menu

Kowejsza Jadwiga z d. Skubska – Wygnanie

Powiązane hasła

Kowejsza Jadwiga z d. Skubska – Wygnanie

Jadwiga Barbara Kowejsza z d. Skubska, ur. w 1941 r., mieszkała z rodziną na Ochocie przy ul. Barskiej. W czasie Powstania Warszawskiego została wygnana z rodzicami, dziadkami oraz młodszym bratem z Warszawy do obozu przejściowego w Pruszkowie. Tam, podczas selekcji, od rodziny odłączono ojca, Franciszka Skubskiego, który został wywieziony do KL Sachsenhausen, gdzie zginął. Matka z dziećmi oraz rodzicami męża wysłana została w okolice Łowicza. Prezentowane wspomnienia stanowiące fragment sagi rodzinnej autorstwa Jadwigi Kowejszy pt. „W cieniu szumiących topoli” zostały przekazane Muzeum Dulag 121 w 2017 r. Publikujemy fragment dotyczący powstańczych i popowstańczych losów rodziny.

[…]

WYGNANIE

Kiedy 11 sierpnia ustały walki w Monopolu [mowa o budynku Fabryki Wyrobów Tytoniowych Państwowego Monopolu Tytoniowego przy ul. Kaliskiej – przyp. red.] zwanym Redutą Kaliską, na Barskiej zrobiło się cicho, trzaskały jedynie dopalające się zgliszcza zbombardowanych lub ostrzeliwanych domów. Reduta Kaliska osłaniała dotychczas ulice Barską i Joteyki przed ronowcami [pot. o żołnierzach Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej, RONA – z ros. Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija, kolaboracyjnej jednostki sformowanej w 1942 r. przez Bronisława Kamińskiego, w której skład wchodzili Rosjanie siłą do niej wcieleni, ochotnicy, a także jeńcy sowieccy – przyp. red.]. Z drugiej strony uwagę ronowców odciągała Reduta Wawelska, dlatego część mieszkańców tych wymienionych ulic dotąd ocalała przed piekłem Zieleniaka, chociaż mieszkańcy sąsiednich ulic byli już w Pruszkowie lub w transportach jadących w nieznane.

Było to prawdopodobnie 12 sierpnia, gdy rankiem do naszego domu weszli ronowcy i nakazali mieszkańcom opuszczenie budynku. Tego ranka w mieszkaniu byliśmy sami, nie było dziadków, co często się zdarzało, gdy wychodzili do pracy, więc nie budziło mojego niepokoju. Zdziwiły mnie jedynie panująca cisza oraz milczenie i zdenerwowanie rodziców, którzy ubierali mnie i mojego brata w pośpiechu, a kiedy mama zawiązała niewielki węzełek z odzieżą, rodzice wzięli nas na ręce i wyszliśmy z mieszkania. Na korytarzu jakiś człowiek z karabinem popchnął nas w kierunku schodów. Cieszyłam się z tego, że tata niósł mnie na ręku. Chociaż byłam już duża (niedawno, w połowie czerwca, ukończyłam trzy lata) pokonywanie schodów nadal sprawiało mi trudność. Na dole, w bramie stał jakiś niezbyt wysoki mężczyzna, w ciemno szarych spodniach i koszuli z podwiniętymi rękawami. Pod pachą trzymał karabin skierowany w stronę schodów, po których schodziliśmy i przyglądał się nam uważnie. Miał krótkie jasne włosy i niebieskie, nieufne oczy. Zatrzymał nas i kazał tacie opróżnić kieszenie marynarki. Tata, nie wypuszczając mnie z objęć, drugą ręką wyrzucał na ziemię zawartość kieszeni. Nie było tego dużo, jakiś grzebyk, chustka do nosa i chyba żyletki i zapałki. Przyglądałam się temu zaciekawiona, dlaczego to wszystko wyrzuca. Ale kiedy chciał podnieść wyrzucone przedmioty, człowiek z karabinem nie pozwolił i pokazał lufą karabinu, że mamy iść dalej. Zdziwiło mnie to, że w budynku było zupełnie cicho i pusto, nikt nie szedł za nami. Tata ze mną szedł przodem, za nim szła mama niosąca na ręku prawie rocznego mojego brata Zbyszka, chorego na biegunkę, oraz niewielki węzełek z odzieżą. Wyszliśmy z bramy na ulicę pełną cuchnącego dymu i ognia i szliśmy niby w tunelu. Chwilami ogień prawie nas dotykał, a dym dławił, wtedy kurczowo trzymałam tatę za szyję i przerażona wtulałam w niego twarz, a on mnie uspokajał i pocieszał: „Nie boj się, zaraz przejdziemy”. Tata szedł bardzo ostrożnie, przez cały czas oglądając się na mamę, bo sprawdzał, czy za nami nadąża. Potem szliśmy przez jakieś bramy i podwórko, gdzie wreszcie można było odetchnąć. Kiedy już wyszliśmy na większą ulicę, zapewne Kopińską, dołączono nas do innych ludzi, którzy podobnie jak my z dziećmi i tobołkami szli w długiej kolumnie. Dopiero wtedy, szczęśliwa, że już nie ma dymu, zobaczyłam, że tego dnia świeciło słońce i było bardzo ciepło. Idąca kolumna co pewien czas zatrzymywała się, aż wreszcie znaleźliśmy się na peronie Dworca Zachodniego. Tam wepchnięto nas do wagonów kolejki elektrycznej. W naszym wagonie nie było zbyt ciasno. Siedzieliśmy na drewnianych ławkach. W ostatniej chwili z peronu podbiegli jacyś ludzie i podali do wagonu litrowe butelki z wodą i mlekiem. Potem drzwi zamknęły się z sykiem i pociąg ruszył. W wagonie okna były zamknięte, było bardzo duszno i chciało mi się pić. Dorośli ustalili, że mleko z dostarczonych butelek będzie dla dzieci, a woda dla dorosłych. Dopiero wtedy dostałam dwa łyki mleka i tata podał butelkę dalej mimo moich protestów, a mnie tłumaczył, że inne dzieci też chcą pić i musi wystarczyć dla wszystkich. Ponieważ duchota w wagonie była coraz większa mężczyznom udało się kilkoma szarpnięciami uchylić nieco drzwi wagonu. Z tych emocji, duchoty i zmęczenia zasnęłam.

W PRUSZKOWIE – DULAG 121

Mieliśmy szczęście w nieszczęściu, że ominął nas Zieleniak, gdyż 12 sierpnia wysyłano stamtąd ostatnie transporty mieszkańców Ochoty, żeby zrobić miejsce dla ludności z innych dzielnic. Dlatego resztki wypędzanych kierowano prosto na Dworzec Zachodni. Podroż nie trwała długo, zaledwie pół godziny i znaleźliśmy się w Pruszkowie, gdzie na terenie zakładów naprawczych zorganizowany był Dulag 121, czyli obóz przejściowy dla mieszkańców Warszawy. Nagle obudzona ze snu rozglądałam się, nie rozumiejąc, gdzie jesteśmy. Staliśmy na bruku obok niskiego budynku z dużymi, szeroko otwartymi drzwiami. Wkrótce z krzykiem i popychaniem wtłoczono nas przez te drzwi do środka, gdzie było dosyć ciemno i na podłodze siedzieli jacyś ludzie. Stanęliśmy na środku, a przechodzący ludzie nas popychali.

Wtedy spod najbliższego słupa podpierającego sufit ktoś nas zawołał. To była babcia Michalina. Bardzo się ucieszyłam z tego, że ją odnaleźliśmy. Babcia zrobiła dla nas miejsce obok siebie i tam usiedliśmy na jakiś brudnych szmatach. Wtedy poczułam, że jestem bardzo głodna, jak nigdy dotąd. Ponieważ w końcu baraku zrobił się ruch, tata poszedł tam, gdzie stał tłum czekających na rozdawane jedzenie. Tym, którzy mieli jakieś naczynia siostry PCK [sanitariuszki w na terenie obozu Dulag 121 nosiły na ramieniu znak czerwonego krzyża – przyp. red.] nalewały z kotła zupę. My niestety nie mieliśmy żadnego naczynia, więc tata obtłukł opróżnioną z mleka butelkę, tę z wagonu i przyniósł w niej trochę szarawej zupy. Na jej widok aż mnie skręciło z głodu. Nagle mama zapytała tatę, czy wypłukał butelkę i zabroniła dać mi tej zupy w obawie, że w butelce pozostały odłamki szkła. Tata z zawiedzioną miną zawrócił w stronę kotła, a ja rozpaczliwie się rozpłakałam. Wtedy babcia Michalina wsunęła mi w rękę kawałek suchej skórki od chleba i przytuliła mnie zachęcając, abym tę twardą skórkę ssała. I tak, bardzo nieszczęśliwa i głodna, wtulona w babcię zasnęłam, nieświadoma tego, że przeżyłam właśnie pożegnanie z ojcem.

W nocy obudziła mnie potrzeba siusiania. Byłam bardzo zdziwiona tym, że babcia kazała mi siusiać na podłogę obok słupa, przy którym koczowaliśmy. Potem znów zasnęłam, bo w baraku było okropnie duszno i ciemno, a drzwi były zamknięte. Bardzo chciało mi się pić. Nazajutrz, kiedy się obudziłam, przez otwarte drzwi wpadało do środka baraku powietrze i światło słoneczne. Ludzie wokół mnie siedzieli lub chodzili. Ja też chciałam wyjść na dwór, ale babcia nie pozwoliła, bo nikomu nie wolno było podchodzić do drzwi. Za to dostałam coś do picia, w pożyczonym kubku, i kawałek chleba. Potem przyszła mama ze Zbyszkiem na ręku, ale nigdzie nie widziałam mojego taty. Zaczęłam dopytywać, gdzie jest? „Cicho bądź, nie wiemy, gdzie jest” – odparła mama. I to musiało mi wystarczyć.

Dziś pamiętam, że w tym baraku spędziliśmy jedną noc, podczas której było mi niewygodnie spać na twardej podłodze na babcinym fartuchu i obudziłam się z bólem głowy, obolała i opuchnięta. Taty ciągle nie było, więc byłam niespokojna. Nie wiedziałam o tym, że w czasie, gdy spałam, w baraku odbyła się selekcja, podczas której oddzielono młodych mężczyzn i kobiety i wysłano ich w transportach towarowymi wagonami do Niemiec. Tak mój ojciec pojechał do obozu w Oranienburgu lub Sachsenhausen (gdzie 15 sierpnia 1944 roku zarejestrowano go jako więźnia pod nr. 91260, blok 8 D). [Konzentrationslager Sachsenhausen – niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny założony w lipcu 1936 w miejscowości Sachsenhausen (obecnie dzielnica Oranienburga), około 30 km na północ od Berlina – przyp. red.]. Jechał z grupą około trzech tysięcy osób z powstania, składającej się z mężczyzn w wieku od 14-45 roku życia, chłopców nawet ośmioletnich oraz młodych kobiet. W dniu 14 sierpnia dowieziono ich do Oranienburga i dalej w kolumnie przeszli pieszo do wyznaczonego lagru, podobnie jak inne, owianego złowrogą sławą katowni. Umieszczono ich w barakach i po zarejestrowaniu i ubraniu w obozowe pasiaki podzielono na zespoły robocze. Więźniów w tym obozie zatrudniano przy wyładunku w pobliskich zakładach, przy karczowaniu terenu pod budowę nowych baraków i kopaniu rowów, przy rozbiórce kabli i baterii, w klinkierni (cegielni), przy sprzątaniu kasyna i kuchni, a niektórych przy fałszowaniu dolarów i angielskich kart żywnościowych. Wszystkim ciężkim pracom towarzyszyło znęcanie się nad więźniami, wrzaski, bicie i wyszydzanie ułomności. Ponieważ racje żywnościowe były bardzo niskie (poniżej 1000 cal), więźniowie cierpieli głód i zjadali nawet obierzyny. Toteż w obozie szerzyły się zakaźna żółtaczka i czerwonka, nazywana krwawą dyzenterią, oraz gruźlica i tyfus. Chorzy kierowani byli do baraków „kwarantanny”, gdzie praktycznie z braku leków ich nie leczono, lecz stosowano eutanazję lub robiono eksperymenty w leczeniu. Ojciec mój w obozie spotkał swojego kolegę, Józefa Leskiego, którego rodzina przed wojną miała na tyłach budynków przy Barskiej stajnię i wozy transportowe. W obozie obaj trzymali się razem.

Podczas wspomnianej selekcji w Dulagu pruszkowskim trafili do transport również dwaj synowie mojego wujka Władka Stępkowskiego – Tadeusz (18 lat) i Tomasz (16 lat) i zostali wywiezieni początkowo do Oświęcimia a potem do Dachau. Z powodu przepełnienia obozów, przysłanych z powstania więźniów odsyłano do podobozów pracy. Tadeusza ostatni raz widziano w jednym z nich, w Natzweiler, w dniu 24 sierpnia. Potem ślad po nim zaginął. Natomiast Tomek po wyzwoleniu obozu przewieziony został do szpitala dla ewakuowanych w Dachau, gdzie w dniach 16-17 maja 1945 roku zmarł z wycieńczenia. Pochowany został na cmentarzu leśnym w Dachau.

Nie wiedziałam o tym, że w baraku w Pruszkowie razem z nami koczowała również rodzina Stępkowskich, którzy tam się wreszcie odnaleźli. Bowiem w pierwszych dniach powstania, ich najstarsi synowie – Tadek ps. „Śpiewak” i Tomek ps. „Sikora”, podobno, razem z powstańcami brali udział w walkach o Dom Akademicki przy placu Narutowicza, gdzie mieściły się koszary policji niemieckiej. Po nieudanym ataku i rozbiciu ich oddziału wrócili do domu, na ulicę Siewierską. Kilka dni później Tadek poszedł odwiedzić dziadków na Barską i razem z nimi został zgarnięty na Zieleniak i wysłany do Pruszkowa. (Dlaczego my wówczas ocaleliśmy, czy nie było nas w mieszkaniu?). W tym czasie Tomek, prawdopodobnie 5 sierpnia, został zabrany przez ronowców z ulicy Siewierskiej, która była najbliżej Zieleniaka, i razem z rodzicami i młodszymi braćmi – Jurkiem (l4 lat) i Januszkiem (6 lat), również przez Zieleniak, na którym spędzili cztery doby, trafił do obozu w Pruszkowie, gdzie przebywali przez kilka dni. Kiedy podczas selekcji zabrano do transportu najstarszego syna Stępkowskich – Tadeusza, młodszy Tomek dobrowolnie dołączył do niego, „żeby bratu było raźniej” – jak sam powiedział. Obaj, podobnie jak mój ojciec, już nie wrócili, pochowani na niemieckiej ziemi.

W podobny sposób, w końcu września 1944, po kapitulacji Żoliborza, z mieszkania przy ulicy Wyspiańskiego, została zabrana do Pruszkowa, a potem wywieziona do Ravensbrück ciotka Maryla Sulborska. Wobec zbliżającego się frontu i niepewnych losów wojny, w tym obozie, słynącym z makabrycznych eksperymentów medycznych, przeprowadzanych na kobietach, osłabł już zapał oprawców medycznych, dzięki temu kobiety przywiezione z powstania miały większe szanse na ocalenie. Maryla, jako krawcowa, trafiła do obozowej szwalni, gdzie nadal były szyte ubrania dla niemieckiego wojska. Jej wrodzone poczucie humoru sprawiało, że więźniarki przy pracy mogły się czasem pośmiać z jej żartów, co stanowiło cenny lek dla udręczonych kobiet. Gdy potem w maju 1945 roku, obóz wyzwolili Amerykanie, więźniarki miały do wyboru: pozostanie na Zachodzie, wyjazd do Szwecji dzięki misji Czerwonego Krzyża lub powrót do wyniszczonego Kraju. Maryla nie wahała się. Ogoloną głowę owinąwszy chustką, w końcu 1945 roku, ruszyła w drogę powrotną do kraju i odnalazła rodzinę męża na Żoliborzu.

UCHODŹCY

Tymczasem w Dulagu w Pruszkowie, po wyjeździe transportów, w baraku zostały kobiety z dziećmi i ludzie starsi. Zrobiło się ciszej i luźniej. Wczesnym popołudniem nas również wyprowadzono z budynku na kolejową rampę i wtłoczono do wagonów, chyba towarowych, bo nic nie pamiętam z tej podroży, do Łowicza. W miasteczku tym, na peronie, działał punkt RGO (Rady Głównej Opiekuńczej, powołanej przez polską administrację podziemną do niesienia pomocy uchodźcom), który zapewniał na miejscu wodę, żywność i pomoc medyczną usuwanej z Warszawy ludności. Kierował również rozdzielaniem tych ludzi do okolicznych miejscowości. Przydzielano im niewielką zapomogę w postaci mydła, papierosów oraz kartek odzieżowych i żywnościowych, co poprawiło nastroje w kłębiącym się na peronie tłumie. Po wyjściu z wagonów zostaliśmy podzieleni na małe grupki i skierowani do okolicznych wiosek. W ten sposób, po raz kolejny, rozdzielono naszą rodzinę. Mama z dwojgiem małych dzieci znalazła się w grupie, objuczonych tobołkami, kilku lub kilkunastu kobiet, które dziarskim krokiem ruszyły na skróty wąską drogą wiodącą przez pola i łąki w kierunku wsi o nazwie Parma w gminie Dąbkowice [obecnie gmina Łowicz – przyp. red.]. Powoli zapadał zmierzch i kobiety chciały przed nocą dotrzeć do wioski, a miały do pokonania około 8 km. Toteż silniejsze z nich szybko poszły przodem, z tyłu została niewielka grupka z małymi dziećmi lub ciężkim bagażem. Początkowo dreptałam z nimi uczepiona maminej sukienki. Jednak, mimo przystanków na odpoczynek, w końcu zabrakło mi siły i nie pomogło straszenie, że grupa pójdzie dalej i zostanę sama, ani głaskanie po głowie i wychwalanie mojej dzielności. Nie byłam w stanie dalej iść. Dopiero jedna z kobiet, chcąc mamie pomoc, poniosła mnie przez kawałek drogi na własnych plecach. Dzięki temu, w zapadających ciemnościach, dotarliśmy wreszcie do wsi, gdzie przydzielono nam kwaterę w chacie należącej do rodziny Stępniewskich. Nie wiem, czy coś jedliśmy, czy myliśmy się, bo dosłownie padłam ze zmęczenia i obudziłam się dopiero rankiem następnego dnia. Wtedy zobaczyłam, że nasza gospodyni była starszą kobietą i mieszkała w chacie z dwoma dorosłymi synami. Wszyscy oni przyjęli nas bardzo życzliwie, nie szczędząc chleba ani mleka, a po śniadaniu w następnym dniu, jeden z synów gospodyni zabrał mnie na przejażdżkę po wsi wozem, co było dla mnie taką nowością, że do dziś pamiętam tamtą jazdę i nieznane mi przed tym zapachy. Pachniały dojrzewające na drzewach modre śliwki zwane lubaszkami, które po zerwaniu gospodynie suszyły w piecach chlebowych, przyjemny był zapach drzewnego dymu unoszącego się z kominów, czy zapach pieczonego chleba oraz suszonych śliwek. Nawet rozrzucony na podwórku obornik pachniał w porównaniu z cuchnącym i duszącym dymem z domów palących się w Warszawie. Podobał mi się nawet zapach spoconego konia, który ciągnąc woź parskał i machał ogonem. Jadąc tym wozem po raz pierwszy oglądałam wieś, więc chłonęłam ją wszystkimi zmysłami, bo dla małego dziecka było to, jak odkrywanie nieznanego świata. Niestety moje zachwyty nie mogły trwać dłużej, ponieważ woźnica musiał jechać do pracy na pole. Po drodze mijały nas sąsiadki mojego gospodarza, które nas pozdrawiały i coś do mnie mówiły, zadawały pytania, ale byłam zbyt mała i onieśmielona, aby im odpowiadać. W każdy razie czułam ich zainteresowanie i sympatię, niektóre z nich wkrótce przyniosły do chaty ubranka po swoich dzieciach i współczuły mamie. Budziliśmy powszechne zainteresowanie, które na szczęście po kilku dniach osłabło. Gospodyni przeznaczyła nam do spania jedno z łózek w gościnnej izbie, drugie zajmowała sama. Obaj synowie przenieśli się do kuchni. Ponieważ nadchodziła jesień, a z nią chłodne noce, gospodarze dali nam do przykrycia jakiś stary kożuch, którym mama nas otulała. Spaliśmy na wąskim i wysokim wiejskim łóżku jak w gnieździe, przytuleni do siebie i bezpieczni, bez tego okropnego hałasu jaki był w mieście.

Minęło kilka dni lub tygodni, gdy nagle w nocy ktoś gwałtownie zerwał z nas ten ciepły kożuch i oślepiło mnie światło latarki. Pochylał się nad nami jakiś zarośnięty mężczyzna, który zapytał: „A to kto?”. Gospodyni leżąca na drugim łóżku płaczliwym głosem odpowiedziała: „Nie ruszajcie ich, oni są z Warszawy, z powstania!”. Kożuch gwałtownie opadł mi na twarz, przez co nic nie widziałam i tylko słyszałam płacz gospodyni, odgłosy uderzeń i natarczywe pytanie: „Mów, gdzie złoto?”. Potem odgłosy szamotania słychać było w sieni, wreszcie trzasnęły drzwi i wszystko ucichło. Mimo tego, że gospodyni cicho jęczała, chyba zasnęłam. Na drugi dzień okazało się, że ona i jej syn Władek zostali mocno pobici przez rabunkową bandę, która przeczesała wieś, być może zwabiona wiadomością o uchodźcach z Warszawy. Rabusie widocznie nie wierzyli w to, że wypędzani z miasta ludzie zostali doszczętnie ograbieni przez usuwające ich żołdactwo. Rzadko komu udawało się przemycić coś z wartościowych rzeczy, na przykład ślubną obrączkę czy pierścionek. Tymczasem z naszej chaty zniknął także drugi z mieszkających w niej mężczyzn. Do dziś zastanawiam się, co się z nim stało: uciekł, został zabity czy przyłączył się do bandy? A może był tylko przejazdem i odjechał? Nigdy już o nim nie wspominano. Natomiast nasza gospodyni rozchorowała się i po jakimś czasie zmarła. Po jej pogrzebie zostaliśmy w pustej chacie sami z jej synem Władkiem, który prawie się do nas nie odzywał, w milczeniu wykonując niezbędne w gospodarstwie prace.

Na szczęście zaczęła do nas przychodzić nasza babcia Michalina, którą razem z dziadkiem umieszczono u gospodarzy bardzo niechętnie nastawionych do uchodźców, a mieszkających w drugim końcu Parmy. Niechęć gospodarzy wynikała zapewne z faktu, że trudno było wyżywić dodatkowych ludzi w warunkach okupacji i narzuconych mieszkańcom wsi kontyngentów. Większość ludności podczas wojny bardzo zubożała. Ponadto chłopi nie otrzymywali żadnego odszkodowania za pobyt nowych lokatorów, a bywało, że przydzielano im do chat po 7 osób. Jedynie ludzka solidarność oraz obawa przed władzą skłaniała ich do udzielania pomocy uchodźcom, którzy pozbawieni własnych domów zmuszeni byli korzystać z tej przymusowej gościny, a nie zawsze byli chętni do pomagania gospodarzom w ich ciężkiej pracy. Podobno babcia uprosiła, żyjącą jeszcze wtedy, naszą gospodynię o przyjęcie jej i dziadka pod swój dach, bo chciała być razem z nami. Ale brak miejsca do spania i pościeli sprawił, że gospodyni zgodziła się jedynie na ich noclegi w stodole, na sianie, gdzie niestety jesienią było zbyt zimno. Dziadkowie zamieszkali w końcu w sąsiedniej wsi, w Goleńsku, razem ze Stępkowskimi, którzy dostali przydział w chacie sołtysa, mającego w domu maszynę do szycia. Dzięki temu Władek, który nigdy nie rozstawał się z igłą i naparstkiem, mógł się odwdzięczyć za gościnę, obszywając rodzinę i znajomych sołtysa, mógł również zapewnić teściom schronienie. Dzięki pracy Władka, polegającej na przeszywaniu, czyli nicowaniu znoszonej odzieży na lewą stronę, on z żoną i jego dwaj młodsi synkowie: Jurek i Janusz mieli zapewniony byt i znacznie lepszą sytuację niż wiele innych rodzin. Zadowoleni również byli sąsiedzi sołtysa, gdyż podczas wojny brakowało nowej odzieży, więc przerabiano wszystko, co się nadawało do noszenia.

Tymczasem dziadek Franciszek czuł się bardzo źle i coraz częściej nie wstawał z łóżka. Dramatyczne przeżycia, związane z powstaniem i wypędzeniem z domu, przyśpieszyły rozwój choroby serca. Podobno często narzekał, że babcia Michalina wychodzi z domu, obawiał się o nią. A babcia Michalina zamartwiała się o dziadka, o nas i o swoje pozostałe dzieci i wnuki: o syna Franka i córkę Olesię z rodziną wywiezionych w transportach, o Lodę i Jankę pozostawione we Włochach z malutkimi dziećmi, o Marylę i dwu synów Władka wywiezionych do Niemiec. Początkowo nie miała od nich żadnych wiadomości. Toteż często przychodziła do nas z nadzieją, że może nasza mama ma jakieś informacje o tacie, który zabierany do transportu, przy pożegnaniu, prosił matkę o to, aby opiekowała się nami.

UWIĘZIONY

Tacie, z jadącego transportu, udało się wyrzucić karteczkę zaadresowaną do jego ciotki Julii Krzemińskiej z Błonia: „Proszę uprzejmie doręczyć tę kartkę pod adres…”. W kartce zawiadamiał ciotkę, że wszyscy z Barskiej żyją, ale są rozdzieleni, że jego gdzieś wiozą i da znać, jak dojedzie na miejsce.

Kartka z informacją od Franciszka Skubskiego wyrzucona z transportu jadącego z Pruszkowa do KL Sachsenhausen. Z arch. pryw.

Przy pomocy ludzkiego łańcucha wiadomość dotarła do adresatki i stamtąd do Parmy, więc mama i babcia czekały cierpliwie na dalsze wiadomości. Ponieważ tata nie znał naszego nowego adresu, napisał najpierw do swojego teścia mieszkającego w Kole. Dziadek Józef Wojtczak, prawdopodobnie wysłał do obozu paczkę, za którą tata dziękował w kolejnym liście z 3 grudnia 1944 roku. Od dziadka zapewne, dowiedział się tata, gdzie teraz mieszkamy i mama oraz babcia otrzymały wreszcie upragniony list, w którym zawiadamiał, obowiązkowo, że czuje się dobrze, dopytywał o rodziców i o swoje dzieci. List napisany był w języku niemieckim. Trzeba było znaleźć kogoś do przetłumaczenia i napisania odpowiedzi. Mama wysłała odpowiedź 20 grudnia 1944 roku. Niestety list wrócił z adnotacją, że więzień otrzymał już dwa listy w miesiącu, dozwolone przez obozowy regulamin. Tak więc tylko tyle zachowało się z ich korespondencji. (Mama przechowywała te listy przez wiele lat, jak największy skarb). Potem kontakt z ojcem się urwał, bowiem front rosyjski, który latem poprzedniego roku dotarł nad Wisłę, w styczniu 1945 roku ruszył z ofensywą, a w lutym był już w pobliżu Odry i zapewne zerwana została łączność pocztowa. Tymi sprawami żyli dorośli, a my, dzieci, żyliśmy jakby odrębnym życiem, nieświadomi tamtych dramatycznych wydarzeń.

[…]

Jadwiga Kowejsza z ojcem Franciszkiem Skubskim, Warszawa – Ochota, 1943 r. Fot. z arch. Muzeum Warszawy
Jadwiga Kowejsza z mamą Janiną w mieszkaniu przy ul. Barskiej 20, Warszawa,14 czerwca 1942 r. Fot. z arch. Muzuem Warszawy

Powiązane hasła

Skip to content