-ci spędzają nas z lor. Nadal koczujemy na stacji.
Korzystamy z każdej okazji, z każdej nawet najkrótszej trasy, aby zbliżyć się do celu. Wreszcie jedziemy! Mówią, że pociąg dojeżdża tylko do Warszawy Zachodniej. To już dla nas drobiazg, ale zatrzymuje się we Włochach. Wysiadamy i udajemy się do dobrych znajomych przy ul. Chrobrego. U państwa Owczarków uzyskaliśmy pomoc i serdeczną opiekę.
Nazajutrz idę do Warszawy. Zniszczenia większe niż w październiku 1944 r. To wynik podpalaczy niemieckich. Widać patrole saperskie Wojska Polskiego i Armii Czerwonej, które sprawdzają teren i usuwają miny. Idę na ulicę Chopina. Cały ciąg budynków, po stronie parzystej, jest w gruzach z wyjątkiem pałacyku na rogu alei Ujazdowskich. A więc, Niemcy wysadzili tak jak mówili 3 X 1944 r. Ostały się jedynie bramy kamienic (sklepienia łukowe) zawalone gruzem. Fragmenty murów i bramy oblepione są kartkami informującymi o losie bliskich.