menu

Laszkowska Janina – „Było ciężko, ale w Warszawie”

Laszkowska Janina – „Było ciężko, ale w Warszawie”

Janina Laszkowska w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała przy ul. Tamka na Powiślu. Opuściła Warszawę z ludnością cywilną 6 września 1944 r. wraz z ojcem i dwuletnim synem. Zostali pognani do obozu Dulag 121, a następnie przewiezieni do wsi Wiskitki koło Sochaczewa. Swoją relację nadesłała w latach 80. do Edwarda Kołodziejczyka, pisarza i dziennikarza, gromadzącego relacje dotyczące losów ludności cywilnej w Powstaniu Warszawskim, publikującego m.in. na łamach Expresu Wieczornego. Świadectwo, wraz z częścią zbiorów pisarza, zostało przekazane do Muzeum Dulag 121 w 2011 roku. Zachowujemy styl tekstu zgodny z oryginałem.

Urodziłam się w Warszawie na Tamce 47, w tym samym domu urodził się mój syn Zbyszek w 1942 roku. Przeczytałam w Expresie artykuł i postanowiłam napisać.

Powstanie oczywiście przeżyłam w Warszawie. Mąż mój należał do AK, brał udział w powstaniu, dowództwo mieliśmy na Tamce 45. Na naszym podwórku bili krowy, konie, które brali od sióstr szarytek. W powstaniu siostry dawały mleko dzieciom do pół roku, po pół litra co drugi dzień. Załatwiał to blokowy. Do sióstr przechodziło się piwnicami, podwórkiem i pod schodami, które prowadziły w górę Ordynackiej. Tam się kupowało kartofle czy warzywa. W tym domu mieszkała Pani, która nazywała się Dreszerowa, siostrę miała panią Aret, tą, która miała księgarnię na Nowym Świecie. Pani Dreszer zapraszała nas do siebie ustawiała radio i słuchaliśmy przemówień Wandy Wasilewskiej. Ja często byłam wysyłana do Pani Aret po wiadomości dotyczące powstania, przynosiłam gazetki, syna wtedy zostawiałam z sąsiadką. Gdy szłam na Nowy Świat, zawsze się bałam o dziecko, ale jakoś szczęśliwie przechodziło się pod barykadami na Ordynackiej i Nowym Świecie, barykady były wszędzie. Jak się przeżyło powstanie, nie trzeba opisywać, bo każdy, kto przeżył, ten wie, co to było, ile bomb i głodu.

Z Warszawy wyszliśmy 6 września 1944 roku. Niemcy nas zabrali z piwnicy, która pozostała z zawalonego domu w 1939 roku. Tam siedzieliśmy, to jest róg Tamki i Ordynackiej. Wyprowadzili nas na ulicę, było nas dużo. Tamka po jednej stronie paliła się, słyszało się wołania ludzi o pomoc, ale nie można było wyjść z szeregu. Prowadzili nas w dół Tamki ulicą Dobrą do Bednarskiej, pamiętam ile trupów leżało spalonych lub zabitych. Prowadzili nas do kościoła na Wolę. Tam rozdzielili nas, to jest mężczyzn zostawili przed kościołem, a kobiety i dzieci do środka kościoła. Tam się przespaliśmy na słomie. Rano obudzili nas i wszystkich razem zawieźli bydlęcymi wagonami do Pruszkowa. Tam zrobili selekcję, kobiety z dziećmi i starców na jedną stronę, a mężczyźni i młode kobiety na drugą stronę. Pilnowaliśmy się z ojcem, żeby być razem. W Pruszkowie byliśmy dwa dni, trzeciego dnia wywieźli nas.

Wpędzili nas do wagonów towarowych i tak się jechało w niewiadome. Po drodze ludzie rzucali, co mogli, jabłka, bułki czy chleb. Zawieźli nad do Niepokalanowa (gmina Sochaczew, wieś Wiskitki). Prowadzili nas tą wsią, gospodarze stali przed domami i niektórzy sami wybierali sobie ludzi do siebie. Ja z ojcem prowadziliśmy mojego syna za rękę, a on szedł i spał. Wtedy doszła do nas gospodyni i powiedziała sołtysowi, że nas bierze do siebie. Nie pamiętam nazwiska gospodarzy. Gospodarz był starszy, żona dużo młodsza, mieli dwoje dzieci, ale dorosłych. Było mi u nich bardzo dobrze. Gotowałam obiady, oni szli w pole z moim ojcem, a ja w domu z dzieckiem. Często zabijali kurczaka, żeby syn zjadł rosołu. Wtedy często wychodziłam na podwórko i patrzyłam, jak się paliła Warszawa. Serce się krajało z żalu, nasza kochana Warszawa.

Wtedy często przychodzili uzbrojeni ludzie, zabierali świnie, mąkę. Pamiętam, walą w drzwi, gospodyni wpada wtedy do kuchni i mówi: „paniusiu, weź ten tłomoczek, poduszkę, oni tobie nie zabiorą”. Faktycznie, kiedy gospodarz otworzył, weszli z bronią i pytają: „kto wy jesteście?”. Powiedziałam, że z Warszawy, żądał kenkarty. Ojciec i ja pokazaliśmy. powiedzieli do nas: „nie bójcie się, włos z głowy wam nie spadnie”. Poszli do pokoju gospodarza długo siedzieli, co robili, nie wiem, bo gospodarze nigdy nie mówili, a ja nie pytałam. Po ich wyjściu gospodyni zabrała tłumoczek, co tam było, nie wiem, ale byli oni bardzo wdzięczni, że im schowałam.

Jak się dowiedziałam, że można wracać do Warszawy, wróciłam, powiedziałam: „na gruzach, ale do Warszawy”. 17 stycznia przyszłam sama do Warszawy, żeby zobaczyć, jak ta nasza Warszawa wygląda. Dom nasz na Tamce był spalony. Miałam siostrę, która mieszkała na Targówku, ona nas przyjęła. Ja z ojcem chodziłam do Warszawy i z piwnic braliśmy węgiel, który na plecach nosiło się na ulicę Radzymińską do składu węgla, żeby sprzedać na chleb, bo jeszcze nie było żadnej pracy. Na spalonym domu napisałam kartkę, że żyję i mieszkam na Targówku. Przyszła bratowa, powiedziała, że jest pokój pusty na Gwardzistów, a właściwie na dawniejszej Wilanowskiej [obecnie znów Wilanowska – przyp. red.]. Do tej pory tam mieszkam. Często w nocy nie mogę spać, myślę o tych ludziach, co mi pomogli przeżyć te ciężkie chwile mojego życia, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywali. Jak przyszłam do Warszawy, chciałam do nich napisać podziękowanie, ale nie pamiętałam nazwiska, a z pamięcią od dziecka miałam kłopoty.

P.S. Zapomniałam dodać, że jak przyjechałam do Warszawy, korzystałam z kuchni RGO, która mieściła się na ulicy Śniadeckiej [prawd. chodzi o ul. Śniadeckich – przyp. red.], z której wielu nas, wracających, korzystało. Po paru miesiącach stworzyła się brygada odbudowy Warszawy. Na początku pracowałam za prowiant, potem płacili grosze, ale jakoś się żyło. Było ciężko, ale w Warszawie.

Powiązane hasła

”None

Skip to content