menu

Kowalska Zofia z d. Undrul – „Miałam wtedy niecałe 15 lat”

Kowalska Zofia z d. Undrul – „Miałam wtedy niecałe 15 lat”

Zofia Kowalska z d. Undrul, ur. w 1929 roku, w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z rodzicami, Zofią i Konstantym (w czasie wojny pracownikiem warszawskiego magistratu), przy ul. Marszałkowskiej 124. Po zburzeniu kamienicy Państwo Undrul z córką znaleźli schronienie w budynkach przy ul. Chmielnej, a następnie – Żelaznej, skąd, w pierwszych dniach października, zostali wypędzeni do obozu w Pruszkowie. Po około dwóch tygodniach pobytu wywieziono ich na tereny Generalnego Gubernatorstwa, gdzie rodziną zaopiekował się miejscowy sołtys. Swoją relację Pani Zofia Kowalska przekazała Muzeum Dulag 121 w 2023 roku.

Miałam wtedy niecałe 15 lat, przez cały czas byłam z rodzicami. Po zburzeniu mojego domu w trakcie Powstania Warszawskiego przy ul. Marszałkowskiej 124 (to był dom PKO), wraz z rodzicami trafiłam do kina Atlantic przy ul. Chmielnej, gdzie spędziłam około dwóch tygodni. Następnie spędziłam jedną noc, może kilka, w kilkupiętrowym budynku mieszkalnym przy ul. Żelaznej. Nie pamiętam jego dokładnego adresu i nie potrafię podać charakterystycznych cech okolicy tego budynku. Około 5 października 1944 r. (wydaje mi się, że było to prawie od razu po kapitulacji Powstania Warszawskiego), rano, Niemcy wyrzucili nas, a budynek zburzyli. Następnie zebrali mieszkańców przed budynkiem i kazali nam iść w kierunku Dworca Zachodniego. Do dworca eskortowali nas żołnierze Wehrmachtu. Zanim tam doszliśmy, Niemcy wprowadzili nas na ogródki działkowe przy dworcu, gdzie nakazali nam odpocząć i pozwolili gotować warzywa z ogródków. Tam, po raz pierwszy od wybuchu Powstania, zjedliśmy gotowany obiad (w trakcie Powstania trzeba było siedzieć w piwnicy). Przy dworcu Niemcy połączyli ludzi w kolumny. Pilnowali nas wehrmachtowcy. O zmierzchu wyruszyliśmy do Pruszkowa.

Nie wiedzieliśmy, dokąd idziemy, ale domyśliliśmy się, że do Pruszkowa, gdyż wcześniej wiedzieliśmy, że stamtąd odchodzą transporty do Oświęcimia. Podejrzewaliśmy, że tam nas wywiozą. Tak mówili pracownicy Rady Głównej Opiekuńczej. Szliśmy prostą szosą,  w kolumnie liczącej kilkaset osób, eskortowanej przez Niemców. Niemcy ostrzegli nas, że na jednym odcinku będą nas eskortować Ukraińcy [właśc. żołnierze wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.], których musimy się słuchać, nie przystawać, a jak każą biegnąć, to biec, bo mogą strzelać do nas bez ostrzeżenia. Dlatego Ukraińców baliśmy się bardziej niż Niemców. Niemcy rozmawiali z nami po polsku. Niemcy nas nie bili ani nie krzyczeli, od mojej mamy jeden wehrmachtowiec wziął nawet plecak, aby jej pomóc. Natomiast Ukraińcy rzeczywiście kazali nam biec. Nie widziałam, aby Niemcy lub Ukraińcy kogoś bili. Nie widziałam też, aby ktoś próbował uciec. Po odcinku eskortowanym przez Ukraińców, Niemcy pozwolili nam odpocząć. Ja leżałam z głową na kamieniu, czułam się tak błogo, jakby to była poduszka.

Po wyjściu z działek, a więc przez całą drogę z Warszawy do Pruszkowa, nie dostaliśmy jeść ani pić. Nakarmiono nas dopiero w Pruszkowie. W kolumnie nie widziałam niemowląt, natomiast były małe dzieci. Byli też starsi ludzie. Nadążali za kolumną, dawali radę biec, jak Ukraińcy kazali. Był bardzo duży tłum, więc wielu rzeczy mogłam nie widzieć. Nie pamiętam, ile czasu trwała podróż.

Jak dotarliśmy do Pruszkowa, to było ciemno. Nie pamiętam, czy to był środek nocy, czy też nad ranem. Było już ciemno, ale nie wiem, która mogła to być godzina, w październiku szybko robi się ciemno. W Pruszkowie Niemcy rannych oddzielili od zdrowych. Ja i rodzice zostaliśmy uznani za rannych. Tatuś był ranny w stopę, mama miała zawroty głowy i olbrzymi siniec na głowie, a ja miałam rękę na temblaku i byłam ranna w udo i w kolano. Byliśmy ranni po zawaleniu się budynku przy ul. Marszałkowskiej, w którym mieszkaliśmy. Zdrowych Niemcy wywieźli, wydaje mi się, że na roboty do Niemiec. Tak mówili pracownicy RGO. Niemcy zabrali wtedy rodzoną siostrę mojej mamy, Mariannę Ślęzakowską. Po wojnie dowiedziałam się, że trafiła do fabryki w Miliczu. Nie chciała mówić, jak tam było.

Pracownicy Rady Głównej Opiekuńczej powiedzieli nam, że pozostaniemy w Pruszkowie do momentu zebrania wszystkich mieszkańców Warszawy. Spaliśmy pod dachem, na hali jakiejś fabryki. Hala chyba nie była ogrzewana. Mój tata znalazł dla mnie i mamy deski, a sam spał na gołym betonie. Dokuczały nam wszy. Nie pamiętam, ile tam spało osób. Masa ludzi, może z tysiąc osób. Jak wszyscy się położyli, to nie można było przejść, bo wszyscy leżeli koło siebie. Nie mogliśmy wychodzić z hali, za wyjątkiem wąskiego pasa ziemi między halą a ogrodzeniem. Na hali były ubikacje. Jedzenie dostarczała Rada Główna Opiekuńcza: rano gorącą, gorzką kawę zbożową i chleb, w południe prawie codziennie zupę, a na wieczór kawę i czasami chleb. To różnie bywało. Nie głodowałam tam. Nie pracowaliśmy. Każda rodzina żyła swoim życiem. Nie wiem, czy Polacy się okradali albo bili. Nie wiem, czy ktoś uciekł. Nie widziałam, aby ludzie tam chorowali np. na tyfus. Ja przeziębiłam nerki. Nie było apeli. Jedyne, co było ogłaszane, to przyjazd jedzenia od Rady Głównej Opiekuńczej.

Wehrmachtowcy nas pilnowali. Zachowania Niemców nie upamiętniły mi się w szczególny sposób. Dawali nam spokój. Nie widziałam, aby kogoś pobili. Nie pozwalali tylko podchodzić za blisko do płotu i grozili, że będą strzelać bez ostrzeżenia, jak ktoś będzie chciał uciec. Baliśmy się ich. Wchodzili na halę, aby sprawdzić jak się zachowujemy, nie pamiętam, jak często. Inni Niemcy stali przy drzwiach. Byli uzbrojeni. To byli żołnierze.

Z hali, w której mieszkaliśmy w Pruszkowie wychodziliśmy jedynie na wąski pas ziemi do ogrodzenia, przez który miejscowi przerzucali jedzenie. Nie robili tego za darmo, lecz się wymieniali. Tata oddał marynarkę za bochenek chleba, którego potem nie dostał. Nie mieliśmy nic do oddania miejscowym, więc później się tym nie interesowaliśmy. Nie pamiętam, co inni wymieniali z miejscowymi. Przerzucali to przez płot w zamian za jedzenie. Oni też dostawali jedzenie z RGO, ale mogło im brakować. My z mamą oddawaliśmy tatusiowi część swoich porcji.

W Pruszkowie przebywałam około 2 tygodni, dlatego zakładam, że obóz opuściłam około 21 października 1944 r. Ostatniego dnia pobytu w Pruszkowie wehrmachtowcy załadowali nas rano do wagonów bydlęcych, które zamknęli i chyba zaplombowali. Uważaliśmy, że jedziemy do Oświęcimia. Podróż trwała co najmniej dzień. Nie pamiętam tego dokładnie. W pociągu nie dostaliśmy picia ani jedzenia. Nie było jak załatwić potrzeb fizjologicznych, robiliśmy to do rondli w wagonie. Pociąg stanął, nie pamiętam już w jakiej miejscowości. Widać już było góry. Niemcy kazali nam wysiąść i nas rozkwaterowali, to znaczy rozmieścili w domach mieszkających tam Polaków. Ludzie w wagonach mówili, że to dlatego, że tory zostały zniszczone przez partyzantów. Nas przyjął sołtys. Niemcy powiedzieli, że nie wolno się nam oddalać. W miasteczku Niemcy nas spisali, notując imiona, nazwiska i stopień pokrewieństwa. Kazali czekać, co dalej. Wydawało nam się, że nie wiedzą co z nami zrobić.

Sołtys, u którego mieszkaliśmy miał żonę i ośmioro dzieci (dziewiąte w drodze). Byli to Polacy. Potraktowali nas bardzo serdecznie. Nie pamiętam niestety, jak się nazywali. Karmili nas przez cały czas, dali nam nowe ubrania, byli mili. Pozostawaliśmy na ich utrzymaniu, bo nie mieliśmy czym zapłacić. Sołtys mówił, że pomoc nam to jego obowiązek, bo to jest obowiązek Polaka, żeby pomagać drugiemu Polakowi, który znalazł się w potrzebie. Nie było czuć, aby pomagał nam z łaski.

Nie pamiętam, jak długo mieszkałam u sołtysa. To mogły być dwa albo trzy tygodnie, bo po pewnym czasie Niemcy powiedzieli, że jak ktoś ma rodzinę w Generalnej Guberni, to dostanie przepustkę i może do niej pojechać. Powiedzieliśmy, że mamy rodzinę w Iłży, więc Niemcy dali nam przepustkę, a nawet bilet na pociąg do Iłży. Wydaje mi się, że Niemcy zweryfikowali do kogo jedziemy, bo kazali podać dokładny adres i nazwisko rodziny w Iłży, a pozwolenia na wyjazd dali po około dwóch tygodniach, tak jakby sprawdzali, czy ta rodzina rzeczywiście istnieje.

W Iłży mieszkaliśmy do końca wojny. Tam, w noc sylwestrową, niemiecki oficer wyjął mi część odłamków z dłoni i nogi. Część odłamków, zwłaszcza w udzie, została się do tej pory. Wiem, że walczył w Afryce, tam był ranny, przez co cofnięto go za linię frontu. Był chirurgiem, ale nie zdążył zrobić dyplomu. Miał dwadzieścia parę lat. Pomógł mi za darmo. Po nocach chodził i leczył Polakom wrzody, które trzeba było przecinać. Nie chciał podać swojego nazwiska. Do Warszawy wróciłam w sierpniu 1945 r. Nie spisałam wspomnień stamtąd. Chciałam to wszystko zapomnieć.

Na zdjęciu Zofia Kowalska z d. Undrul. Z arch. pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content