menu

Kowalska Halina – Relacja matki

Kowalska Halina – Relacja matki

Halina Kowalska przeżyła Powstanie Warszawskie przy ul. Pańskiej wraz z mężem i nowo narodzonym synem. We wrześniu 1944 r. wypędzono ją do obozu Dulag 121, skąd została zwolniona za zgodą niemieckiej komisji lekarskiej. Relacja pochodzi z projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.

Minęło sześć długich dni walk powstańczych w mieście. Wielu już poległo, wielu było rannych. Miasto też było okaleczone. Nieczynne były filtry i nie było elektryczności.

Wielka krwawa łuna pożaru rozświetliła zmierzch 6 sierpnia 1944 r. Uderzał w nozdrza swąd spalenizny i kurzu ze świeżych rumowisk – zapach wojny. Straszliwa groza wisiała nad miastem. Gnani śmiertelnym strachem mieszkańcy Warszawy przenosili się z jednych ulic na drugie, z piwnic domów zburzonych do tych, które dopiero miały się stać celem dla wroga.

Piwnice domu nr 47 przy ulicy Pańskiej zapełniły się uchodźcami z Woli, opanowanej przez Niemców. W tym pierwszym tygodniu Powstania prawie 200 osób z dziećmi i z tobołkami stłoczyło się w piwnicach trzypiętrowej kamienicy, która w czasie nalotów chwiała się złowrogo jak okręt na wzburzonych falach.

Byłam w końcowym okresie ciąży. Rozwiązania spodziewałam się za dwa tygodnie. Jednak przeżycia ostatnich dni przyspieszyły poród. Poczułam pierwsze bóle. W sąsiednim domu mieszkała akuszerka. Jeszcze nie uciekła do innej, „bezpieczniejszej” dzielnicy. Zbadała mnie pobieżnie, zadała kilka pytań i orzekła, że rozwiązanie nastąpi następnego dnia.

Noc miałam niespokojną. Bóle, chociaż jeszcze niezbyt silne, nie dawały mi spać. Spacerowałam do świtu po małym podwóreczku-studni i spoglądałam w niebo sierpniowe, pełne gwiazd, wróżące pogodę, a więc dobre warunki lotu dla niemieckich bombowców.

Główny schron stanowiło obszerne pomieszczenie frontowej części domu pod sklepem. Małe i wilgotne piwnice w oficynie mniej były bezpieczne, gdyż okna miały na wysokości podwórza, ale były za to niezamieszkane i dlatego wybrałam jedną z nich na swoją „izbę porodową”. Od rana 7 sierpnia wraz z matką, mężem i jego przyjacielem, komendantem bloku, zaczęłam się tam urządzać. W przerwach między nalotami znieśliśmy z naszego mieszkania na pierwszym piętrze łóżko, materace i pościel. Okno zostało zabite deskami, przywalone z zewnątrz piaskiem i płytami z chodnika.

Gdy bóle się wzmogły, sprowadzono akuszerkę. Dziś już nie pamiętam jej nazwiska, pozostała mi jednak we wspomnieniu jako energiczna i dzielna kobieta.

Wynagrodzenie otrzymała zgodnie z panującym w tym czasie zwyczajem, tzn. w naturze. Posiadaliśmy spory zapas mydła do prania i spirytusu. Podzieliliśmy się z nią tymi skarbami. Było jednak oczywiste, że udzieliłaby swojej pomocy również bez żadnego wynagrodzenia.

Kazała mi się położyć do łóżka i zażądała ciepłej wody. Dwa wiadra wody były przygotowane, ale zagrzanie jej było trudnym zadaniem. Trzeba było udać się do mieszkania na piętrze, aby rozpalić ogień. Moja matka tam poszła, ale woda nie zdążyła się zagrzać, gdyż o godzinie 14-tej nadleciały bombowce. Z ciężkich, nisko krążących maszyn posypały się bomby. Rozpętało się prawdziwe piekło.

I wtedy właśnie rozpoczął się poród. Obie kobiety, moja matka i akuszerka modliły się głośno, wykonując jednocześnie niezbędne posługi przy rodzącej. W jakimś momencie, pod wpływem strachu paraliżującego wszystkie mięśnie, poród zatrzymał się. Bóle ustały, dziecku groziło uduszenie. Tak jakby maleństwo nie chciało wyjść na ten okrutny świat. Potrzebna była pomoc lekarza i użycie kleszczy. Ale to było zupełnie niemożliwe. Akuszerka z determinacją uklękła na moim brzuchu i wygniatała płód kolanami.

Ciemna wilgotna piwnica oświetlona była tylko płomykiem świecy, naokoło walące się domy, ginący ludzie – w takiej to ponurej scenerii w dniu 7 sierpnia przyszedł na świat mój pierwszy syn Paweł.

Urodził się duży i silny i głośno domagał się jedzenia. Pokarmu miałam niewiele, gdyż byłam niedożywiona i bardzo osłabiona. Na trzeci dzień po porodzie wystąpiły u mnie silne dreszcze połączone z temperaturą dochodzącą do 40 stopni. Podejrzewaliśmy zakażenie. Niedaleko na ulicy Mariańskiej mieścił się szpital. Można tam było dotrzeć podziemnymi przejściami łączącymi piwnice po tej stronie ulicy, a następnie, przy zbiegu ulic Pańskiej i Mariańskiej, przekroczyć jezdnię. Szpital przepełniony był rannymi. Lekarz wskazał mojej matce szeregi noszy, na których jęczeli młodzi powstańcy, czekając na opatrunki lub operacje. Jakże mógł opuścić ich wszystkich dla jednej chorej kobiety. Wręczył jakieś lekarstwa i kazał dać znać w razie, gdyby nie pomogły.

Wieczorem tego samego dnia piwnice obiegła straszna wiadomość: Ukraińcy [Błędna, potocznie używana nazwa żołnierzy wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.] znajdują się u wylotu ulicy Pańskiej. Tych baliśmy się jeszcze więcej niż Niemców. Docierały do nas wieści o okrucieństwie Ukraińców. Tam, gdzie wpadli, mordowali bez litości. Schron częściowo opustoszał. Stali mieszkańcy domu byli w każdej chwili gotowi do ucieczki. Ja i moja rodzina nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy zostać. Najstraszniejsze obrazy malowała mi wyobraźnia. Już widziałam moje dziecko martwe, zamordowane w jakiś okropny sposób. Nikt nie spał tej nocy. Dopiero nad ranem dowiedzieliśmy się, że powstańcom udało się odeprzeć wroga.

W dwa dni później poczułam się lepiej. Temperatura spadła, ustąpiły dreszcze. Ubrałam się i przenieśliśmy się do głównego schronu, który składał się z dwóch pomieszczeń. W jednym wzdłuż ścian stały byle jak sklecone z desek ławki, gdzie siedzieliśmy w ciągu dnia, w drugiej leżały na podłodze prawie jeden przy drugim materace i sienniki mieszkańców schronu. Między nalotami wychodziliśmy na podwórko, aby zaczerpnąć powietrze. Gdy tylko usłyszeliśmy „szafę” albo daleki warkot motorów, wbiegliśmy z powrotem do piwnicy.

Rozwścieczeni oporem miasta Niemcy wytoczyli na ulicę działa zwane popularnie przez warszawiaków „szafami”, gdyż przy nastawianiu wydawały zgrzyt przypominający skrzypienie szafy. Między tym skrzypieniem a wystrzeleniem pocisku upływało kilkanaście sekund. Gdy taki pocisk przeleciał obok kamienicy, futryny wylatywały z okien, sypał się tynk i sadze z komina, jakby pod wpływem jakiegoś potwornego huraganu.

Ale najstraszniejsze były ataki bombowe. Niemcy nękali nimi ludność naszej dzielnicy po kilka, a czasem po kilkanaście razy dziennie. Gdy po nalocie warkot motorów oddalał się wreszcie, następował moment odprężenia, świadomość uniknięcia śmierci raz jeszcze, a za jakiś czas znów dawało się słyszeć złowróżbne ciężkie dudnienie, przerażający świst spadającej bomby i drżenie idące od ziemi, drżenie, od którego dom cały unosi się jakby i opada z głuchym jękiem. W masie stłoczonych ludzi panowała wtedy straszliwa, pełna napięcia cisza. Nawet małe dzieci nie rozumiejące nic z tego, co się działo, milczały wpatrzone w rozszerzone strachem oczy dorosłych i w drżące usta szepczące modlitwy.

Sądzę, że łatwiej jest opanować strach w walce, w działaniu, z bronią w ręku aniżeli siedząc bezczynnie i mając nad sobą strop piwnicy mogący runąć na głowę w każdej chwili.

Morale mieszkańców naszego domu upadło znacznie po nalocie, w czasie którego zawalił się dom naprzeciwko, pod numerem 46 czy 48, grzebiąc pod gruzami kilkadziesiąt osób. Nie wszyscy umarli natychmiast. Była tam kobieta, której rozpaczliwe wołanie usłyszała grupa ratujących. Miała jednak nieszczęsna trzy piętra gruzu nad sobą. Każda próba wyciągnięcia jej stamtąd okazywała się daremna. Rumowisko osypywało się i groziło śmiercią ratującym. Wrócili do schronu zgnębieni. Jeden z nich doznał szoku. Siedział długie godziny nieruchomo zasłoniwszy rękami uszy jakby wciąż jeszcze słyszał jęki przysypanej. Chodzili tam jeszcze kilkakrotnie nasłuchiwać, ale nic nie można było uczynić. Trzeba było zostawić ją jej strasznemu losowi. Jęki umilkły dopiero trzeciego dnia rano.

Ulica Pańska, a szczególnie odcinek, gdzie mieszkaliśmy i gdzie tuż obok wznosiła się barykada, ciągle była atakowana.

Pewnego dnia podczas nalotu myśleliśmy, że to już koniec. Zdawało się, że świat cały wali się nam na głowy. Wstrząs był tak silny, że posypały się na nas kawałki gruzu, tynk i sadze z uszkodzonych przewodów kominowych. Zgasła karbidówka. Gęsty pył spowił krzyczących i tłoczących się ludzi. Mieliśmy go pełne usta i włosy, dostawał się do oczu i uszu. Okazało się, że jedno z przejść do sąsiedniej piwnicy jest zawalone. Sądziliśmy, że jesteśmy zasypani. Powstał nieopisany popłoch. Gdyby ktoś upadł, zostałby stratowany. Instynkt pchał mnie z całą tą falą ludzką do wyjścia, ale mąż mój powstrzymał mnie siłą. Staliśmy więc oparci o ścianę, dziecko z całej siły przyciskałam do piersi. Na buzię narzuciłam mu pieluszkę, dopóki obłok kurzu nie opadł całkowicie.

Okazało się wreszcie, że to nie my jesteśmy zasypani. Zawaliła się częściowo sąsiednia kamienica. Drugie przejście było wolne. Żyliśmy. Gdy warkot samolotów oddalił się wreszcie, wyszliśmy na powierzchnię, aby obejrzeć dzieło zniszczenia. Ruiny utworzyły na jezdni górę na wysokość pierwszego piętra. Dolna część domu ocalała i wytrzymały stropy w piwnicach. Cały następny dzień mężczyźni spędzili na umacnianiu stropów naszej piwnicy. Podparli je gęsto drewnianymi balami pościąganymi z pobliskich ruin. Dotkliwie w skutkach było to, że uległa zniszczeniu studnia w jednym z sąsiednich podwórek. Wodę zdobywało się odtąd z narażeniem życia. Na ulicy Waliców, na dziedzińcu dawnego gimnazjum Zgromadzenia Kupców znajdowała się studnia-pompa, dokąd schodzili się mieszkańcy okolicznych domów. Niemcy chcieli stworzyć dodatkową udrękę dla ludności i utrudniali dostęp do pompy. Ludzie w kolejce z wiadrami i dzbankami chronili się za załomem muru, by potem pojedynczo przebiegać przestrzeń około stu metrów pod ostrzałem karabinów maszynowych i w pośpiechu nabrać wody. W biegu powrotnym część drogocennego płynu wylewała się. Musieliśmy w tych warunkach bardzo oszczędzać wodę. Dziecko nie było kąpane. Co dwa, trzy dni obmywaliśmy je tylko. Pieluszki przesuszało się po kilka razy. Tylko te bardziej zabrudzone matka moja prała w odrobinie wody. Potworzyły się jej, na skutek infekcji, bolesne owrzodzenia na każdym palcu przy paznokciach u rąk. Dziecko było brudne. Skóra noworodka jest niesłychanie delikatna. Mimo, że zawsze miałam przygotowaną pieluszkę, którą zarzucałam na buzię synka podczas każdego wstrząsu murów, brud i kurz zaszedł mu pod naskórek i nad brwiami utworzył szeroki czarny pas, który długo jeszcze po opuszczeniu Warszawy utrzymywał się.

Powstanie trwało nadal i nasza dzielnica zmieniała się w rumowisko. Pocisk artyleryjski zniszczył górne piętro naszego domu. Bomba lotnicza trafiła w oficynę, w której odbywałam poród. Wegetowaliśmy w ruinach. Docierała do nas prasa podziemna. Miała na celu podtrzymywać w nas ducha, ale optymizm, przeważający w początkowym okresie Powstania, przeradzał się z upływem tych strasznych dni, w zwątpienie i rozpacz.

Odgłos ciężkich dział od wielu dni dochodzący zza Wisły nie przybliżał się. Żadna pomoc nie nadchodziła. Oczekiwaliśmy jeszcze tylko jakiegoś cudu. Mieliśmy w schronie radio. Łapaliśmy stację angielską BBC, skąd nadawano codziennie audycje dla Warszawy, ale stamtąd również nie słyszeliśmy słów pociechy. Każda z tych audycji rozpoczynała się potęgującą grozę, ponurą pieśnią:
   Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej
   Do Ciebie Panie wznosim ten głos.
   Skarga to straszna, jęk to ostatni
   Od takich modłów bieleje włos.
     Jadaliśmy raz dziennie. Gotowało się na prowizorycznej kuchence tylko wieczorem. Baliśmy się rozpalać pod kuchnią w ciągu dnia, gdyż dym unoszący się nad ruinami był znakiem dla Niemców, że żyją tam jeszcze ludzie. Nasze pożywienie stanowiły wyłącznie kluski kładzione, kasza lub ryż. Przez cały pięciotygodniowy okres pobytu w powstańczej Warszawie nie jedliśmy chleba, ziemniaków, mięsa, owoców i warzyw. Początkowo mieliśmy jeszcze trochę topionego masła i słoniny, a gdy tego zabrakło wielkim przysmakiem okazał się tłuszcz koński, który ktoś nam dostarczył za pół litra wódki.

Dla dziecka otrzymywałam przez pewien czas pokarm ze szpitalika dziecięcego na ul. Śliskiej. Raz dziennie mąż przedostawał się tam piwnicami i przynosił upragnione dwie buteleczki mleka. Ale pewnego razu wrócił z pustymi butelkami. Mleka więcej nie było. Zaczął się dla nas okres najcięższy. Pokarmu miałam coraz mniej i dziecko nie nakarmione nigdy do syta często płakało. Tylko kobieta i tylko matka jest w stanie zrozumieć moją bezsilną rozpacz, gdy wpatrywałam się w swoje głodne maleństwo. Ponieważ zmuszeni byliśmy maksymalnie oszczędzać wodę, higiena pomieszczeń, jak również higiena osobista pogarszała się z każdym dniem. Były zachorowania na biegunkę.

Tuż obok mojego posłania sypiała kobieta lat około 50. Pewnego ranka nie opuściła swojego posłania. Spała nadal mimo ogólnej krzątaniny. Oddychała głośno, chrapliwie. Początkowo nikt na to nie zwrócił uwagi, ale pod wieczór wzbudziło to zainteresowanie mieszkańców schronu. Ten i ów pochylał się nad nią, nikt jej jednak nie budził. Sen był dobrodziejstwem. Nazajutrz, gdy tylko otworzyłam oczy, spojrzałam na swoją sąsiadkę. Wydawała mi się zmieniona, a wokół jej ust pełno było much. Nie żyła. Nie wiadomo, jak długo spałam wraz z dzieckiem obok trupa. Spała ponad 36 godzin i we śnie umarła. Mężczyźni wykopali jej grób na ulicy przed bramą naszego domu. Nie była to pierwsza mogiła w tym miejscu. Leżał już tam kilkuletni chłopiec, który wybiegł kiedyś na podwórko i zabił go odłamek pocisku, a także powstaniec, który zginął na barykadzie.

Gdy Niemcy zrzucili ulotki nawołujące ludność do opuszczenia miasta, które, jak zapowiedzieli, miało być zrównane z ziemią, po krótkiej naradzie rodzinnej, postanowiliśmy wyjść. Nie była to łatwa decyzja. Nikt nie miał zaufania do Niemców, baliśmy się podstępu. Braliśmy pod uwagę i to, że możemy być rozstrzelani, ale pozostając, skazywaliśmy dziecko na pewną śmierć. Pawełek był już prawie umierający. Płakał coraz rzadziej i coraz ciszej jakby wszystkie jego siły żywotne wyczerpywały się. Żołądeczek jego zaczął źle funkcjonować. Od niedokładnie przepieranych pieluszek potworzyły się na jego ciałku liczne odparzenia. Okolice odbytu były jedną raną. Musieliśmy ryzykować. Nie wiedzieliśmy, jaki los sobie gotujemy. Była jednak w tym ryzyku i nadzieja, że przeżyjemy i że ocalimy dziecko. Jakże potężna jest w człowieku wola życia, która każe trwać do końca, mimo wszystko i do końca mieć nadzieję.

Prawie połowa naszych towarzyszy niedoli zdecydowała się pozostać. My zaś przygotowaliśmy się do wyjścia. Całą pościel, bieliznę i ubrania popakowane w walizy, zamurowaliśmy w ścianie piwnicy w naiwnej nadziei, że kiedyś po nie wrócimy. Nigdy już ich nie odzyskaliśmy. Ponieważ karmiłam, wyszłam w szlafroku, na który narzuciłam jesionkę. Zabraliśmy ze sobą tylko rzeczy niezbędne. Na przeciąg trzech dni Niemcy przerwali bombardowanie i inne działania wojenne, aby ludność cywilna opuściła Warszawę.

Spędziliśmy w walczącym mieście pięć tygodni. Mało to czy dużo? Historię tych pięciu tygodni można zrelacjonować w kilku zdaniach. Ale czas, minuta po minucie, mierzony zwątpieniem, cierpieniem i rozpaczą liczy się inaczej.

Przekroczyliśmy barykadę na ulicy Pańskiej i dołączyliśmy do pochodu widm. Wynurzały się z ocalałych piwnic i sunęły w kierunku Woli. Mieszkańcy Warszawy bladzi, wynędzniali i brudni opuszczali swoje miasto. Wśród nich starcy, dzieci, chorzy, ranni, kaleki. Nie wszyscy mogli iść samodzielnie. Wielu było takich, którzy musieli być przez swoich bliskich podtrzymywani, wleczeni, a nawet niesieni na plecach.

Niemcy w swych lśniących butach czyści i eleganccy przyglądali się temu widowisku i robili zdjęcia.

Byłam tak słaba, że dziecko wraz z poduszką, na której je niosłam wydawało mi się wielkim ciężarem. Mąż mój, po przebytej tuż przed Powstaniem długiej i ciężkiej chorobie, dźwigał z wysiłkiem tobołki z pieluszkami i garderobą Pawełka. Była z nami także moja babcia, siedemdziesięcioletnia staruszka. Wlekliśmy się parę godzin.

U końca tej podróży czekały na nas pociągi, które dowiozły nas do Pruszkowa, gdzie zostaliśmy wchłonięci przez ogromne, puste hale nieczynnej parowozowni. Ludzie mościli sobie posłania ze swoich tobołków, płaszczy lub kładli się i zasypiali na gołym betonie. Nazajutrz Niemcy oddzielali młodych i zdrowych z przeznaczeniem na roboty do Niemiec. Dzieci i starcy mieli być odtransportowani do Starachowic i Częstochowy, gdzie udzielały im pomocy RGO i okoliczni mieszkańcy. Ja wraz z chorymi zostałam przeniesiona do budynku „szpitalnego” na terenie obozu, gdyż miałam stanąć przed niemieckim lekarzem. Ten „szpital” różnił się od poprzedniego pomieszczenia tylko tym, że na betonowej podłodze rozrzucona była słoma. Byli tam jednak również polscy lekarze i polskie sanitariuszki, którzy w miarę swych sił i możliwości nieśli pomoc. Otrzymałam dla swego synka ciepłe mleko, a dla siebie trochę zupy. W dzień siedziałam przed barakiem w cieple wrześniowego słońca, dawno nieoglądanego. Porozkładałam na trawie do wysuszenia przeprane pod pompą pieluszki i wpatrywałam się w mego synka. Twarzyczka jego skurczyła się jakby i wydawała się coraz bledsza. Od czasu do czasu popiskiwał cichutko.

Wreszcie stanęłam przed obliczem niemieckiego lekarza i otrzymałam zwolnienie z obozu. Zachowałam ten dokument do dzisiaj.

Zatrzasnęły się poza mną bramy piekieł. Czułam się ocalona. Wprawdzie rozdzielono mnie z matką, babcią i mężem, straciłam całe swoje mienie tak, że wyszłam dosłownie w jednej koszuli, ale uratowałam to, co najcenniejsze – moje dziecko. Nie wiedziałam wtedy, że będzie jeszcze długo i ciężko chorował na zapalenie grubej kiszki (colit), że będzie kilka razy o krok od śmierci. Przetrwał to wszystko. Mój mały „powstaniec” jeszcze siedem miesięcy później miał wzrost i wagę czteromiesięcznego dziecka, ale z czasem wyrównały się te opóźnienia. Wyrósł na normalnego zdrowego chłopca, ukończył Politechnikę Warszawską, pracuje, a obecnie ma już własnego synka.

Ja pragnę obecnie najbardziej jednego i jednego najbardziej życzę sobie, moim bliskim i wszystkim matkom – pokoju.

Powiązane hasła

”None

Skip to content