menu

Koźlicka Wanda – „Nie miałam poczucia, że coś straciłam”

Koźlicka Wanda – „Nie miałam poczucia, że coś straciłam”

Koźlicka Wanda, ur. w 1928 r. w czasie okupacji mieszkała z rodzicami Janiną i Bronisławem Skrzyneckimi przy ul. Balickiej 19. Wybuch Powstania Warszawskiego zastał ją jednak na przy ul. Dzielnej 93, gdzie przyszła wraz z matką, by odwiedzić siostrę Stefanię Mendakiewicz i jej nowo narodzonego syna, Krzysztofa. Bronisław Skrzynecki, który pozostał w domu został zamordowany w trakcie masowych egzekucji mieszkańców Woli. Podobny los spotkał krewnych męża Stefanii, rodzinę Ordowskich. Janina Skrzynecka z dziećmi – Wandą, Stefanią i Kazimierzem, wnukiem Krzysztofem oraz Mania Wnuk z mężem Piotrem, kilkumiesięcznym synkiem Kazikiem i nastoletnią córką Zosią 10 sierpnia 1944 r. zostali wygnani z ul. Dzielniej do obozu Dulag 121, a po dobie spędzonej w obozie przejściowym – wysłani transportem w nieznanym kierunku. Stefanii z synkiem udało się uciec transportu, mężczyźni  trafili do KL Buchenwald, natomiast Wanda Koźlicka z matką i Zosią na roboty przymusowe w okolicach Hanoweru.  Mąż Stefanii – Kazimierz, który brał udział w powstańczych walkach na Powiślu, prawdopodobnie w momencie upadku dzielnicy przepłynął na praską stronę Warszawy. Członkowie rodziny po wojnie powrócili do stolicy. Rozmowa z Panią Wandą Koźlicką, jej córką Hanną oraz siostrzeńcem Krzysztofem odbyła się w 2019 r.

Nazywam się Wanda Koźlicka. Urodziłam się we wrześniu 1928 roku w Warszawie. Jestem tu z córką Hanną i siostrzeńcem Krzysztofem.

Co Pani zapamiętała z okresu przedwojennego i okupacyjnego?

Pamiętam od momentu wybuchu wojny w 1939 roku, bo wtedy do szkoły nie chodziliśmy. Pamiętam też okupację – była bardzo ciężka, a potem powstanie.

Proszę powiedzieć o swojej rodzinie. Czym zajmowali się Pani rodzice?

Mama zajmowała się dziećmi. Było nas sześcioro. Ja byłam najmłodsza. Warunki mieliśmy skromne. Ojciec pracował w budownictwie, przy czym dużo chorował. Cierpiał na cukrzycę.

Ja podczas okupacji chodziłam do szkoły, z tym że szkoła, do której wszyscy uczęszczaliśmy, na Gostyńskiej, wkrótce została zajęta przez Niemców, dlatego chodziliśmy do różnych szkół – na Bema, na Młynarską, na Karolkową – tam gdzie było wolne. Było bardzo ciężko. Okupacja to bardzo trudny czas.

Dlaczego Państwo się tak przemieszczali? To było konspiracyjne nauczanie?

Nie, z konieczności. Chodziliśmy tam, gdzie były wolne miejsca.

Janina Skrzynecka z córkami Haliną (ur.1920), Stefanią (ur. 1924) i Wandą (ur.1928). Lata 30. Ze zbiorów prywatnych

Zapamiętała Pani wrzesień 1939 roku?

Tak, bardzo dobrze zapamiętałam. Dzień przed kapitulacją miasta zginął mój 18-letni brat – na ul. Płockiej przy szpitalu. Kolega go poprosił, żeby z nim poszedł do rodziny. Brat, lekko ranny podczas ostrzału kuchni polowej, trafił do szpitala.  W tym czasie nastąpił nalot na szpital i tam zginął. Pamiętam, przyszedł do nas taki kleryk, który był z moim bratem w jednej klasie. On widział ten wypadek, ale kiedy mama z tatą poszli do szpitala, to niczego się nie dowiedzieli, bo szpital był bombardowany. Następnego dnia powiedzieli, że brat nie żyje.

Jak miał na imię?

Władysław. W czerwcu skończył 18 lat. To śmieszne może, ale pamiętam to, jakbym oglądała film. Obrazy tak mi się przesuwają.

Okupacja była okropna ze względu na łapanki. Pamiętam moment, kiedy brat Kazik, który mieszkał na Młynarskiej, leżał w szpitalu w Alejach Ujazdowskich. Wysiadłam, niosłam jakieś jedzenie dla niego, gdy na placu Trzech Krzyży zaczęli ludzie uciekać, po bramach się chować. Potem się okazało, że była straszna akcja. W tej chwili nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co tam się zdarzyło, ale to było straszne. AK-owcy napadli na Niemców. Jakiegoś zabili. Pamiętam, jak ludzie uciekali. Byłam malutka, szczuplutka. Tak jakoś miałam szczęście, że nikt mnie nie legitymował. Dużo było takich akcji. No i bieda panowała.

Córka Hanna: Mówiłaś kiedyś, że babcia przywoziła mięso spoza Warszawy. Ludzie skakali w biegu z pociągu.

Z Karczewa. Oj tak, to były wakacje za okupacji. Mama przywoziła mięso spod Warszawy, żeby utrzymać rodzinę. Ojciec był chory. Mówiła: „Wanda, chodź, pojedziesz ze mną, to lepiej będzie wyglądać, jak kobieta jest z dzieckiem, nawet jak torbę jakąś niesie”. Pojechałyśmy na plac na Grochowie. Stamtąd, z Wiatracznej, kolejka jeździła. Tam też była stacja końcowa kolei i tam ludzie uciekali.

Siostrzeniec Krzysztof: Moja mama też mówiła o Karczewie.

Twoja mama też tam jeździła.

Siostrzeniec Krzysztof: Każdą taką podróż przeżywali z tego względu, że za to groziło rozstrzelanie. To mięso ludzie mieli gdzieś poupychane. Ubierali się obszernie, żeby jeszcze udało się coś pod spód schować. Wiem, że mama bardzo przeżywała te wyjazdy, ale – tak jak ciocia mówi – trzeba było z czegoś żyć.

Czy wiedzieli Państwo, że się zbliża powstanie? Mówiło się o tym w domu czy któreś z rodzeństwa było w konspiracji?

O tym, że szykuje się powstanie, ja nie wiedziałam, ale rodzina pewnie tak. Mój szwagier, ojciec obecnego tu Krzysztofa, poszedł do powstania, dowiedziałam się tego jednak, dopiero pod sam koniec lipca, gdy poszłam na Dzielną, gdzie oni mieszkali. Udałyśmy się tam razem z matką, by pomóc mojej siostrze przy nowo narodzonym dziecku, Krzysztofie.

Siostrzeniec Krzysztof: Z tego, co pamiętam, jak mama opowiadała, ona o tej konspiracji nie bardzo wiedziała, ale się domyślała. Któregoś razu ojciec prosił mamę, żeby wyszła, bo potrzebował mieszkania. Próbowała się dowiedzieć dlaczego. Mówił, że na ten temat nie może z nią rozmawiać. Jak mama wróciła, to pokój był cały zadymiony, musiało więc być sporo osób. Opowiadała też, jak pewnego razu, jeszcze przed powstaniem, znalazła w piecyku czy gdzieś za piecem – trudno mi to sobie przypomnieć – pistolet. Rano 1 sierpnia ojciec kazał spakować sobie małą walizeczkę – kanapki i inne rzeczy. Mama miała wtedy 21 lat.

A Pan był niemowlęciem.

Siostrzeniec Krzysztof: Urodziłem się 25 lipca 1944 roku. Miałem mniej więcej tydzień. Ojciec poszedł, nie mówiąc gdzie, ale mama się czegoś domyślała.

Córka Hanna: Czyli babcia nie wiedziała, że powstanie wybuchnie, bo pewnie by do dziadka wróciła.

Powstanie więc zastało Panią w domu rodziców Pana Krzysztofa?

Tak.

A gdzie mieszkali Pani rodzice?

Na Woli na ul. Balickiej, która już nie istnieje. Obecnie na tym miejscu jest park. Dzień przed wybuchem powstania poszłam z mamą odwiedzić siostrę na ul. Dzielną 93. Pamiętam, że mama powiedziała: „Zostaniesz ze Stefą, bo już się lepiej czuje, i z dzieckiem i pomożesz im, a ja wrócę do domu”. Ale moja mama lubiła sobie uciąć drzemkę popołudniową, kiedy była zmęczona, i 1 sierpnia też postanowiła się przespać. Gdzieś koło godziny 17 usłyszeliśmy: „Za przetrzymanie Niemca kula w łeb”. Moja siostra powiedziała: „Ojej, już niedługo wojna się skończy”. Wyjrzałyśmy przez okno i zobaczyłyśmy cywilów, Polaków, z pistoletami – podobno Niemiec wpadł gdzieś na klatkę czy do jakiegoś mieszkania. Wtedy już się zaczęła prawdziwa gehenna. Oczywiście mama już nie wróciła do ojca.

Z kim przebywała Pani wówczas w mieszkaniu przy ul. Dzielnej?

Razem z moją mamą, siostrą i z jej małym synkiem. Przyszli też odwiedzić siostrę brat Kazimierz z Młynarskiej i wujek jej męża – Władysław Zaborski z Muranowskiej, i już nie mogli wrócić.

Co zapamiętała Pani z czasu powstania?

Tam toczyły się zaciekłe walki. Pewnego dnia moja siostra dostała wysokiej temperatury. Obok naszego budynku powstańcy zrobili takie przejście, otwór w murze w kształcie drzwi, żeby mieć połączenie. Tam były fabryka i dalej szpital powstańczy. Mama, jako bardzo energiczna osoba, zresztą wychowała tyle dzieci, dostała się tam i poprosiła lekarza o pomoc. Powiedziała, jaka jest sytuacja, i on przepisał lek. Ale pozostawała kwestia wykupienia go. Na Obozowej była apteka. Mama – nie wiem, jakim cudem – chyba jakoś od tyłu się tam dostała i zdobyła to lekarstwo. Nastąpiła poprawa, siostra troszkę lepiej się poczuła. Tam było naprawdę ciężko, bardzo ostre walki się toczyły.

Przebywali Państwo w piwnicach czy mieszkaniu?

W mieszkaniu. To był bardzo duży blok. Budynek, podwórko, następny budynek i drugie podwórko. Siostra mieszkała na drugim piętrze.

Po drugiej stronie ulicy, na Dzielnej właśnie, zbudowaliśmy barykadę przed budynkiem. Był taki plac, na nim studnia. Stawiałam wiaderko, a sama się chowałam. Człowiek musiał się chować. Dużo ludzi zginęło przy tej studni. W kościele na Nowolipkach – św. Augustyna, o ile się nie mylę – siedział niemiecki snajper. Strasznie dużo powstańców zginęło w tym rejonie. Ludzie przez podwórka wybili przejścia, żeby powstańcy mieli dojście do szpitalika, który tam zorganizowano. Tam było masę rannych. Któregoś dnia sierpnia – nie pamiętam którego – powstańcy zdobyli czołg. Stanęli nim dosłownie na wprost Dzielnej. Tylko kurz poszedł z tej wieży kościoła. I troszkę się uspokoiło. 10 sierpnia siostra się już lepiej czuła po tym lekarstwie, najprawdopodobniej był to antybiotyk.

Jak było z jedzeniem, z wodą?

Tak jak mówię, były problemy, nawet wodę się zdobywało. Tego 10 sierpnia poszłam do studni przez to przejście, gdzie była fabryka, nie pamiętam już jaka. Postawiłam wiadro i uciekłam pod mur, pod budynek. Pamiętam, że kiedy wróciłam z tą wodą, już się wszyscy pakowali, bo Niemcy kazali wychodzić.

Wiedzieli Państwo, co się dzieje na innych ulicach, że trwa rzeź ludności cywilnej?

Nie, nie było wiadomo. Kazali nam wychodzić. Siostra z maluchem i ja z mamą. Vis-à-vis na Okopowej, jak Dzielna, po drugiej stronie, na tyłach takich dosyć dużych budynków, był plac. Jeśli dobrze pamiętam, to się nazywało Gibalskiego. Tam wszystkich cywilów kierowali. Pamiętam, Niemcy po bokach stali i pilnowali.

Co się udało wziąć z domu?

Bardzo mało, ponieważ siostra była jeszcze bardzo słaba, to mama pomagała malucha nieść.

Siostrzeniec Krzysztof: Ciociu, dodam – bo siostra opisywała ten moment wyjścia, pamiętając go z rozmowy z mamą – że mama zdążyła tylko na nocną koszulę włożyć sukienkę. I tak po prostu ją wygonili. Później ta koszula okazała się bardzo przydatna, bo na terenie obozu w Pruszkowie, jak wszystkich rozłączyli, to babcia wzięła z sobą ten tobołek z pieluchami, więc mama wykorzystała swoją koszulę, drąc ją na kawałki jako pieluchy, które suszyła w ten sposób, że układała je sobie na plecach.

Wracając do ul. Gibalskiego, Niemcy nam, kobietom i dzieciom, kazali iść. Mężczyźni zostali, a my pomaszerowałyśmy Okopową do Wolskiej, Bema, koło kościoła św. Wojciecha. Tam, w kościele św. Wojciecha, spędzono już dużo ludzi. Siostra była słaba, ten mały człowiek płakał. Była tam też ze swoim pięciomiesięcznym Dzidkiem Mania, kuzynka szwagra. Usiadły razem i karmiły dzieci. Jeszcze jedna sąsiadka była z małym dzieckiem, były więc trzy karmiące. Moja mama, ile mogła, i ja pomagałyśmy przy dziecku… Pamiętam, jak skręciłyśmy w ulicę Bema, te znajome i siostra siedziały i ona karmiła Krzysia. Jak doszłyśmy – a tak około 17 nam kazali wychodzić – do Dworca Zachodniego, to już taka szarówka była.

Córka Hanna: To był sierpień, czyli musiało być późno.

Czy był przystanek przy kościele św. Wojciecha?

Nie. Kobiety i dzieci kazali wcześniej pognać, a tych mężczyzn, którzy zostali na Gibalskiego, do kościoła św. Wojciecha zaprowadzili.

Wiadomo było, co się stanie z mężczyznami?

W pierwszym momencie nie.

Do obozu w Pruszkowie Państwo przyjechali pociągiem?

Tak, z Dworca Zachodniego. Dużo nie szłyśmy. Jak wyszłyśmy już na drugi dzień, to widać było te tory i pociąg stojący z daleka. Gdy dotarłyśmy do Pruszkowa, to była noc. Skierowano nas do wielkiej hali. Mama przede wszystkim zadbała, żeby Stefę, siostrę, położyć gdzieś z dzieckiem. Udało jej się, a my siedziałyśmy skulone na podłodze czy jakimś pudle. Dookoła były stoły, jakby stolarskie – ponieważ były tam jakby warsztaty stolarskie – a my na środku. Rozlegały się i śpiewy, i wesołe pogawędki, i płacze, i jęki. Wszystko było. Mama oka nie zmrużyła, tylko kursowała, rozmawiała, była bardzo energiczna. Jeszcze nie taka stara, bo miała 46 lat. Rano powiedziała: „Nie możemy tu dłużej zostać”. Cały czas była razem z nami ta kuzynka szwagra. Nazywała się Wnuk. Jej chłopiec miał około pięciu miesięcy, a jeszcze była jej córka Zosia, która miała 12 lat. W momencie kiedy już szłyśmy wszystkie: moja mama, ja, siostra z małym i ta kuzynka z pięciomiesięcznym synkiem i z 12-letnią córką – przez takie wielkie drzwi wychodziłyśmy – stali Niemcy i segregowali. Mnie, moją mamę i tę Zosię, od kuzynki mojego szwagra, na jedną stronę skierowano, a mamy z małymi dziećmi na drugą stronę. Już było widać na bocznicy pociąg towarowy częściowo wypełniony ludźmi. Po jakimś czasie okazało się, że mężczyźni, którzy byli w kościele św. Wojciecha, od razu zostali skierowani do tego pociągu, bo potem spotkałyśmy mojego brata i tego wujka mojego szwagra. Pamiętam, że dużo osób było w tym wagonie, gdzie my się usadowiłyśmy.

Czy zapamiętała Pani coś jeszcze z pobytu w obozie w Pruszkowie?

My byłyśmy tam krótko – jedną noc. Pamiętam, że było ciemno, jak tam dotarłyśmy. Mama schowała moją kenkartę. Byłam malutka i szczuplutka, nie wyglądałam na swój wiek. Mama kazała mi warkocze zapleść. Pamiętam ten moment, kiedy przez tę bramę przechodziłyśmy, gdzie wszystkich rozdzielali. Tak jakbym oglądała film – widzę tę bramę, tych Niemców, siebie. Ten moment bardzo mi utkwił w głowie – to było straszne przeżycie. Czy Niemcy nie zabiorą mnie od mamy? Każdy w takiej sytuacji najbardziej potrzebuje matki.

Czy segregacja była też na początku, kiedy przybyli Państwo do hali?

Nie, były wielkie drzwi, przez które weszliśmy całą grupą. Dopiero jak opuszczaliśmy tę halę, była segregacja.

Córka Hanna: Ale niektórzy zostali w tej hali, prawda? To babcia postanowiła, że wychodzicie, że pozostanie nic dobrego nie wróży.

Tak, było okropnie. Jęki, płacze. Coś strasznego. Mama była taka energiczna, interesowała się i wtedy też poszła i powiedziała, że my tam nie możemy zostać. „Co będzie, to będzie, wychodzimy”. Zauważyła, że niektórzy wychodzą.

A czy zapamiętała Pani jakąś pomoc na terenie obozu? Ktoś rozdawał jakieś jedzenie?

Nie, nic takiego nie było. Przynajmniej sobie nie przypominam.

Pamięta Pani zachowanie żołnierzy niemieckich podczas transportów, na terenie obozu i podczas tej segregacji?

Niemców w środku dużo nie widziałam. Dopiero na zewnątrz, jak wyszłyśmy. Ta Zosia była dużo młodsza ode mnie, ona miała 12 lat, ale była dobrze zbudowana, podobno ojciec Zosi też był taki postawny, a ja już miałam 16 lat. Nie pamiętam, czy już w Pruszkowie, czy wcześniej mama powiedziała: „Wanda, pleć sobie warkoczyki”, bo byłam mała, szczupła. Dowód już miałam, bo wszyscy po szkole podstawowej musieli wyrabiać sobie kenkartę. Mama włożyła ją w taką niedużą poduszeczkę, którą zabrała, żeby Stefa mogła głowę położyć. I cały czas powtarzała, że mam 12 lat. W pociągu panowały okropne warunki, było dużo kobiet, osobno w wagonach jechali mężczyźni. Tylko nie pamiętam, czy od razu się zorientowałyśmy, że tam są ci nasi, czy dopiero na jakimś przystanku… Nie pamiętam też tak szczegółowo dalszych losów siostry, z którą nas rozdzielono.

Siostrzeniec Krzysztof: Znam je z opowiadań. To ja ten fragment mogę dopowiedzieć. Jak zostałyście rozdzielone, to mama, ciocia Wnukowa i jeszcze sąsiadka z tego budynku przy Dzielnej 93 trzymały się razem, znalazły się bowiem w grupie kobiet, które miały dzieci. Osoby z dziećmi zostały skierowane do innego pociągu. W czasie transportu warunki były straszne. Wagony towarowe, może nawet do przewozu zwierząt lub węglarki, a do tego panował ogromny upał. Nie było jedzenia ani picia. Ten Dzidek cioci Wnukowej dostał bułkę, a ponieważ ciocia Mania nie miała pokarmu, to moja mama dawała mu popijać z piersi, po jedzeniu oczywiście. Dlatego mówiło się, że Dzidek jest moim mlecznym bratem, bo piliśmy z tej samej piersi. Nie ujechali daleko, gdy gdzieś w okolicach Łowicza transport się zatrzymał. Wówczas mama razem ze mną wyszła z pociągu, tłumacząc obstawiającemu pociąg Niemcowi, że musi dziecku dać coś do picia. Niemiec wskazał budynek zawiadowcy stacji i celowo odwrócił głowę. Mama szybko przeszła do tego budynku. Za mamą udało się wysiąść tej sąsiadce z dzieckiem. Kiedy szły w kierunku stacji, cały czas się bały, czy nie będą do nich strzelać. Gdy znalazły się wewnątrz budynku, zawiadowca stacji poradził im, żeby już stamtąd nie wychodziły, bo zaraz będzie puszczał pociąg i on odjedzie. Tak też zrobiły. Gdy pociąg odjechał, zawiadowca zabrał je do swojego domu. Powiadomił organizację RGO [Rada Główna Opiekuńcza – przyp. red.], żeby się nimi zajęła. Jak to tylko było możliwe, to mama natychmiast postarała się mnie ochrzcić. Chrzestnymi zostali zawiadowca stacji i sąsiadka, z którą razem wysiadła. A ciocia Mania Wnukowa podobno uciekła z transportu na innym postoju. Z tego, co pamiętam, odwiedziliśmy później to miejsce w Łowiczu.

Mama z Panem już została w Łowiczu?

Siostrzeniec Krzysztof: Nie, ta organizacja stworzyła system przydzielania takich rodzin gospodarzom. W ten sposób mama znalazła się we wsi Kwiatkówek koło Kampinosu. Zawiadowca stacji zorganizował transport, bo to spory odcinek z Łowicza do Kampinosu. Wieś Kwiatkówek była zaraz obok miejscowości Kampinos. Mama została przydzielona do gospodarstwa, na szczęście dosyć bogatego. Mamie było tam bardzo dobrze. Był to przydział na tydzień i później mama miała zmienić miejsce, ale zaprzyjaźniła się z córką gospodyni. I ona poprosiła rodziców, żeby mama została. I zostaliśmy, tylko nie pamiętam, do jakiego okresu tam przebywaliśmy. Czy to możliwe, że do 1945?

Córka Hanna: Chyba dość długo, podobno mama ukrywała się przed Ukraińcami. Potem nastąpiły walki i powrót do Lelowa.

Siostrzeniec Krzysztof: Tak, były takie opowieści. Stamtąd przedostała się do Lelowa. Później dotarł tam z Rosji ojciec i tak się spotkali. Podobno była taka umowa rodzinna, że wszyscy spotykają się w Lelowie, skąd pochodził ojciec. Wszyscy z najbliższych, z rodziny mojej mamy, tam się spotkali, a później wrócili na Wolę.

Pani Wando, wróćmy do Pani historii. Dokąd Pani dojechała transportem wysłanym z obozu Dulag 121?

W pociągu towarowym spędziliśmy w sumie dwa tygodnie. Były dwa postoje, kiedy w nocy kazali nam iść lasem, Niemcy z psami, z reflektorami po bokach pilnowali. Kazali nam się rozmieścić w namiotach. Tam już ludzie jacyś byli, ciemno. Okropne to było. W międzyczasie doszło do połączenia rodzin. Jak się okazało, w Pruszkowie mężczyźni byli już w tym pociągu, do którego dołączono kobiety ze starszymi dziećmi. My też się odnaleźliśmy. Jednak w Buchenwaldzie kazali wysiąść wszystkim mężczyznom. Tam został mój starszy brat Kazimierz i Władysław Zaborski.

Kazimierz Skrzynecki. Ze zbiorów prywatnych

My dopiero 1 września dotarłyśmy na wieś, do niemieckiego gospodarza. Ja, mama i ta Zosia. Cały czas mówiłyśmy, że jesteśmy siostrami. Na pytanie: „Która starsza?”, zawsze pokazywali na Zosię. Nikt się nie domyślił, ile mam lat.

Wie Pani, jaka to była miejscowość?

Takim końcowym przystankiem był Hanower. Pamiętam nalot w Hanowerze. Trafiliśmy do Neustadtu, miasteczka powiatowego koło Hanoweru. Tam byliśmy rejestrowani i przydzielani do fabryk lub do gospodarzy. Moja mama, tak logicznie rzecz biorąc, pomyślała, że na wsi nie będzie głodu, który – jak słyszałyśmy – panował w fabrykach. Trafiłyśmy do gospodarstwa Eli Wagner we wsi Basse. Gospodyni była wdową, pracował już u niej Ukrainiec, taki młody chłopak.

Ciągle myślałyśmy, jak zdobyć jakieś informacje o rodzinie, szczególnie mama się martwiła, co z moją siostrą jedną, co z drugą. W ogóle nie wiedziałyśmy, co się z nimi dzieje. Zosia przypomniała sobie, że gdzieś powinna mieć adres do Lelowa. Gdy napisała list, już był tam twój wujek Janek. Później dostałyśmy wiadomość, że była tam też moja siostra z Krzysiem.

Jaki to był mniej więcej okres?

Początek 1945 roku.

Siostrzeniec Krzysztof: To znaczy, że mama z tego Kampinosu pojechała do Lelowa w tym czasie.

I tam była też mama Zosi.

Lelów połączył rodzinę.

Tak, dostałyśmy list od brata ojca Krzysztofa – jeden napisał po niemiecku, bo liczył, że może prędzej przyjdzie, a drugi po polsku. Radość była ogromna z tego kontaktu. Wreszcie informacje, kto tam jest, kto żyje. Nie o wszystkich wiedzieliśmy. Pamiętam, że płakałyśmy i śmiałyśmy się na przemian. Aż ta gospodyni zapytała: „Wanda, was ist das?”. Dałyśmy jej do przeczytania ten list po niemiecku napisany przez brata twojego ojca.

Co Pani robiła? Jak ta praca wyglądała?

Byłyśmy traktowane dosyć dobrze. Nie pracowałyśmy ciężko. Nikt do końca, do wyzwolenia, nie wiedział, że mam więcej niż 14 lat. U tej pierwszej gospodyni był młody Ukrainiec, Nikołaj. Gospodyni była wdową i przepisała ten swój majątek na bratanicę, więc jej ludzi zabrali. Dlatego Zosia trafiła do innego gospodarza, ale w tej samej wiosce. Przychodziła spać razem z nami. Pokój, w którym spałyśmy we trzy na jednym szerokim łóżku, znajdował się obok stajni. Tam była taka zabudowa, że stała stajnia, obok w oborze trzymano krowy, a tu była nasza kama. Pracowałyśmy u tej gospodyni do wyzwolenia. Pamiętam, że w wiosce pracowało jeszcze kilku Polaków, bo kobiet sobie nie przypominam. Kiedy już Anglicy weszli do tej wioski czy byli w pobliżu, jeden z Polaków zapukał do nas w okno: „Warszawianki, wojna już się skończyła, Anglicy idą”. Nie było źle. Nie mogę narzekać, byłyśmy dobrze traktowane. Mama z powodu tej tęsknoty wyglądała na dużo starszą. Była traktowana ulgowo. Mnie, dlatego że byłam malutka, szczuplutka i nigdy nie mówiłam, że mam więcej lat – kenkarta była schowana – też tak traktowali. Podobnie Zosię. Zosia była przydzielona do brata gospodyni. Gdy gospodyni przepisała majątek na bratanicę, zabrali Zosię do tamtego gospodarstwa, ale przychodziła do nas spać. Nie mogę powiedzieć, że w czasie samego pobytu byłyśmy źle traktowane.

Najgorsze było, jak mama zachorowała. Gospodyni powiedziała: „Wanda, idź do żony księdza i poproś, żeby zadzwoniła do szpitala”. Bardzo mnie to zdziwiło, że do „żony księdza”. Ponieważ w szkole uczyliśmy się niemieckiego dosyć dużo, to rozumiałam, ale w ogóle się do tego nie przyznawałam. Nikt nie wiedział, że ja rozumiem. Nawet kiedyś przyjechał kuzyn tej mojej gospodyni, zaczął rozmawiać, skąd my jesteśmy. Pyta się: „A kiedy wy przyjechaliście? Przecież tam była rewolucja”, tak o powstaniu powiedział. „My nic widzieliśmy, nic nie wiemy, że tam coś było”. Swobodnie słuchali radia po niemiecku, bo myśleli, że my nie rozumiemy. Zosia też była dobrze traktowana, zaprzyjaźniła się z córkami brata tego gospodarza. Nie możemy powiedzieć, że byłyśmy źle traktowane.

Dlaczego mówiły Panie, że nie wiedzą nic o powstaniu w Warszawie?

Specjalnie tematu nie rozwijałyśmy. Udawałam, że nic nie wiem. A jeszcze pamiętam – teraz to dla mnie śmieszne – ten kuzyn powiedział: „Nie wracajcie do Polski, bo będzie jeszcze jedna wojna”, po niemiecku tak do mnie powiedział. Jak to on mi tłumaczył, Polacy i Niemcy uderzą na Rosjan. Swobodnie słuchali radia, bo nie przypuszczali, że coś rozumiem. Potem Anglicy weszli. W takim dworku – piętrowym bardzo ładnym domu położonym w parku, przez który prowadziła aleja do tego domu, nad drzwiami był herb – Anglicy po wysiedleniu z niego Niemców zorganizowali miejsce dla okolicznych Polaków.
Byliśmy tam do maja następnego roku. Wcześniej się zaczęły powroty, a w maju z tego konkretnie miejsca Anglicy przewieźli nas do Szczecina. Samochodami nas transportowali.

Córka Hanna: Ale ze Szczecina wróciłyście dopiero jesienią, w listopadzie 1945 roku. Dziwiłam się, że tak późno. Czekałyście na zorganizowany transport? Nie wracałyście na własną rękę.

Tak, czekałyśmy.

Jeszcze dopytam się, na czym polegała praca w gospodarstwie?

Była bardzo lekka. Pomagałam tej gospodyni w kuchni, kartofle obierałam, chodziłam do kurnika jajka zbierać. Zosia pracowała u tego drugiego gospodarza, bo uważano, że tutaj jest nas za dużo. Była taka Ukrainka i ona skarżyła się gospodyni, że to niesprawiedliwe, że ona musi gnój wyrzucać. Moja mama wyglądała przynajmniej na sześćdziesiąt parę lat. Z tęsknoty, z nerwów bardzo zeszczuplała. Nie wiedziała, gdzie są jej synowie, gdzie mąż.  O ojcu dowiedziałyśmy się dopiero po wyzwoleniu, jak wróciłyśmy. Byłyśmy traktowane w Niemczech dosyć łagodnie. Mama umiała szyć na maszynie, jak się Niemcy zorientowali, to dawali jakiegoś pracownika do pomocy w polu, a moja mama szła do gospodarza, do jakiegoś sąsiada, żeby coś uszyć.

Do końca utrzymywałam, że mam nie więcej niż 14 lat. Nawet mama mówiła w tym obozie po wyzwoleniu: „Wanda, już nie musisz się bać, możesz powiedzieć”, a ja na to: „Nie, niech tak zostanie”. Anglicy zorganizowali dla dzieci w wieku szkolnym szkołę. Dowozili nas tam.

Córka Hanna: To było niedaleko Neustadt, na północny wschód od Neustadt był ten obóz, obóz „Irena” .

Pamiętam, jak pozbierali dzieci z różnych obozów i zabrali do szkoły. Oczywiście, zawsze byłam najlepsza. Śmieszne sytuacje mieliśmy. Jak wróciliśmy do domu, było wesoło. Dostawałyśmy paczki z Unry. Te paczki Anglicy przywozili do tego obozu, nawet nie wiem jak często. Dla mężczyzn papierosy. Kobiety nie otrzymywały papierosów. A dzieci do lat 14 dostawały czekoladę. Załapałam się na taką. Pamiętam te rzeczy, jakbym film oglądała i go streszczała.

Jak wtedy Niemcy reagowali? Czy miała Pani kontakt z niemiecką młodzieżą?

Bardzo mały kontakt mieliśmy. Pamiętam też taką sytuację, jak Polacy, mężczyźni, zorganizowali dla Polaków zabawę w tym pięknym ogrodzie. To był pałacyk z bardzo ładnym ogrodem. Prowadziła do niego aleja wysadzana drzewami. Pozbierali Polaków z okolic i taki Józek mówi tak: „Wanda, gdybyś ty miała chociaż 16 lat, a ty masz 14”. Moja mama na to: „Możesz powiedzieć”. Jak to się przyjemnie wspomina… Zosia była wyższa, jak szłyśmy obie, to mówili, że siostry. „Która starsza?”. Zawsze wskazywali na Zosię, ja byłam malutka. Nawet jak wychodziłam za mąż, to ważyłam 48 kilogramów.

Przyjechały Panie do najpierw Szczecina. Jak się Panie przedostały dalej?

Pociągiem. Już wtedy dowody osobiste wyrabiali. Były takie domy opuszczone, być może przez Niemców. Tam nas ulokowali. Robili nam zdjęcia i wyrabiali dowody osobiste. Oczywiście mi też. Pamiętam muzykę Fogga – jego piosenki puszczali przez megafony, głośno na całe miasto. Później już każdy sam wyjeżdżał. Mama na dworcu w Warszawie się dowiedziała, że mój ojciec nie żyje.

W jaki sposób się dowiedziała?

Od znajomego. Kogoś znajomego spotkała już na dworcu w Warszawie.

Proszę opowiedzieć o losach ojca.

Co się działo od czasu, kiedy Panie opuściły mieszkanie?

Opowiadała mi starsza siostra, Halinka, w czasie powstania cały czas była ze swoim dzieckiem u nas w mieszkaniu. To było 6 sierpnia, kiedy Niemcy kazali im się pakować i opuszczać domy. Na Górczewskiej, na Płockiej i w okolicach trwały straszne egzekucje. Moja siostra mieszkała na Woli na Falkowskiej przy Sowińskiego. Niedaleko, taka mała uliczka vis-à-vis cmentarza. Siostra wołała ojca, żeby razem z nią wrócił, ale ojciec czymś się zajął i nie wrócił. Natomiast sąsiadka jakaś czy jej siostra – już nie pamiętam – widziała mojego ojca, jak szedł w stronę Górczewskiej. Wtedy to wyglądało zupełnie inaczej…

Córka Hanna: Balicka była prostopadła do Górczewskiej, mniej więcej równoległa do Elekcyjnej. Tu gdzie jest park Szymańskiego.

Tak, dosłownie tu, gdzie są park, basen, jeziorko. To było bliżej Górczewskiej. Opowiadali, że ojciec szedł w stronę Górczewskiej, do siostry. Ktoś pytał: „Dlaczego pan się wraca?”, bąknął, że czegoś zapomniał. Nie wiadomo było, co się z nim potem stało, nie było z nim żadnego kontaktu. Halinka, moja siostra, spotkała jakąś kobietę, która opowiadała, że widziała, jak po powstaniu Czerwony Krzyż przekopywał miejsca pochówków, a znalezione szczątki zabierał do zbiorowej mogiły. Gdy wydobyli jakieś ciała, ludzie z Czerwonego Krzyża odczytywali z kenkarty nazwisko. Ona była świadkiem odczytania danych naszego ojca. Znała nas, dlatego zapamiętała nazwisko. Powiedziała mojej siostrze, że tam właśnie znaleźli ciało ojca. Jest nawet krzyż na cmentarzu powstańczym. Bronisław Skrzynecki, urodzony w 1893 roku. Jest pomnik, mogiła zbiorowa i na niej jego nazwisko.

Z mamą poszłyśmy do Czerwonego Krzyża i dostałyśmy kenkartę ojca. Mama już chyba na dworcu się dowiedziała o tym, że już na Wolskiej mieszkacie i co się z ojcem stało. I chyba najpierw do was przyszłyśmy. Z nami jechali razem jedna pani i dwóch mężczyzn. Młoda taka babeczka. Ściągnęłyśmy ich i u was noc wszyscy spędziliśmy.

Siostrzeniec Krzysztof: Z tego co pamiętam, my mamy zameldowanie na Wolskiej 109 od maja 1945 roku. A wy wróciłyście później.

Czy dom przy Balickiej był zupełnie zburzony?

Z całej ulicy kupa gruzu została. Tylko ze dwa domy były takie częściowo zniszczone. My wróciłyśmy w listopadzie. Już wiedziałyśmy, że obaj bracia wrócili.

Siostrzeniec Krzysztof: Wszyscy zamieszkali w domu ul. Wolskiej 109. Ten dom wybudowali przed wojną Ordowscy, chyba Edward i Jan, dwóch braci. To byli nasi krewni pochodzący z Lelowa, rodzina mojej babci. Oni byli właścicielami fabryki karoserii samochodowych (Wolska 111), sami mieszkali na Bema. Sprowadzili do pracy swoich najbliższych, którym właśnie wybudowali ten dom. Ten dom był świeżo wybudowany, jeszcze niezamieszkany. I babcia poczuła się związana z tym domem. Potem nie Niemcy zburzyli im fabrykę, ponieważ Ordowscy nie chcieli z nimi współpracować, jeżeli chodzi o samochody, o ich naprawy. Nie wiem, czy ciocia pamięta okres, jak ta fabryka funkcjonowała?

Twój ojciec i babcia tam pracowali. Dom na Dzielnej to był teren getta. Smocza, Dzielna – na tych ulicach było getto. Później je zmniejszyli i przydzielali lokale pracującym dla Niemców w zakładach. Chyba Ordowscy też robili dla Niemców samochody. Z obowiązku, nie z chęci.

Siostrzeniec Krzysztof: Tam był jakiś konflikt. Czytałem, że ta współpraca nie wychodziła i Niemcy w rewanżu zbombardowali tę fabrykę. W internecie oglądałem archiwalne zdjęcia, na których było widać fragmenty samochodów. Jest zdjęcie Wolskiej 109, dokładnie od strony tej fabryki. Z budynku powypadały okna. W jednym mieszkaniu okna, które wychodziły na podwórko, były całe, miały szyby i widoczne białe ramy. Babcia zapewne zajęła to mieszkanie, gdzie były okna.

Córka Hanna: Dom był nowoczesny, z windami.

Siostrzeniec Krzysztof: Tak, rzeczywiście. To był dom piętrowy, stał wewnątrz podwórka. Mieszkania były ciekawe, ponieważ powstały takim systemem przedwojennym, bo to zresztą budowa z okresu przedwojennego, to były cztery pokoje połączone. A tu, gdzie my mieszkaliśmy, to był fragment dla służby. Był pokój, kuchnia i wyjście  na klatkę schodową, a druga część to był duży pokój, mały pokój i druga kuchnia dla gospodarzy. Taki mniej więcej był układ.

Ten budynek po wojnie był jak latarnia na Woli. Dookoła wszystko zburzone, pusto, a ten dom stał, taki czerwony, nieotynkowany.

Siostrzeniec Krzysztof: Nie, on już był otynkowany, zabudowany. Na filmie „Pokolenie” jest pokazany budynek Wolska 109 od strony Górczewskiej. Film był kręcony przy Górczewskiej. Pusto wszędzie, tory kolejowe po lewej stronie. Nigdzie nic, tylko ten budynek Wolska 109 stoi. Podobno – nie wiem, czy to jest prawda, babcia mówiła – podczas okupacji Niemcy zrobili sobie tam swoje lokum, mieszkali tam. I dlatego ten budynek przetrwał. Moja babcia pierwsza wróciła do Warszawy, zaraz po wyzwoleniu. I zajęła to mieszkanie, ponieważ czuła, jakby było rodzinne. Rodzina Ordowskich zginęła. Dwoje dzieci się jedynie uratowało.

Córka Hanna: Byli podobno podczas powstania na wakacjach, gdy tu rozstrzelali rodziców z najmłodszym dzieckiem.

Córka Hanna: A ci młodzi, którzy przeżyli, wyemigrowali, tak?

Siostrzeniec Krzysztof: Spotkałem syna. Nie wiem, kiedy oni wyjechali, ale już po wojnie.

Siostrzeniec Krzysztof: Zdaje się, że rozstrzelali ich w parku Sowińskiego.

Kiedy miało miejsce to rozstrzelanie?

Do 5 sierpnia, podczas rzezi Woli. Bo 6 sierpnia niektórzy mówili, że nastąpiło Przemienienie Pańskie.

Córka Hanna: Wtedy się zmienił ten rozkaz, żeby nie mordować wszystkich, tylko wywozić.

Siostrzeniec Krzysztof: Moja babcia, mieszkając przy Wolskiej 109, była bardzo blisko parku Sowińskiego i opowiadała, jak rozstrzeliwali ludzi tzn., jak Niemcy strzelali do ludzi przy parku Sowińskiego. Tam, wydaje mi się, zginęli Ordowscy. Później, jak Niemcy odjechali, to ludzie z okolic i babcia – z tego, co pamiętam – poszli tam. Krzyczeli: „Kto jest ranny?”, i wyciągali jeszcze żywych, bo zdarzały się tam osoby, które przeżyły. Z rodziny mojej żony, też z Woli – mieszkali vis-à-vis parku Sowińskiego – również kilka osób rozstrzelali. Dziewczynka przeżyła, była dzieckiem, miała sześć–osiem lat. Z rodzicami była rozstrzeliwana. Przykryli ją padający ludzie. Jej się udało wydobyć spod tych, którzy zginęli. Była ranna tylko w rękę. Z tego, co pamiętam, to babcia mówiła, że słyszała to rozstrzeliwanie.

Po wojnie do tego domu zaczęli wracać mój wujo, czyli syn mojej babci, jeden, drugi, wujek Janek. Wujek Bogdan wrócił później, bo on jechał z Anglii. Wszyscy zamieszkali w tym domu, z tym że wcześniej doszło do takiej przykrej sytuacji, kiedy babcia była jeszcze sama w tym domu. Tę falę powrotów wykorzystywali również ci spod Warszawy, żeby zdobyć jakiś lokal. Moja babcia była sama i zajęła to dosyć komfortowe mieszkanie. Któregoś dnia jakieś małżeństwo zapukało, bo chciało się napić wody. Prosili, żeby im pomóc, bo wracali z Niemiec. Babcia otworzyła im drzwi, a oni rozejrzeli się po mieszkaniu i powiedzieli: „Co to, pani sama? To troszkę za dużo dla pani”. Porozkładali sobie jakieś rzeczy do spania: „My się stąd nie ruszymy!”, i koniec. Jedyne, co babci się udało, to zabić drzwi przejściowe łączące te mieszkania. Dla służby i te dla gospodarzy. Oni zajęli ten lokal dla gospodarzy, a dla babci zostały dwa pokoje i kuchnia. Mieszkali z sobą do końca. Później poumierali, po nich jeszcze rodzina została. Okazało się, że oni byli z Błonia i tutaj sobie właśnie szukali miejsca. Do tej części, którą zajęła babcia, zaczęła wracać cała rodzina.

Córka Hanna: A na Żelazną kiedy się przeprowadziliście?

W czerwcu 1947 roku. Mieszkaliśmy trochę u was, trochę u Halinki, drugiej siostry. Ona też mieszkała na Woli. Któregoś razu moja mama spotkała znajomą, to była żona kolegi mojego ojca. Mama powiedziała jej, że nie mamy mieszkania. Ona na to: „Moja córka miała wychodzić za mąż, zaczęli sobie remontować mieszkanie, jeden pokój z trzypokojowego lokalu. Podłogę położyli, bo były gołe cegły, na czwartym piętrze na Żelaznej 91, z balkonem. To narzeczeństwo się rozpadło, małżeństwo nie doszło do skutku. Jak pani chce, to koszt tego, co wydaliśmy, i się wprowadzajcie”. To była radość, czerwiec albo lipiec 1947 roku. I się wprowadziliśmy z mamą. To było czwarte piętro, a przez szpary w podłodze widzieliśmy bruk ulicy.

Córka Hanna: Był lej po bombie.

Wszystko było zniszczone pod nami, cały budynek.

Córka Hanna: Stoi jeszcze ten budynek, taki z niebieskim muralem przy al. Solidarności.

Panie Krzysztofie, chciałabym się jeszcze zapytać o powstańcze losy Pana ojca. Wie Pan, gdzie ojciec walczył?

Siostrzeniec Krzysztof: Tak, wspominał szpital przy Czerniakowskiej na Powiślu. Pamiętam, jak opowiadał, że podczas walk chronili go. Często sobie tu w rodzinie opowiadali historie z powstania, ale kiedy zauważyli, że my z bratem słuchamy, to ojciec zawsze upominał, żeby w szkole nic nie mówić na ten temat. Wspominał, że jak już nie mieli innego wyjścia, gdy Niemcy zaatakowali, to część skoczyła do Wisły. Między innymi mój ojciec. Przepłynął Wisłę pod ostrzałem, bo z drugiej strony Rosjanie celowali do Polaków. Udało mu się dopłynąć. Ruski od razu ojca zmobilizowały. Ponieważ pytali się, jaki zawód wykonuje, został kierowcą. Dali mu samochód i z jakimś transportem wysłali go w głąb Rosji. Pamiętam, jak ojciec o tym opowiadał. Stamtąd udało mu się uciec. Mówił, jak gdzieś zdobył takie wspaniałe buty, bo odcinek, który musiał przebyć pieszo, był bardzo długi, dlatego ważne były buty. Miał superbuty, tak dobrze mu się dopasowały. Wędrował nocami, a w dzień spał w lesie. Zawsze te buty podkładał sobie pod głowę, żeby nikt mu ich nie ukradł. Pewnego ranka się obudził i zamiast butów jakieś stare łapcie znalazł. Przez co wrócił później. Mój ojciec pochodził z okolic Częstochowy. Jest taka miejscowość Lelów. W ten sposób się do niej przedostał. Mama już tam była. To był prawdopodobnie 1945 rok.

Czy wie Pan, kiedy ojciec przepłynął Wisłę?

Siostrzeniec Krzysztof: Pewnie zanim powstanie zaczęło upadać. Takie mam wrażenie. Byłem małym chłopcem, to, co zapamiętałem, to takie charakterystyczne momenty. Dat nie umiem podać.

Pani Wando, a jaki był los Pani braci? Gdzie oni przebywali?

Ten brat, który nas odwiedził na Dzielnej i potem jechał z nami pociągiem, przez pewien czas był nawet z nami w jednym wagonie. Zabrali go w Buchenwaldzie, on przeszedł Sachsenhausen. Kazik był chyba i w Buchenwaldzie, i w Sachsenhausen. Dwa obozy przebył. W sumie kilka miesięcy. Jeszcze był brat Wacław, gdzieś pracował w fabryce, ale szczegółów nie znam.

Córka Hanna: Z tego, co pamiętam, to wyjechał z Warszawy do pracy w fabryce jakby z własnej woli.

Już mi przypomniałaś. Była taka organizacja w czasie okupacji, nazywała się „Todt”. Werbowała młodych chłopców i mężczyzn do pracy w Niemczech, bo tam nie miał kto pracować. I oni w kilku postanowili jechać. Pomyśleli, że lepiej i bezpieczniej jest dobrowolnie pojechać, niż być złapanym w łapance czy gdzieś rozstrzelanym. To był początek roku 1944, jeszcze przed powstaniem.

Córka Hanna: On był z 1926 roku, czyli młody chłopak. Miał 18 lat.

Kiedy mieliśmy już te kontakty do siebie i dostaliśmy list od mojego najmłodszego brata. „Proponują nam, żebyśmy podpisali volkslistę, ale wolę zginąć, niż splamić swoją rodzinę”. Pamiętam, płakałyśmy z mamą, bo Niemcy uważali, że jak ci dobrowolnie przyjechali, to może się uda ich zwerbować. Pamiętam ten list, obie z mamą płakałyśmy.

Czy wie Pani w jakim mieście brat pracował?

W jakichś fabrykach, trudno mi powiedzieć coś więcej. Nie utrwaliła mi się nazwa miasta , w którym był Wacek, chyba Stuttgart. Była jeszcze siostra, która miała małe dziecko, ale ona była podczas powstania (po pacyfikacji Woli) pod Warszawą.

Czy wszyscy z mężczyzn przeżyli obozy i wrócili do domu?

Tak, szczęśliwie wszyscy. Już byli, my ostatnie wróciłyśmy.

Proszę powiedzieć, jak Pani zapamiętała te pierwsze lata powojenne. Jak się odbudowywało miasto? Jak się odbudowywało swoje życie po tej wyrwie jaką było powstanie, czas okupacji?

Janina Skrzynecka. Zdjęcie powojenne. Ze zbiorów prywatnych

Mama moja pytała, czy nadal będę chodziła do szkoły. To były takie czasy, kiedy krążyły pogłoski, że to jeszcze nie koniec wojny, że będzie następna. Nie było stabilizacji, nie mieliśmy mieszkania. Najpierw się zatrzymałyśmy u siostry, w mieszkaniu babci Krzysztofa (na Wolskiej). Tam nawet moje wesele się odbywało.

Poszła Pani do szkoły czy do pracy?

Jak już wspomniałam, wszystko było niepewnie, krążyły różne pogłoski, nie było stabilizacji, ojciec nie żył, mama była sama. „Wanda, chcesz iść do szkoły czy do pracy?”. Powiedziałam, że do szkoły już nie chcę iść. Synowa tej znajomej miała maszyny dziewiarskie, ale miała małe dzieci. „Porozmawiam z synową, może na razie się zatrudnij, bo muszę się zająć dziećmi”. I rzeczywiście trochę tam popracowałam. Potem moje starsze rodzeństwo się zebrało i powiedziało: „O nie, ona nie może tam pracować. To jest za ciężkie”. I poszłam na kurs maszynopisania. Skończyłam kurs. Pracowałam do urodzenia Hani.

Córka Hanna: A potem, jak ja byłam w liceum, to kończyłaś jeszcze ósmą klasę.

Tak, musiałam mieć papier. Ty chodziłaś już do Zamoyskiego. Prosto z pracy jeździłam. Oj, jednym słowem – gehenna, ale przeżyłam. Dużą rodzinę mam, wielopokoleniową i wielodzietną. Liczyłaś, ile nas jest?

Troje dzieci na Żelaznej wychowałam, wózek wciągając na czwarte piętro.

Wanda Koźlicka z dzieckiem na ręku, Kazimierz Mendakiewicz (w ciemnej marynarce) oraz jego brat. Warszawa, wiosna 1946 r. Ze zbiorów prywatnych

Wróciła Pani na Wolę.

Tak.

Córka Hanna: Babcia się urodziła na Woli (na Górczewskiej), mama, moje rodzeństwo i dzieci też.

Wola i w ogóle Warszawa to się tu kończyły, dalej był już powiat.

Córka Hanna: Jak się babcia urodziła, to tu była Wielka Wola, nawet nie Warszawa. To były przedmieścia.

Górczewską jeździły tramwaje, skręcały w Księcia Janusza do Obozowej. Pętla była na Kole. A na Bemowo do lasu był tramwaj z jednym wagonem i jeden tor, taka mijanka. Dużo się pamięta, ale jaka data była wczoraj, to nie wiem. Ile ja cię na rękach wynosiłam.

Siostrzeniec Krzysztof: 75 lat minęło w lipcu.

Byłeś łakomy na słodycze.

Siostrzeniec Krzysztof: Tak, to zostało do dziś.

Jak szłam do sklepu, to musiałam kupić coś słodkiego. Wiesz Krzysztofie, pamiętam, że kiedy twoi rodzice brali ślub, w kościele św. Wojciecha to było powstanie w getcie. Pamiętam strzały. Dokładnie 19 kwietnia 1943 roku.

Czy Panięta Pani jakieś inne wydarzenia związane z Zagładą bądź z losem warszawskich Żydów?

Nie, moja mama więcej by pamiętała. Ja tylko pamiętam, że to getto było aż do Siennej, Prostej, Żelaznej. Potem most taki wybudowali. To pamiętam, bo tam chodziłam.

Córka Hanna: Mówiłaś, że miałaś koleżanki Żydówki w klasie.

To z czasów sprzed okupacji. Kiedyś w szkole podstawowej, jak się lekcja rozpoczynała, to się mówiło pacierz. Modlitwa była. Był ewangelik, były Żydówki i albo stały, albo z lekcji religii wychodziły z klasy. Lekcje w szkole zawsze rozpoczynały się modlitwą. Pośrodku wisiały portrety Piłsudskiego i Mościckiego. Pamiętam, jak Hania mnie zapytała, jak wyglądało wyświęcenie pomnika w parku Sowińskiego. To był chyba 1938 rok. Był Rydz-Śmigły, była orkiestra wojskowa. Szkoły stawiły się całymi klasami, ze sztandarami. Szkoła nr 120, my mieliśmy szkołę nr 197. 125 była w tym samym gmachu.

Pamiętam też mszę zaraz po wojnie właśnie w parku Sowińskiego. Wtedy ludzie dużo ciał odkrywali, Czerwony Krzyż je zabierał. Z miejsc, gdzie był ślad, że kogoś pochowano, zabierano ciała i w parku Sowińskiego 1 sierpnia 1946 roku albo w jakieś święto kościelne odprawiono mszę. Były jakby stoły albo ławki, kilkanaście trumien stało, a na tych ławach ciała przykryte czymś białym. To była msza za poległych. Rozchodził się jeden jęk. Trudno to przekazać. Ludzie tak strasznie płakali, było mnóstwo osób. Potem się zaczęły ekshumacje. Ciała wykopywano stopniowo, sukcesywnie.

Siostrzeniec Krzysztof: W tym największym grobie na cmentarzu powstańczym są pochowani ludzie, którzy zginęli w powstaniu. Tam jest mnóstwo ofiar.

Tam są tylko te niezidentyfikowane. Przecież nasz ojciec był zidentyfikowany. Ma pomnik, z nazwiskiem, datą. Ale czy na pewno tam jest pochowany, tego nie wiadomo.

Córka Hanna: Postawiono białe słupy przy Cmentarzu Powstańczym [Cmentarz Powstańców Warszawy przy ul. Wolskiej – przyp. red.] i z roku na rok przybywa na nich nazwisk. Widocznie wciąż pojawiają się nowe informacje.

Siostrzeniec Krzysztof: Ciociu, ale od początku jest miejsce dziadka na cmentarzu w tym samym miejscu.

Tak, jest krzyż.

Siostrzeniec Krzysztof: Tylko zmieniła się tablica, teraz jest kamienna, a wtedy był krzyż i inna tabliczka. Dziadek miał 52 lata.

Był bardzo schorowany, wycieńczony. Dlatego mama chciała, bym została ze Stefą, żeby ona mogła wrócić do ojca. I nie zdążyła pójść do niego.

Pani Wando, czy ma Pani takie poczucie, że te przeżycie wojenne zostawiły w Pani jakiś trwały ślad? Chodzi o zdrowie, nawracające wspomnienia.

Nie, myślę że nie, ale większość osób, które to przeżyły jak ja, jest szczęśliwa, że przeżyła. Tak dużo ludzi zginęło w Warszawie, w Polsce. Zresztą nigdy nie myślałam, że szczęśliwie, iż przeżyłam. Nie miałam poczucia, że coś straciłam.

Po wojnie w rodzinie dużo się mówiło o okupacji, o powstaniu? Rozmawiało się o tym?

Jak mieliśmy spotkanie rodzinne, a przecież mieliśmy dużą rodzinę, to ciągle te piosenki powstańcze wracały. Wszyscy je śpiewali.

Siostrzeniec Krzysztof: Pamiętam, że nasłuchiwałem tych opowieści. Szczególnie jak mężczyźni – wujkowie, ojciec – coś wspominali. Kobiety szły spać, a oni jeszcze sobie balowali. Wiadomo, że po alkoholu wspomnienia wracają. W ogóle nie chciało mi się spać, tylko słuchać tych wszystkich opowiadań. Dorośli mnie wyganiali, żebym szedł spać, i upominali, żeby w szkole nie wspominać, o czym oni rozmawiali. Wtedy się dowiadywałem, jak ojciec to wszystko przechodził, bo nigdzie nie było wspomnień na ten temat. Troszkę żałuję, ale ojciec niechętnie wracał do tego okresu, kiedy mnóstwo kilometrów musiał iść z Rosji. To przeżycie, jak musiał przez Wisłę przepłynąć, i te wcześniejsze walki na Czerniakowskiej, które się tam odbywały, to rzeczywiście było trudne.

Przy każdej okazji był temat powstania, powrotów.

Córka Hanna: Ja jestem z 1954 roku, ale pamiętam opowieści o powstaniu i o tym domu na Żelaznej. Mieszkałam tam. Pamiętam, że mi się śnił ten lej po bombie. Bałam się tam wchodzić po schodach. W tej klatce bocznej były drewniane schody z takim prześwitem. Pamiętam to po tylu latach.
Zawsze zastanawiałam się, czy twoja mama nie miała żalu do ojca, że zostawił ją z małym dzieckiem i poszedł do powstania? Podobno mówiła, że nie, że sama by poszła, gdybyś był starszy.

Siostrzeniec Krzysztof: Też odnoszę takie wrażenie, że mama zdawała sobie wówczas sprawę, że tak musiało być.

Wanda Koźlicka z siostrzeńcem Krzysztofem podczas rozmowy. Warszawa, 2019 r. Ze zbiorów Muzeum Dulag 121

Powiązane hasła

”None

Skip to content