menu

Leszek Kosiński – „Każde pokolenie ma obowiązek zostawić po sobie zapis”

Leszek Kosiński – „Każde pokolenie ma obowiązek zostawić po sobie zapis”

Leszek Kosiński urodził się w 1929 r. w Warszawie. Podczas Powstania Warszawskiego, jako harcerz Szarych Szeregów, był najpierw łącznikiem przy Komendzie Placu „Baszta”, a następnie drużynowym Harcerskiej Poczty Polowej na Mokotowie. Opuścił stolicę razem z ludnością cywilną Śródmieścia 2 października 1944 r. Z obozu Dulag 121 został wysłany do obozu Lamsdorf, skąd skierowano go do obozu pracy w Kahla w Niemczech. Rozmowa została przeprowadzona w 2018 r.

Uważam, że każde pokolenie ma obowiązek zostawić po sobie zapis. To jest ważne zarówno dla tego pokolenia, jak i reszty społeczeństwa, żeby zdawało sobie sprawę skąd przychodzimy. W miarę upływu czasu zdaję sobie sprawę, że należę już do malejącej i nielicznej grupy tych, którzy przeżyli i coś jeszcze pamiętają, a których jeszcze pamięć, mowa i umysł nie zawodzi. Tym bardziej staje się pilne, żeby pozostawić po sobie zapis tego, co niegdyś było dla mnie normalnym przeżyciem i doświadczeniem dzielonym przeze mnie z milionami ludzi. W Polsce ten mój bagaż doświadczeń wiąże się z Warszawą i Powstaniem Warszawskim, z Dulagiem w Pruszkowie, a reszta doświadczeń wiąże się z obozami niemieckimi i później z moim życiem za granicą.

Ja pamiętałem różne rzeczy, natomiast moja żona bardzo nie lubiła, kiedy wracałem do wspomnień wojennych. Ona też przeżyła wojnę w Polsce, w bardziej tragiczny sposób, bo jej ojciec został aresztowany w 1940 roku, gdy organizował podziemną działalność i przerzuty polskich oficerów przez góry na Węgry. Był w pierwszym transporcie do Auschwitz. Właściwie budował nawet ten obóz. Potem został przeniesiony do Sachsenhausen[1] i tam zginął. Tak wcześnie go zamordowali, że teściowa jeszcze otrzymała list z komendy obozu zapewniający, że udzielono mu opieki lekarskiej, ale mimo tego zmarł.

W jakiej dzielnicy Warszawy Pan i rodzina mieszkaliście przed wojną?

Mieszkaliśmy na Mokotowie w tzw. kolonii lotniczej. To było kilkanaście domów zbudowanych pomiędzy ul. Obserwatorów i ul. Idzikowskiego. Te domy istnieją do dziś dnia. Zaczynała się ta kolonia na górze od strony Puławskiej, potem takim zakrętem schodziła w dół poniżej Królikarni. Ojciec, Jakub Kosiński, tam kupił dom, do którego dwa lata przed wojną przenieśliśmy się z Okęcia. Ojciec mój był lotnikiem i oficerem w 1. Pułku Lotniczym. W związku z tym, mieszkaliśmy przez wiele lat na Okęciu w bloku oficerskim w pobliżu bazy pułku, gdzie dziś znajdują się budynki dworca lotniczego. Gdy przenieśliśmy się na Mokotów, dojeżdżałem do prywatnej szkoły dla rodzin wojskowych przy placu Na Rozdrożu, chodziłem wtedy do trzeciej klasy. Jak wojna wybuchła ojciec bardzo szybko poszedł na wojnę. Wówczas już nie był w 1. Pułku Lotniczym, tylko pracował w dowództwie lotnictwa. Razem z tym dowództwem został ewakuowany do Lwowa, a w momencie inwazji sowieckiej 17 września skończyła się iluzja, że wojna będzie trwała i lotnictwo będzie funkcjonować dalej. Tego samego dnia ojciec, wyposażony w paszport dyplomatyczny, przekroczył granicę w Kutach z zadaniem udania się do Bukaresztu i zorganizowania przerzutu polskiego personelu lotniczego do Francji.

Proszę powiedzieć, gdzie potem się znalazł?

Spędził jakiś czas na terenie Rumunii, w Konstancy nad Morzem Czarnym. Tam występował oficjalnie jako konsul opiekujący się polskimi uchodźcami, a faktycznie organizował transporty polskich lotników, którzy gromadzili się w tym portowym mieście. Następnie ostatnim chyba statkiem popłynął do Francji, zatrzymując się po drodze w Libanie, Syrii i Palestynie, kontrolowanych wówczas przez sojusznicze mocarstwa Francję i Anglię.

Dopiero stamtąd popłynął do Marsylii. Francja jeszcze wtedy stała na nogach. Polska baza lotnicza powstała w Born, koło Lyonu, i tam ojciec był przez jakiś czas. Potem, gdy Francja padła, to część polskich lotników była już w Anglii, a ci co byli jeszcze we Francji, starali się przedostać do Anglii, albo jadąc na północ nad Kanał La Manche, albo na południe nad Morze Śródziemne. Ojciec znalazł się w tej drugiej grupie. Z małego portu Port­‍‑Vendres polscy uciekinierzy dostali się do Algierii, a stamtąd zostali przerzuceni z pomocą kolonialnych władz francuskich, które w Afryce wciąż funkcjonowały, do marokańskiej Casablanki, skąd udało się im przedostać do Gibraltaru, a stamtąd w konwoju brytyjskim do Anglii. Tu się zaczyna jego epizod angielski i kończy się jego służba w wojsku w 1945 roku. Zostaje w Anglii, skąd już nigdy nie wraca i umiera w 1996 roku[2].

Czy przez cały ten czas korespondował z Państwem?

W czasie pierwszej wojennej zimy wymiana korespondencji z neutralną Rumunią odbywała się bez przeszkód. Następnie kontakt się urwał. Potem dochodziły paczki do nas z Portugalii adresowane jego ręką, więc wiedzieliśmy, że on żyje. Okazuje się, że jacyś przedsiębiorczy Portugalczycy lub Polacy założyli firmę wysyłkową w Portugalii i za pieniądze otrzymywane od klientów wysyłali paczki do Polski. Także my, od czasu do czasu, dostawaliśmy paczkę z towarami portugalskimi, które ja jako wyrostek usiłowałem sprzedać. To były towary atrakcyjne, luksusowe takie jak: sardynki w puszkach, jakaś czekolada, kawa, butelki koniaku, które zazwyczaj dochodziły potłuczone i cała paczka pachniała koniakiem. Jednak, jak już doszły, to pamiętam, że chodziłem po lepszych restauracjach w Warszawie z tą butelką koniaku i usiłowałem to sprzedać. Zresztą to się udawało bez większych trudności. Nie wiem, czy dostawałem uczciwą cenę, czy smarkacza wykorzystywano.

Co jakiś czas przychodziły te paczki, jedna miesięcznie czy jedna na dwa miesiące. To nie było zbyt częste. Natomiast później, już po wojnie, jak zaczęły się powroty polskich wojskowych z Anglii, no to mieliśmy kontakty przez tych powracających. Przywozili nam listy, czasami pieniądze, które ojciec zaoszczędził, jakieś koce nam przysłał. Wtedy to szalenie modną rzeczą było wśród młodych ludzi, wracających z obozów jenieckich w Niemczech Zachodnich, wyzwolonych przez wojska angielskie lub amerykańskie, że nosili brytyjskie lub amerykańskie mundury, które z magazynów im wydawano, bo już nie było na nie zapotrzebowania. Ja też marzyłem, żeby mieć taki mundur, ale się nie załapałem i ojciec mi przysłał jakiś swój mundur lotniczy, taką kurtkę „Battle Dress”.

Wróćmy teraz do tego, co działo się z Panem w czasie okupacji. Pan został z matką w Warszawie?

Tak. Ojciec, gdy odchodził na wojnę, to powiedział do mnie: „Słuchaj, jesteś mężczyzną w rodzinie i masz się opiekować mamą”. Matka moja była ciężko chora. Rozchorowała się, gdy miałem 3 lata na astmę i nigdy się z tej astmy nie wykurowała. Wcześniej nie było takich sposobów leczenia jak dziś i ostatecznie umarła na serce, gdy miałem 21 lat. Cały czas to była osoba chora, mało chodząca. To ją osłabiało, bo leżenie osłabia. Ja pamiętam, że jako chłopiec, to nam czasem gotowałem. Trzeba było też zdobyć zaopatrzenie i jedzenie. To był dla mnie pierwszy taki szok, bądź co bądź, dla wypieszczonego jedynaka, bo z ojcem miałem bardzo dobry kontakt i ojciec się mną bardzo opiekował.

Jak Pan zapamiętał moment przyjścia Niemców we wrześniu 1939 roku?

Wzdłuż tej kolonii lotniczej był kanał odwadniający, bo to było dosyć wilgotne środowisko. Wzdłuż linii kanału była linia obrony i okopy, i tam byli żołnierze polscy, niby to było przygotowanie do obrony Warszawy. Pamiętam, że wrzesień coraz był chłodniejszy, więc tym żołnierzom dawano jakieś koce i kołdry. Te okopy zamieniały się w takie koczowiska, byli w nich żołnierze i sprzęt, jakieś karabiny maszynowe. Czekali na atak, który nastąpił dopiero w ostatniej fazie. Ten atak zdmuchnął tą całą linię obrony.

Myśmy w tym czasie siedzieli w piwnicy naszego domu. Oczywiście najpierw był jakiś ostrzał artyleryjski, więc były wybuchy i huki. Ten dom był zresztą dwurodzinny, więc była rodzina naszych lokatorów z góry, ja z matką i zaplątały się jeszcze dwie panie, które przyszły nas odwiedzić we wrześniu i tak już ugrzęzły. Całe to towarzystwo zostało w trakcie bitwy zmuszone przez Niemców do wyjścia na zewnątrz i mogliśmy obserwować przebieg ataku. To było zupełnie niezwykłe. Widzieliśmy, jak żołnierze niemieccy biegną z karabinami przez ogrody, przeskakując przez płoty i dziury w płotach. Była strzelanina i krzyki. My siedzieliśmy na zewnątrz i czekaliśmy, co z tego będzie. Ta masa żołnierzy przebiegła, strzały były coraz dalsze i nastąpiła cisza. Siedzieliśmy tak ze dwie godziny, w końcu cichcem weszliśmy z powrotem do piwnicy. Rano usłyszeliśmy wrzaski: „Raus! Raus!”. Znowu nas wypędzają i tym razem już nie siedzimy wzdłuż domu, tylko pędzą nas na południe, w kierunku Służewa. Doszliśmy do wsi Wolica. Oczywiście matka ledwo szła. Wzięliśmy ze sobą tylko tyle, co można było do ręki wziąć, czyli prawie nic. Tam byliśmy trzy dni, codziennie się dopytując o to, czy możemy już wrócić. Wreszcie jacyś niemieccy wojskowi powiedzieli, że możemy. Wróciliśmy, ale całe osiedle było już zajęte przez duży oddział wojskowej policji niemieckiej składającej się z Austriaków. Zachowywali się oni bardzo cywilizowanie. W naszym ogrodzie stała kuchnia polowa i był ich punkt zaopatrzenia. Oni nas zaprosili, żebyśmy korzystali z tego, co mieli. Dawali nam chleb i jakieś ciepłe jedzenie. Wynieśli nasze pianino do jakiegoś innego domu, więc zanim wyszli, to matka poprosiła ich, czy nie mogliby tego pianina przynieść z powrotem i dowódca przydzielił żołnierzy, którzy to pianino z innego domu przynieśli i ustawili w naszym mieszkaniu. Wszystko to odbywało się spokojnie. Natomiast, gdy oni się wynieśli po kilku dniach, to wtedy zaczęły się kłopoty. Rozmaici Polacy spragnieni łatwego łupu zaczęli przychodzić na rabunek. Dlatego myśmy zawsze barykadowali na noc okna i drzwi i nadstawiali uszu. Oczywiście wszystkie szyby były wybite i słychać było, jak ci rabusie nadchodzą i skrzypi stłuczone szkło. Nic nie jest bardziej hałaśliwe w nocnej ciszy niż dźwięk tłuczonego szkła na chodniku. Tak żeśmy tam koczowali przez jakiś czas. Na szczęście bezpośredniego ataku na nas nigdy nie było.

W końcu rodzina ojca doszła do wniosku, że sytuacja jest niebezpieczna. Dom był zresztą uszkodzony, bo pocisk artyleryjski uderzył w górną jego część i część dachu została rozbita. Poza tym nadchodziła szaruga jesienna, więc trzeba było coś zrobić. Jednym słowem, zaprosili nas do siebie. Ciągle żywy był ten mit skończenia wojny, który trwał co najmniej 2 lata jeszcze. Jak Francja padła, to już ta nadzieja na szybkie zakończenie wojny zmalała.

Pojechaliśmy do Macierzysza[3], na zachód od Warszawy, gdzie mieszkała siostra ojca. Tam byliśmy przez dwa lata. Matka cały czas, mimo swojej choroby, domagała się powrotu do Warszawy. Po pierwsze chciała być na swoim, a po drugie upierała się, że tam zapewni mi właściwą edukację. Sprawa edukacji była dla niej strasznie ważna, co ja później doceniłem. Nie straciłem właściwie żadnego roku szkolnego, bo w pierwszym roku wynajęła nauczyciela, kierownika lokalnej szkoły podstawowej, który mnie tam uczył przez czwartą klasę. W piątej klasie uczyłem się w prywatnej szkole pani Chmielewskiej we Włochach. Maszerowałem z Macierzysza do tej szkoły, co trwało jakieś trzy kwadranse. Zimą, nawet gdy padał deszcz i śnieg, to nie było żadnej kwestii, trzeba było iść codziennie do szkoły. Zakładało się cieplejsze rękawice i szalik dookoła głowy i się tak maszerowało, chociaż miałem wtedy dopiero 11–12 lat.

Później ostatecznie wróciliśmy do Warszawy i mieszkaliśmy w malutkim pokoiku naszego dużego mieszkania, bo osoba, która wynajęła wcześniej mieszkanie odmówiła wyprowadzenia się i tam przekoczowaliśmy do wybuchu Powstania. Mamę jakoś wywieziono z mieszkania, do dziś dnia nie wiem jak, ale ostatecznie, razem z naszą oswojoną wiewiórką, wylądowała u rodziny pod Warszawą we Włochach. Tam dotrwała do mojego powrotu.

Jak to się stało, że trafił Pan, jako młody chłopiec, do konspiracji?

Ja chodziłem do szkoły Giżyckiego. To była prywatna szkoła założona przez entuzjastę edukacji na Mokotowie jeszcze w okresie międzywojennym. Ta szkoła przetrwała na terenie Królikarni i kontynuowała działalność w czasie wojny. Dla polskiej młodzieży szkoły powszechne były przedłużone do siedmiu klas, a gimnazja i licea ogólnokształcące zastąpiono szkołami zawodowymi. Wszyscy obleliśmy siódmą klasę i ją powtarzaliśmy. Potem dopiero z dwuletnią zwłoką poszliśmy do średniej szkoły ogrodniczej. W międzyczasie przez trzy lata chodziłem na tajne komplety, które były organizowane przez nauczycieli tej szkoły. Kierowniczką i osobą bardzo zasłużoną, niesłychanie energiczną, która te komplety organizowała, była Jadwiga Dobrucka.

W pewnym momencie w 1943 roku wiosną lub jeszcze zimą, bo było chłodno, na trzepaku – kiedyś przy każdym budynku stał trzepak – siedział jakiś młody człowiek, który nas zaczepił. Okazało się, że był to przysłany przez Szare Szeregi agitator, który w naszej szkole miał organizować harcerstwo, Zawiszaków[4]. Najpierw nas tam kilku się zebrało i z tego powstał zastęp kilkuosobowy. On był pierwszym naszym zastępowym. Potem ja zostałem zastępowym, a on był takim patronem. Następnie ten zastęp rozrósł się do drużyny, czyli było nas tam 30 chłopców. On ciągle się nami opiekował. Maciej „Krwawa Ręka” – to był jego pseudonim[5].

Drużyna stawała się coraz bardziej samodzielna, odbywała zajęcia takie jak w Szarych Szeregach, z tym że my byliśmy tą najmłodszą gałęzią tego harcerstwa. Zajęcia tej drużyny to były takie typowe dla młodszych harcerzy. Mieliśmy gry, jeździliśmy do lasu na biwaki. Czasami było bardziej ekscytująco, bo jeździliśmy na noc. Oczywiście obowiązywała godzina policyjna i nie wolno było być poza domem nocą, więc myśmy się wtedy spotykali po południu, a zostawali na noc gdzieś w lesie na linii otwockiej. Były szkolenia typu wojskowego, tzn. nauka posługiwania się bronią. Pamiętam, że spotykaliśmy się na Nowiniarskiej na Nowym Mieście, gdzie znajdowała się jakaś melina, do której przychodziła dziewczyna z pistoletami w torbie. Przychodził też starszy kolega, który się na tym znał. Rozbieraliśmy wtedy parabellum, visa czy belgijski pistolet zwany belgijką. Trzeba było to umieć złożyć i rozebrać, najpierw patrząc na to, następnie już z zamkniętymi oczami, a potem z innymi podłożonymi sprzętami. Jednym słowem, mieliśmy nabrać biegłości w rozpoznawaniu i posługiwaniu się bronią. Chyba były też jakieś strzelania, ale tego nie pamiętam.

Tuż przed samym Powstaniem dostaliśmy zadanie śledzenia ruchu niemieckich pojazdów na drogach wylotowych, w naszym przypadku na Puławskiej i na Czerniakowskiej. Przez cały dzień siedziało tam dwóch chłopców, gdzieś w krzakach i zakamarkach, notując liczbę i typy pojazdów wojskowych wjeżdżających i wyjeżdżających z Warszawy. Wieczorem było to wszystko podsumowywane i na drugi dzień odsyłane dalej, prawdopodobnie do jakiejś komórki wywiadu AK, który zbierał tego typu informacje z całej Warszawy. Dzięki temu miano rozeznanie w ruchu pojazdów wojskowych. Było jeszcze jedno – najważniejsze w gruncie rzeczy – zadanie: musieliśmy poznać swoją dzielnicę. Poznać w ten sposób, żeby wiedzieć nie tylko, gdzie są jakieś ulice, domy, numery, ale jakie są podwórza, gdzie są dziury w płotach, którędy można przez płot przejść itp. Chodziło o to, że w przypadku wybuchu Powstania, o którym oczywiście ciągle się mówiło, przyjdą oddziały partyzanckie na pomoc. To będą ludzie, którzy nie będą mieć pojęcia o Warszawie, więc my posłużymy im jako przewodnicy. To były lekcje przygotowywania się do Powstania. I rzeczywiście nam się potem to przydało, bo my naprawdę ten Mokotów poznaliśmy. Teraz jak jadę na Mokotów i nie mogę pewnych rzeczy rozpoznać, to czuję się zawstydzony, bo przecież kiedyś z zamkniętymi oczami mogłem trafić w różne miejsca. Istniał też cały system alarmowy, czyli kto kogo miał zawiadamiać w razie czego. Potem, już w czasie Powstania, w pewnym momencie ten system alarmowy nawalił na całym Mokotowie, bo gdzieś ktoś nie dostał sygnału i cała ta piramida sygnałów się zawaliła. My siedzieliśmy w domu i czekaliśmy, co dalej. O tym, że Powstanie wybuchło, wiedzieliśmy, bo słychać było strzelaninę, poza tym w Królikarni pokazał się już patrol powstańczy. Ponadto u naszego starszego kolegi, który mieszkał obok, była zdeponowana broń. Myśmy oczywiście wiedzieli, co się działo dookoła. 1 sierpnia rano wóz drabiniasty naładowany słomą wyjechał z bramy tego domu, bynajmniej nie rolniczego, a otoczony był – na taką bezpieczną odległość – kilkoma starszymi chłopcami, z których jeden jechał na rowerze, drugi szedł z laską przebrany za staruszka, trzeci jeszcze coś innego. To była oczywiście obstawa tego wozu, który wyjeżdżał rano. Zresztą nie dojechał do celu swojego przeznaczenia, bo strzelanina złapała go wcześniej. Jacek Karpiński[6], który był gospodarzem tego domu i dowódcą tej sekcji, dostał postrzał w kręgosłup. To późniejszy genialny wynalazca komputerów, bo przeżył wszystko, ale niestety z tymi komputerami w Polsce Ludowej było pod górkę.

Po dwóch lub trzech dniach takiego oczekiwania na to, żeby się coś zdarzyło, postanowiliśmy wziąć sprawy we własne ręce. Ja i chyba dwóch innych harcerzy – oczywiście cała drużyna była związana ze szkołą, ale część to była po prostu koleżeńska grupa chłopców mieszkających razem na kolonii lotniczej – poszliśmy do Powstania. Najpierw trafiliśmy na ten patrol w Królikarni. Tam nam powiedziano, żebyśmy poszli do Komendy Placu i oni powiedzą nam, co robić. Myśmy się ubrali jak harcerze, na tyle, na ile mogliśmy, krzyże harcerskie przyczepiliśmy, tak że od razu było wiadomo, kim jesteśmy. Jak zjawiliśmy się w tej Komendzie Placu, usłyszeliśmy okrzyk radości: „Harcerze, znakomicie! Potrzebujemy łączników i tutaj was zatrzymujemy”. I tak przystąpiliśmy do Powstania. Zostaliśmy łącznikami przy Komendzie Placu „Baszta” na Mokotowie. To trwało dla niektórych do samego końca. Dla innych, w tym dla mnie, skończyło się po jakichś dziesięciu dniach, bo została stworzona Harcerska Poczta Polowa na Mokotowie[7], która była obsługiwana przez tę odrestaurowaną drużynę. Drużyna się trochę rozsypała na skutek tego początku Powstania i załamania się systemu alarmowego, ale została odtworzona, część wróciła, dołączyła też nowa grupa. Znów objąłem obowiązki drużynowego. I tak z tą pocztą polową dotrwaliśmy prawie do końca. Dwa lub trzy dni przed końcem Powstania na Mokotowie poczta została rozwiązana. Kilku z nas, tych nieco starszych, zostało dołączonych do grupy „Radosław”, która parę dni wcześniej przeszła z Czerniakowa na Mokotów i razem z nimi ruszyliśmy kanałami do Śródmieścia. Weszliśmy do kanałów na rogu Dworkowej na Mokotowie, a wyszliśmy na rogu Alei Ujazdowskich i Wilczej. Było to dramatyczne przejście, które trwało około 12 godzin i którego wiele osób nie przeżyło.

W Śródmieściu to już niewiele właściwie się działo. Powstanie dogorywało. Takim największym wydarzeniem dla mnie było pójście po zboże do magazynów browaru Haberbusch i Schiele[8]. Tam były duże zasoby jęczmienia i pszenicy. Myśmy się tam wypuścili, to było zorganizowane. Nasza kwatera mieściła się w Alejach Ujazdowskich, na południe od Alei Jerozolimskich, które były ważną granicą między Północnym a Południowym Śródmieściem, cały czas ostrzeliwaną przez Niemców. Była jedna barykada, gdzieś koło BGK[9], którą można było się prześlizgnąć. Ona była wiecznie ostrzeliwana i rozbijana przez niemieckie pociski. Trzeba było się tym przejściem przedostać na północ, potem dojść gdzieś na Północne Śródmieście, gdzie były te magazyny, naładować te worki i przenieść to wszystko z powrotem. To oczywiście nie była żadna wojenna wyprawa, ale z drugiej strony bez jedzenia byłoby trudno.

Pod koniec Powstania byliśmy ciągle w Śródmieściu. Pewnego dnia, bodajże to było 1 lub 2 października, zawiadomiono nas, że wszystko się rozwiązuje i przestajemy być członkami jakiejkolwiek jednostki. Mam nawet taki zapis w moim kalendarzu: „Nie jesteśmy już w »Zośce«, o rozpaczy!”. Wtedy odszukałem mojego stryja, który mieszkał niedaleko kościoła na placu Zbawiciela. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w jego mieszkaniu były jeszcze całe szyby, bo to był zaułek czy oficyna w takim ciasnym miejscu. Mieli nawet trochę wody zaoszczędzonej w wannie i jakieś jedzenie, konserwy czy coś takiego. Pozwolono mi i mojemu przyjacielowi Michałowi Kuligowskiemu – z którym dzieliłem to przejście kanałami i z którym już wcześniej się przyjaźniłem, potem zaś razem po obozach się tłukliśmy – umyć się, bo po kanałach umycie się było pierwszą potrzebą, którą ostatecznie dopiero w niemieckim obozie załatwiliśmy. Istniała ciągle ta stanica harcerska, więc było się gdzie przespać i do stryja przychodziliśmy, żeby się trochę odżywić. Zastanawialiśmy się, co dalej robić, bo na tym ostatnim apelu pożegnalnym rozdano nam trochę pieniędzy. Pamiętam, że dostaliśmy po 500 złotych okupacyjnych, po tzw. „góralu”. Powiedziano nam: „Róbcie, co chcecie. Możecie być jeńcami wojennymi i maszerować z oddziałem, albo możecie iść na własną rękę”. Myśmy obaj zdecydowali się, że pójdziemy na własną rękę, uciekniemy, dołączymy do partyzantki i jeszcze się tym Niemcom odegramy. Nic z tego nie wyszło. Nie udało nam się uciec. Wyszliśmy z ludnością cywilną, Alejami Jerozolimskimi do Dworca Zachodniego.

Wzdłuż drogi stali uzbrojeni wartownicy niemieccy, niektórzy na stertach gruzu, inni na budynkach. Znów było to poczucie, że jesteśmy pod ostrzałem i że nie ma żartów, że skończyła się swoboda. Z drugiej strony była ulga, że już pociski na głowę nie lecą. Podczas tego ostatniego momentu na Mokotowie, kiedy trwał szturm na dzielnicę i rozpoczął się jej upadek, ostrzał i bombardowanie były bardzo intensywne – huk, który głowę rozwalał, i towarzyszące temu poczucie, że ten dom może się zawalić. Wcześniej wykopaliśmy ludzi spod zawalonych budynków i okopów, więc wiedziałem, na czym rzecz polega.

Pędzili nas nie wiadomo dokąd. Potem wsadzili do wagonów i jedziemy na zachód, ale nie wiadomo gdzie. Było ciemno. Chcieliśmy uciec, ale z tyłu w takiej wieżyczce siedział wartownik i zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie do nas strzelał. Nie wiedzieliśmy, czy ucieczka ma szanse powodzenia. Wokół Warszawy był pierścień pustych domów i mieszkań. Nie wiadomo, czy znalazłby się ktoś, kto mógłby nam pomóc po ucieczce. Nie wiedzieliśmy, gdzie się zaczynała strefa, w której już mieszkali ludzie, jak np. we Włochach. I tak dojechaliśmy do Pruszkowa, ostatecznie nie decydując się na ucieczkę, która prawdopodobnie byłaby możliwa. Po pierwsze, łatwo było się wydostać z wagonu, bo to była otwarta węglarka. Po drugie, pociąg jechał bardzo wolno, więc można było przeleźć i wyskoczyć. Ostatecznie wszyscy mieliśmy wprawę, bo skakaliśmy do jadących tramwajów. To był wielki fason wśród męskiej młodzieży – wskakiwanie i wyskakiwanie w biegu z tramwajów.

Tak pociągiem dotarliśmy do Pruszkowa. Po mniej więcej 24 godzinach w Pruszkowie był odjazd na zachód i obozy. W Dulagu cały czas byłem ze swoim przyjacielem. Mam zanotowane, że pierwszą noc spaliśmy „na warsztatach”, to były takie niedziałające kolejowe zakłady naprawcze[10]. Mówię nie „w warsztatach” tylko „na warsztatach”, bo w zasadzie trzeba było spać na podłodze, co było znacznie mniej atrakcyjne. Przywieźli nas do obozu wieczorem. Oczywiście nastąpiło wyładowanie i wpędzenie do jakiegoś budynku, hali, i spanie. Musieli nam dać jakieś jedzenie, ale w tej chwili tego jedzenia nie pamiętam. W tym obozie w Pruszkowie było już to poczucie rosnącej zależności i niesamodzielności, że coraz bardziej byliśmy uwięzieni, chociaż to nie były cztery ściany, ale już nasza samodzielność była minimalna.

Pamiętam poranną selekcję. Na dziedzińcu była ustawiona taka bariera metalowa z przerwą, przy której stali Niemcy. Rano całe towarzystwo z tej hali, popychane od tyłu przez strażników, było pędzone w tę lukę. Tam Niemcy mówili: „Links, rechts, links, rechts”[11]. Co znaczyło „links, rechts”, oczywiście nie mieliśmy pojęcia.

Z tej selekcji utkwiła mi w pamięci szczególnie jedna scena, kiedy rodzina składająca się z matki z dwojgiem dzieci prowadzonych za ręce i mężczyzny z walizkami weszła w tę fatalną szparę. Niemcy najwyraźniej usiłowali ich rozdzielić. Najwyraźniej kierując tego mężczyznę do ekipy roboczej, a kobietę do grupy wywiezionej do Guberni[12], o czym się dowiedzieliśmy później. Wtedy nie mieliśmy wiedzy, co się stanie z tymi ludźmi. Kobieta się zorientowała, co się stało, i krzyknęła do tego mężczyzny: „Chodź tu!”, on się chwilę zawahał, ale potem poszedł za nią. Niemcy w krzyk: „Nie tutaj, w drugą stronę!”. Tłum wyselekcjonowanych jak gdyby się rozstąpił. I on dał nura w ten tłumek. Tłum się zamknął. Niemcy w krzyk. Byłem świadkiem takich scen – jak się tłum rozstępuje i zamyka – przy innej okazji. To rzeczywiście bardzo trudne dla policji czy nadzorców opanować taką sytuację. Oczywiście mogą zacząć strzelać, walić kijami itp., ale tłum już napiera z tyłu, bo tamci popędzający nie wiedzą, co się dzieje z przodu. W tę szparę wchodzą następni i nie można tego zatrzymać, bo masa ludzka prze naprzód. I tak ten chłopina się uchował prawdopodobnie, bo Niemcy dali już sobie spokój.

Jak się później okazało, myśmy trafili do tej grupy, która była przeznaczona do pracy. Z powrotem poszliśmy do baraku i już wieczorem nas załadowali do wagonów. Mam notatkę w tym moim kalendarzyku, że następnego wieczoru byliśmy w wagonach. Wiemy, że nas gdzieś wywiozą, ale oczywiście pojęcia nie mamy gdzie. Wagony są zakryte, to nie są już węglarki, tylko takie normalne wagony towarowe. Jest ten bardzo nieprzyjemny zgrzyt drzwi i stukot zamykanych rygli.

Do wagonu nas napchali tyle, ile się dało, tzn. były tylko miejsca stojące. Byliśmy ciasno stłoczeni w tym wagonie. Pociąg stał dwie godziny. Potem ruszył i – jak zanotowałem – jechaliśmy 22 godziny, bo po mniej więcej 24 godzinach wagon został otworzony. W międzyczasie była tragedia, bo trzeba było zrobić siusiu czy jeszcze coś. W wagonie były kobiety, byli mężczyźni, młodzi i starzy, choć nie tak bardzo starzy, bo przeznaczeni do pracy. Ten problem rozwiązaliśmy dzięki temu, że ktoś ofiarował garnuszek, który miał z sobą, i jeszcze komuś udało się otworzyć okienko, więc ten garnuszek i to okienko rozwiązywały trochę sytuację. Ktoś miał nóż i zrobiliśmy dziurę w podłodze, ale okazało się to niewypałem, bo dziura wypadała nad osią, więc to nam nie bardzo wyszło. Jak Niemcy otworzyli te wagony, to pamiętam, że pojawiło się uczucie ulgi. Tam było duszno. Niby były takie malutkie okienka, ale przy kilkudziesięciu osobach stłoczonych w wagonie, to nie była wesoła sytuacja. Otworzyli ten wagon, kazali nam wysiadać. Skakaliśmy na taki łagodny stok pokryty trawą. Świeże powietrze i nagle ta zieleń po tej spalonej Warszawie! To było niesłychanie ożywiające i dające ulgę. Także ulgę fizjologiczną, bo wreszcie można było na zewnątrz zrobić to, czego nie zdążyło się zrobić wcześniej w wagonie. Poza tym na horyzoncie ukazały się góry. Zaczęła się dysputa, gdzie my teraz jesteśmy. Ludzie w zasadzie zachowywali się spokojnie, tzn. w tym wagonie jeszcze kombinowali, jak tu się urządzić, był ten epizod z tym garnuszkiem czy z robieniem dziury w podłodze: „Czy ktoś ma nóż?”, „Czy ktoś ma jakiś garnek?”. Było poczucie jakiejś wspólnoty. Zdecydowanie nie było histerii ani nieprzyjaznych stosunków czy konfliktów. Raczej było takie kombinowanie, jak tu przeżyć i co zrobić, żeby było dobrze. Wcześniej, jeszcze w tym obozie, było mniej sytuacji konfliktowych, bo było więcej luzu. W tych warsztatach można było się ruszać, podczas gdy w wagonie było bardzo ciasno. Przeważały raczej takie spekulacje, co będzie dalej. Ktoś mówił, że wywiozą, a ktoś przekonywał, że rozstrzelają, bo to cały czas wisiało nad nami. Ktoś inny miał nadzieję, że może wypuszczą. To było właśnie takie spekulowanie, co tu robić w tej sytuacji. Zaraz ktoś zaczął szeptać, że kogoś zna i pomoże, a ten tam kogoś widział, a ten słyszał, że ktoś się wydostał. Była tak nerwowa atmosfera spekulowania – co będzie i co może być? Oczywiście, zdarzało się, że jeśli ktoś mówił, że coś słyszał, to drugi mówił: „A od kogoś ty słyszał?”, a ten mu na to: „Odczep się i daj mi święty spokój!”, bo nie chciał zdradzić swojego kontaktu, więc były tego typu napięcia. Nie pamiętam, żeby były konflikty. Było to poczucie po pierwsze zniewolenia, a po drugie nieświadomości.

I jakiejś wspólnoty też.

Tak. I tak dojechaliśmy do Niemiec. I te góry, i te spekulacje: „To nie są góry tak wysokie jak Tatry”. Był ktoś, kto Tatry widział. Ja jeszcze wtedy ich nie widziałem. Wtedy wszyscy mówili o Sudetach oczywiście, ponieważ był ten kryzys sudecki, Niemcy się tam wpychali i Czechów wyrzucali. Więc pewno Sudety. Okazało się, że tak. Nie pamiętam, jak się nazywała stacja, na której wysiedliśmy. Zresztą to nie była stacja, tylko tor gdzieś na polu. To był ten zespół obozów w Lamsdorfie, czyli Łambinowicach[13]. To był duży kompleks obozów jenieckich, przy nim był taki obóz przejściowy, w którym nas umieszczono. Był to obszar otoczony drutem kolczastym z kilkoma bardzo dużymi namiotami.

Jak duży był ten transport? Rozumiem, że to było kilka wagonów.

Tak, to było kilkaset osób. Myślę, że w wagonie było 50–60 osób. Nawet jeśli to było 80 osób i pomnożymy je przez dziesięć wagonów, to dawało około 800 ludzi. Ja sobie wyobrażałem, że było 500–600 osób. Nie wiem, jak oni rozwiązali problem tych namiotów, bo nie wyobrażam sobie, żeby nasz transport był jedynym, który do tego Lamsdorfu dotarł. Z drugiej strony te namioty mogły pomieścić kilkaset osób, powiedzmy 200–300. To były duże namioty, ale w końcu nie na tysiące osób. Ich było kilka. Pamiętam, że były białe i stały tak jeden obok drugiego. Był przed nimi plac apelowy, a dookoła straż. Jeden z tych drucianych płotów dzielił nas od obozu jenieckiego. Przez te druty widzieliśmy jeńców w nieznanych nam mundurach. One były amerykańskie lub angielskie, ale z pewnością nie polskie. Ci jeńcy sobie tak spacerowali po tym terenie. To wyglądało zupełnie niezwykle, bo dwóch lub trzech panów spacerowało sobie na dosyć przestronnym obszarze. Może mnie się on wydał przestronny po tym tłoku w obozie i w tych namiotach.

W samym obozie przez tych parę dni nic się nie działo poza tym, że nas zaprowadzili do odwszalni i łaźni. Wydawali nam też jakieś jedzenie. Zaraz ludzie zaczęli kombinować. Pamiętam, że znaleźliśmy jakieś dwie cegły, ktoś miał konserwę i mieliśmy jakieś kawałki drewna, bo to był teren leśny. Zapaliliśmy ogień między tymi cegłami i tę konserwę grzaliśmy na tym zaimprowizowanym piecyku. Ciągle było kombinowanie, jak sobie dać radę. Też było doświadczenie Powstania, w harcerstwie nas uczono dawać sobie radę. Wtedy właściwie ciągle była myśl, co będzie i jak będzie. Coraz mniej mowy było o ucieczce, bo to było już coraz mniej realne. W Pruszkowie dużo było o tym mowy, a w Lamsdorfie znacznie mniej. Zresztą po jakimś czasie, chyba po jakichś pięciu dniach lub tygodniu, rozległ się apel z megafonu, że przedsiębiorstwa na Górnym Śląsku potrzebują 200 mężczyzn do pracy i można się zgłaszać na ochotnika. Oczywiście wtedy zgłaszanie się na ochotnika nie było rzeczą modną, więc nikt się nie zgłosił. Może najwyżej parę osób. Pamiętam, że to ogłoszenie o tej pracy było powtarzane wiele razy. W końcu kazali wszystkim mężczyznom wyjść przed te namioty. Ustawili nas w kolumnę, grupa panów szła i wybierała: „Ty, ty i ty”, bo oczywiście forma zwracania się była niezbyt wyszukana. Nas z Michałem też wytypowano. Myśmy w tym obozie spotkali dwóch kolegów z Powstania z Mokotowa. Jeden z nich miał złamaną rękę. Był telefonistą w czasie Powstania i jak ze swoim telefonem wyskakiwał z domu, który był atakowany przez Niemców, to nie chciał tego aparatu puścić i, upadając, złamał rękę, więc miał ją w gipsie. Jak Niemcy wybierali, to wzięli nas trzech, a jego nie chcieli, bo nie był w pełni sprawny. Pamiętam, że myśmy zapewniali, że on jest w dobrej formie, bo nie chcieliśmy się rozstawać. W końcu Niemcy machnęli ręką i zgodzili się na niego. Była taka zabawna scena, bo oni nam, młodziakom, to jeszcze obmacywali muskuły, czy jesteśmy dostatecznie silni. Może wtedy to nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, ale później, jak się nad tym zastanowiłem, to miałem skojarzenie z kupowaniem krowy, konia czy niewolnika na targu. I tak zostaliśmy wybrani do tych 200 i wywieziono nas na Górny Śląsk.

Wylądowaliśmy w dużych warsztatach samochodowych. Do dziś dnia nie wiem, gdzie te warsztaty były, bo wymieniano raz nazwę Hindenburg czyli dzisiejsze Zabrze, a raz Gleiwitz czyli Gliwice. Trafiło się nam tam znakomicie. Dostaliśmy osobny pokój w baraku z łóżkami i ciepłą pościelą. Była wielka miska i dostęp do wody. W rogu stał piecyk a przed drzwiami leżała sterta węgla. Można było się nareszcie wygrzać, oprać i porządnie umyć. Wydawano nam kartki żywnościowe (znacznie lepsze niż te, które otrzymywaliśmy w Warszawie), które w zamian za jedzenie oddaliśmy Francuzom, którzy dzielili nasz los, ale mieli zorganizowaną kuchnię, prowadzoną przez towarzyszące im kobiety. Do pracy mieliśmy iść po otrzymaniu ubrań roboczych, co nigdy nie nastąpiło. Niestety ta „sielanka” skończyła się po kilku dniach. Podobno wyszło zarządzenie, że „warszawskich bandytów” nie powinno się zatrudniać na Górnym Śląsku, bo na pewno narobią jakiejś kaszy, zjawił się nasz konwojent i kazał nam zabrać rzeczy. Zawiózł nas z powrotem do Lamsdorfu. To się zdarzyło na dzień przed naszą planowaną ucieczką, bo myśmy zakładali, że jak już się trochę odżywimy i odpoczniemy, to uciekniemy. Nie wiem, czy ta ucieczka by się udała, czy nie. Po paru dniach znów ładują nas do pociągu i wiozą w nieznanym kierunku. Okazało się, że zawieźli nas do Erfurtu na teren jakiegoś zakładu. Znów trafiliśmy do obozu przejściowego. Tym razem było sortowanie i identyfikacja. Trzeba było stawić się na komisji lekarskiej, która dotychczas nie nastąpiła.

Do tej pory nie byli Państwo ewidencjonowani w jakikolwiek sposób? Nie pytali się o nazwiska?

Nie. Dopiero w Erfurcie to miało miejsce. Tam już była selekcja i regularna ewidencja. Musieliśmy przedstawić jakieś dokumenty. My mieliśmy legitymacje szkolne. Spisali nas i zrobili fotografię w fotomatonie, który strzelał 3 lub 4 zdjęcia, z których jedno nie było im potrzebne i wobec tego dawali nam to jedno zdjęcie. Tak że mam pamiątkowe zdjęcie z tego obozu z datą i z moim numerem ewidencyjnym.

Na komisji lekarskiej kazali nam się rozebrać do naga i uważnie patrzyli. Zaglądali w genitalia, żeby zobaczyć czy nie ma choroby wenerycznej, bo tego się ciągle bali. Chyba wtedy musieliśmy podpisać zobowiązanie, które dla nas, chłopców, było dosyć niezrozumiałe, że za stosunki seksualne z obywatelkami lub obywatelami niemieckimi grozi kara śmierci. Ten pobyt w obozie trwał kilka dni, po czym wsadzono nas w pociąg i znów jechaliśmy w nieznanym kierunku. Ten pociąg osobowy był z wybitymi szybami, było piekielnie zimno, wiało przez otwarte okna. Było nas około 10 osób w przedziale, nie było tak strasznie ciasno, ale te okna dały nam do wiwatu.

Z Erfurtu zawieźli nas do Kahla. To jest miasteczko położone kilkanaście kilometrów na południe od Jeny nad rzeką Soławą. Tam nas wyładowano i popędzono pieszo w nieznanym kierunku. Ciągle było to poczucie, że jest się traktowanym jak bydło, popychanym, bez informacji żadnych dokąd idziemy, czy idziemy do rzeźni, czy do pracy. Popędzono nas przez dystans około 5 kilometrów do małej wioski Großeutersdorf. Tam były obozy mieszkalne rozrzucone po lasach wokół terenu budowy podziemnej fabryki budowy samolotów. To przedsiębiorstwo nazywało się „Reimahg” (Reichsmarschall Hermann Göring)[14]. Ta budowa polegała na tym, że w górze, w takim masywie piaskowcowym, drążono jaskinie sztuczne, w których później ustawiono maszyny i produkowano części do samolotów. Te jaskinie były połączone tunelami ze stokiem góry. Na stoku góry były budowane olbrzymie dwa bunkry, które były połączone i tam była linia montażowa. Części samolotów przyjeżdżały, były ustawiane na taśmie i na końcu tych bunkrów i tej linii montażowej wyjeżdżał gotowy samolot, który wciągano wyciągiem na szczyt góry. Stamtąd samolot startował z pola startowego. Opuściłem obóz przed zakończeniem budowy tej fabryki. Te bunkry częściowo się zachowały do dziś dnia.

Myśmy wchodzili w skład ekipy od budowy tych bunkrów. To polegało na tym, że na poziomie ziemi stała betoniarka i przywożono piasek, cement i wodę. Myśmy to mieszali w odpowiednich proporcjach, których pilnował nadzorca i tą wymieszaną półpłynną masę wlewano do czterokołowych wózków. Te bunkry, które już częściowo stały były otoczone siecią rusztowań z windami, którymi te wózki wjeżdżały na różne poziomy. Te wózki były obrotne, więc można było wylewać zawartość w szalunki żelbetonu. Była to dosyć prosta praca. Jedynym niebezpieczeństwem było to, że można było zlecieć razem z tym wózkiem z tych szalunków i z rusztowań, ponieważ wszystko było bardzo niestabilne. Drugim niebezpieczeństwem był niemiecki nadzorca, który cały czas chodził i pilnował, żebyśmy cały czas pracowali.

Czy były wtedy naloty?

Naloty były nocą, a myśmy z reguły pracowali w nocy. Wtedy teren budowy był wygaszany całkowicie i praca stawała. Słyszeliśmy tylko samoloty. Można było wejść do tych tuneli, co było bardzo cenne, bo to już jest październik, listopad, leje i jest zimno. Oczywiście nie mieliśmy wodoszczelnych okryć. Po wejściu do tunelu szybko wytwarza się cała hierarchia cwaniaków albo siłaczy, którzy stają, siadają, kładą się niedaleko wyjścia i tych nieszczęsnych, dla których już miejsca blisko wejścia nie ma i muszą iść w głąb tuneli. Dlaczego ta hierarchia? Bo jak się nalot kończy i nadzorcy zaczynają nas z tych tuneli wyganiać, to się oczywiście odbywa w towarzystwie walenia kijami po plecach. Ci, co są w głębi tuneli są pierwsi budzeni i wypędzani, a ci co są w pobliżu wyjścia mogą złapać te 5 minut cennego snu więcej. Było trzech braci Gerlachów z Woli. To były typy spod ciemnej gwiazdy, takie brutalne bandziory. Oni byli silniejsi od nas i więksi. Znaleźli sobie kucharki, które były ich kochankami. To były Ukrainki, które ich żywiły i dlatego byli w lepszej formie. Poza tym uciekali w tunele lub w ogóle nie pracowali i gdzieś się melinowali. Jedyną rzeczą, jaką mogliśmy zrobić to zadenuncjować ich nadzorcom, ale tego się nie robiło, więc rezultat był taki, że oni nas tyranizowali i byli coraz mocniejsi, a myśmy byli coraz słabsi. Tych braci Gerlachów wspominam jak najgorzej. Reszta starała się przetrwać. Niemiec, który był naszym nadzorcą stawał się aktywny, jak go pilnowano, a tak, to nam właściwie nie dokuczał. Pilnował, żebyśmy pracowali i kierował tą grupą, ale nie był jakiś okrutny. Natomiast pamiętam, że po tych rusztowaniach chodzili inni nadzorcy w takich musztardowych przeciwdeszczowych płaszczach, i jak taki musztardowiec się pokazywał na horyzoncie, to nasz nadzorca dostawał szału i zaczynał krzyczeć na tych, co wolniej pracowali, walił kijem po plecach, był strasznie okrutny. Jak tamten znikał z horyzontu, to on też odpoczywał. Może nie mówił do nas czule, ale nie dawał nam do wiwatu, także jakoś z nim dało się żyć.

Kupony jedzeniowe dostawało się rankiem na końcu pracy. Jak ktoś nie przyszedł, gdzieś się zamelinował w obozie, to nie dostawał kuponu na następny dzień, wobec czego szedł do pracy na następną noc głodny. A jak się zamelinował na dwie noce, to był już bardzo głodny. Melinować się nie miało sensu. A jedzenie było bardzo wątłe. Rano, po przyjściu z pracy, dawali nam kawę zbożową, potem, przed wyjściem do pracy, był głęboki talerz zupy z czymś pływającym – ziemniakiem lub kawałkiem mięsa. Pamiętam, że czasami też i ślimaki tam pływały. Była jeszcze kromka chleba z np. marmoladą lub kawałkiem margaryny, a czasami nawet metki jakiejś. To jedzenie było bardzo skromne i traciło się siły. Myśmy z Michałem doszli do wniosku, że nie wytrzymamy. Próbowaliśmy różnych taktyk. Jedną taktyką było właśnie zamelinowanie się, ale system nam to wybił z głowy. Drugą było pójście do lekarza. Było ambulatorium i można było się tam zgłosić. Jeżeli lekarz uznał, że pacjent był chory, to dawał zwolnienie na nie więcej niż 3 dni. Wtedy dostawało się kupony dla chorych. To było pół porcji normalnej, czyli też było to zniechęcające. Tym lekarzem był Włoch i miał pielęgniarkę do pomocy, która nam się wydawała bajecznie piękna i jemu widocznie też, bo bardzo często zamykał się z tą pielęgniarką i chorzy musieli czekać nim on te służbowe spotkanie zakończy. Wtedy otwierał i był w dobrym humorze, można było łatwiej dostać zwolnienie lekarskie. Próbowaliśmy i tej sztuki, ale jak mówię, to było zaledwie pół porcji. Doszliśmy do wniosku, że uciekniemy. Zaoszczędziliśmy sobie z tych głodowych porcji trochę chleba na drogę i uciekliśmy. Wyjście z obozu mieszkalnego nie było trudne. Choć bramy były strzeżone, to ciągle tam był ruch. Jedne brygady robocze wchodziły, a drugie wychodziły. Pilnowane to było niezbyt skrupulatnie. Wyszliśmy, oczywiście usunęliśmy te literki „P”. Doszliśmy do stacji kolejowej Kahla. Uciekliśmy 22 listopada 1944 roku.

Nie wiem, skąd wiedzieliśmy, że na podróż powyżej 100 kilometrów trzeba mieć specjalne pozwolenia, a poniżej 100 kilometrów można kupić bilet bez żadnej zgody. Na dworcu była lista stacji z dystansami. Na pierwszym miejscu jest Leipzig – 107 kilometrów, na drugim miejscu było Saalfeld – 80 lub 90 kilometrów. Myśleliśmy, że jak już się dostaniemy do Lipska, to dalej będziemy mogli łatwiej wędrować. Kupujemy bilety do Saalfeldu, licząc, że jest to na trasie do Lipska. Okazało się, że to było w odwrotną stronę: Lipsk był na północny­‍‑wschód, a Saalfeld był na południe. Wsiadamy do pociągu i zanim pociąg ruszył była kontrola dokumentów. My pokazujemy nasze warszawskie legitymacje szkolne. Oni są zadziwieni. To byli dwaj starsi panowie, bo młodsi wszyscy byli w wojsku. Legitymacje były dwujęzyczne: po polsku i po niemiecku. Pytają się: „Co wy tu robicie?”, odpowiadamy: „Jedziemy do ciotki do Saalfeldu”. Myśmy ułożyli sobie bajeczkę, że jedziemy do ciotki, żeby ona nam pomogła dostać się do lżejszej pracy, bo nie bardzo dajemy sobie radę. Wymyśliliśmy sobie, że ciotka nazywa się Zalewski i mieszka na Adolf Hitler Strasse 33, wiedzieliśmy, że w każdym mieście jest taka ulica. Opowiadamy im tą historyjkę, a oni się skrobią za uchem. Zabierają nas do przedziału służbowego i zamykają na kluczyk. Jak przyjechaliśmy do Saalfeldu pojawił się mężczyzna, który przedstawił się, że należy do lokalnej placówki Gestapo. Ten pan zaprowadził nas na swoją wartownię i zaczęło się śledztwo. Oczywiście my opowiadamy mu tą bajeczkę o ciotce Zalewskiej i on mówi, że rzeczywiście była tu taka Frau Zalewski, która mieszkała na Adolf Hitler Strasse, ale nie 33 tylko 25, a w ogóle to miesiąc temu wyjechała. Nie wiem, czy to był chwyt, czy to była prawda. Nie pomogło nam to wiele, bo nas zamknęli do więzienia w starej gotyckiej wieży w Saalfeldzie, w warownej części miasta. Mieliśmy małe karty do pasjansa, które udało mi się przeszmuglować. Stawialiśmy sobie pasjansa w więzieniu. Trafiliśmy do celi razem z jakimś Rosjaninem, który strasznie się bał, że zostanie rozstrzelany. Był w panice. On się pytał, czy my możemy mu z tych kart powróżyć, więc my mówiliśmy, że tak. Stawialiśmy tego pasjansa i ciągle ten pasjans nie wychodził. Ciągle kłamaliśmy mu, że pasjans dobrze wychodzi, a on na pewno wyjdzie z tego więzienia. W tym więzieniu było dosyć chłodno, ale nie bardzo zimno. Był dach nad głową, więc nareszcie nam nie lało się za kołnierz, co stało się w obozie plagą.

W tym czasie sprawdzali nasze zeznania. Wyszło na jaw, że byliśmy w obozie w Kahla. Zjawił się facet, który reprezentował obóz i nas z powrotem do tego obozu zawiózł. Tam śledztwo trwało 24 godziny, w czasie którego było szturchanie i groźby, że nas rozstrzelają.

Pierwszą noc po przyjeździe z tego więzienia spędziliśmy na wartowni ukraińskiej, której baliśmy się piekielnie, że nas tam rozbiją na kawałki. Okazało się, że byli bardzo sympatyczni. Zaprosili na piwo i pozwolili spać w łóżku. Drugą noc spędziliśmy na wartowni belgijskiej. Oni byli mniej sympatyczni, wprawdzie nas nie bili, ale nas wsadzili pod prycze i kazali nam spać na podłodze, a potem nam powiedzieli, że nas rozstrzelają rano. Rano wyprowadzili nas i szedł za nami taki wartownik z wymierzonym w nas karabinem. To wyglądało źle. Weszliśmy do jakiegoś lasku. Mówię do Michała: „Jak będzie strzelał to ty uciekaj w lewo, a ja w prawo. Jeden z nas przeżyje”. Potem doszliśmy do wniosku, że do rozstrzelania potrzeba więcej ludzi. Jeden starszy pan z karabinem – to nie wygląda na rozstrzelanie. I rzeczywiście odeszliśmy od obozu i on ten karabin położył na ramię i podszedł do nas bliżej, bo tak to kazał iść parę kroków przed nim i rozpoczął rozmowę. Naszym konwojentem był taki starszy Belg, bo to Belgowie byli zewnętrzną strażą obozu, a wewnętrzną była uzbrojona policja ukraińska. Mężczyźni byli strażą, a kobiety były kucharkami i personelem dodatkowym. Nad wszystkimi byli Niemcy. To był zabawny eksperyment socjologiczny, bo była międzynarodówka wewnętrzna i zewnętrzna. Dodatkowo wewnątrz byli Włosi, którzy po kapitulacji Włoch nie chcieli dalej wojować i zostali rozbrojeni, internowani i przywiezieni do naszego obozu. Byli źle traktowani i bardzo źle znosili klimat, chorowali i umierali. Drugą grupą byli słowaccy żołnierze, którzy się zbuntowali latem 1944 roku. Ci, którzy przeżyli ten bunt byli internowani, pozbawiono ich jakichkolwiek praw i ich również przywieziono do naszego obozu. Potem byliśmy my – warszawscy bandyci – to była nasza nazwa oficjalna. Było też trochę Holendrów i innych narodowości, ale to dosłownie garstka. Nasz Belg zapytał: „Kim jesteście?” Powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami i on nas ostrzegł przed tym polakożerczym Ukraińcem, Paulem, jednym ze strażników obozu karnego. Belg doprowadził nas do obozu karnego – Straflager, który był na niedużej polanie otoczony drutami kolczastymi. Tam stało z 7–10 dużych „psich bud”. One były na słupkach nie przylegających bezpośrednio do ziemi, tylko trochę nad ziemią. Okazało się, że to są nasze baraki mieszkalne. Otoczone były oczywiście drutem kolczastym concertina[15] na zewnątrz i bramą zamykaną. Obok był barak, w którym mieszkała obsługa obozu. Obóz był nieduży, na kilkadziesiąt osób.

Nas przydzielają do jednej z tych bud, w której już mieszka jakiś chłop, Białorusin. Ja błogosławiłem tego Sylwestra, bo on od początku nas ustawił do życia obozowego. Mówił po polsku, tak że porozumiewaliśmy się z nim bez kłopotu. Ostrzegał nas przed różnymi rzeczami. Po pierwsze, nie wolno się rozbierać na noc dlatego, że inni więźniowie ukradną ci buty albo ubranie. Po drugie, musisz być gotowy do natychmiastowego wyjścia na apel poranny dlatego, że od pierwszego gwizdka do apelu jest tylko 5 minut. Jeżeli się spóźnisz, to cię pobiją. Po trzecie, trzeba było uważać szczególnie na niektórych strażników. Strażników nie było dużo. Był właśnie ten Ukrainiec Paul – masywne, wielkie chłopisko, w czarnym skórzanym płaszczu. Groźnie wyglądał w tym swoim płaszczu, z kijem w ręku i z karabinem na ramieniu. Paul był w sile wieku, miał, powiedzmy, trzydzieści parę lat. Potem był starszy Ślązak, mniejszy i spokojniejszy. Trzeci był jakiś Niemiec. Nadzorcą całego tego towarzystwa był również Niemiec. Także tych strażników było trzech lub czterech, a tych więźniów było około trzydziestu lub czterdziestu.

Nie jedliśmy nic od prawie czterdziestu godzin, jesteśmy obaj z Michałem osłabieni i głodni. Dają nam jakieś łopaty i każą iść kawał drogi. Szło się do pracy daleko. Dochodzimy do miejsca, gdzie leży sterta żwiru. Będziemy go ładować na ciężarówkę. Ciężarówki na razie nie ma, więc możemy sobie usiąść, więc siedzimy i czekamy. Podchodzi do nas ten Paul nieszczęsny na taki pierwszy wywiad. My spięci obaj, ale on spokojnie zaczyna do nas mówić po polsku. Dowiedział się od nas, że jesteśmy z Warszawy. Powiedziałem mu, że nie mamy nic przeciwko temu, żeby pracować tutaj w obozie ale, że to trochę za ciężkie jest dla takich młodych chłopaków jak my. Zapytał się nas, co byśmy chcieli robić. Odpowiedziałem mu, że moglibyśmy wykonywać pracę sprzątacza, kelnera, służącego. To by nam bardziej pasowało.

Przyjeżdża ciężarówka i zaczynamy ładować żwir. Trudność polega na tym, że trzeba dość wysoko nim sypnąć łopatą. Sylwester wskakuje na samochód i zaczyna go rozgarniać, bo oczywiście wszyscy sypią go z jednej strony i woła do nas, żebyśmy i my wskoczyli na samochód. My się początkowo krępujemy, ale gdy ja przestałem na chwilę ładować podbiegł do mnie jeden z wartowników, ten Ślązak i chciał mnie uderzyć kolbą karabinu. Ja się uchyliłem i trafił pracującego obok Włocha. Włoch upadł, a strażnik zaczął po nim deptać i walić go kolbą po głowie. Zaczęła się lać krew. Włoch krzyczy, że on nic nie winien. Ja oczywiście zaczynam szuflować, żeby odwrócić gniew tego wartownika. Wartownik wrzeszczy, bije i kopie. Jak ja to zobaczyłem to uznałem, że to nie są przelewki. Dotychczas wszystko szło gładko, a teraz nagle taka brutalna scena. Idę za radą Sylwestra i wskakuję na samochód i zaczynam rozgarniać żwir. Michał poszedł za mną. Wartownik się zorientował, że my we trzech tam jesteśmy. Każe nam zejść, a my udajemy, że nie słyszymy. Rozgarniamy bardzo pilnie. Ciężarówka była wysoka, a on był taki mały i nas nie widział. Zaczyna się wściekać i rzucać w nas kamieniami, krzyczeć. My nadal udajemy, że nie słyszymy. On się w końcu zmęczył i znalazł inną ofiarę i zaczął kogoś innego walić. Pierwsza tura pracy przeszła gładko, ale z poważnym ostrzeżeniem.

Przyjechaliśmy z powrotem do tego obozu, bo trzeba było rozładować ten samochód. Nareszcie dali nam coś jeść. Poszliśmy spać. Zgodnie z radą Sylwestra śpimy w butach i ubraniach. Na apelu porannym stajemy jako jedni z pierwszych razem z Sylwestrem. Wartownicy idą od strony swego baraku i gwiżdżą. Wchodzą, a my już wszyscy stoimy i oni się zabierają za bicie tych nadchodzących. To na ogół byli Włosi. Jeden z tych Włochów, sam na własne oczy widziałem, że przy końcu listopada miał tylko spodnie na sobie. Nie miał koszuli, marynarki, koca, skarpetek ani butów, tylko spodnie. Oczywiście długo nie przetrwał. Ostatni w rzędzie są bici. My tu stoimy wystraszeni i nagle Paul mówi po niemiecku, że jest tu taki, który chciał mieć pracę służącego. Bierze mnie do pracy. W rezultacie w tym obozie karnym przesiedziałem cały czas jako służący tych wszystkich Niemców. Okazało się, że był przede mną jakiś służący, którego dzień lub kilka dni wcześniej zabrano, bo go złapano na jakimś przestępstwie. Najprawdopodobniej okradał tych wartowników. Mówiono, że go rozstrzelano. Zwolniło się miejsce. Wadą było to, że pracowałem zanim jeszcze wszyscy się ustawili na apelu. Ja wtedy już musiałem być przy bramie i iść do pracy. Pracowałem do późnego wieczoru, aż ostatni z nich raczył pójść spać. Zaletą natomiast było to, że byłem pod dachem i że mogłem im trochę skraść jedzenia, które oni kradli więźniom. Jak bochenek był przeznaczony dla pięciu to oni dawali bochenek na siedmiu, a jeszcze część z tego sobie zostawiali. Mogłem się sam podżywić oraz Michałowi i Sylwestrowi trochę podrzucić. Było to bardzo niebezpieczne, ale nigdy mnie na tym nie złapali. Moja praca była taka jak służącego w domu. Musiałem zamieść, drzewo porąbać, w piecu napalić, naczynia umyć, przeprać coś i przynieść jedzenie, bo myśmy tam nie mieli kuchni własnej, tylko był jakiś większy obóz niedaleko. Tam się szło pod strażą i nosiło to jedzenie w kubłach czy w workach. Zawsze byłem ja w tym konwoju i jakiś jeden czy dwóch więźniów i ten strażnik z karabinem. To wszystko odbywało się dwa razy dziennie. Robiło się coraz zimniej. Praca ciągle była ta sama, więźniowie chodzili i ładowali na te samochody, rozgarniali żwir, może tam też drewno rąbali.

Po paru dniach wrócił komendant obozu, taki młody SS-man. Tam w tej wartowni stały karabiny, także ja miałem dostęp do tej broni, ale przecież nie będę ryzykował. Któregoś dnia, pamiętam, słyszę stukot otwieranego okna i krzyk na mnie: „Puce!”. Ja biegnę i patrzę, a on siedzi tak okrakiem na tym oknie i każe mi podać karabin. Ja mu podaję ten naładowany karabin i on strzela z tego okna. Okazało się, że strzelał do jakiegoś więźnia, który nie pracował dokładnie, a może zbytnio się zbliżył do drutów. Takie sceny też bywały. Oczywiście nie był to sympatyczny facet. Natomiast Paul był zupełnie do rany przyłóż. Widziałem go w akcji, był rzeczywiście brutalny, ale ze mną obchodził się łagodnie, ponieważ byłem mu potrzebny jako doradca od piękności i wizerunku. Miał gdzieś kochankę we wsi i jak miał wolne od służby to chodził sobie do tej wsi na randki. Chciał ładnie wyglądać i ja jemu fałdy na płaszczu układałem. Może mu jakoś tak wpadłem w oko. Z nim rozmawiałem po polsku i język nie stanowił dla nas problemu.

Jest już początek grudnia. Obóz zdecydowano się zamknąć. Może robiło się już za zimno. Wracamy z powrotem. Ja dostaję gorączki i ląduję w szpitalu. Przypuszczam, że w końcu się zaziębiłem w tym zimnie. Z tego szpitala to na ogół się żywym nie wychodziło. To był taki szpitalik na cztery łóżka. Myślę, że on istniał tylko po to, żeby odizolować tych najbardziej chorych, bądź zaraźliwie chorych. Pielęgniarkami były Polki. Jedną taką pamiętam, bardzo sympatyczną, bo kiedyś zapisano mi zastrzyk dożylnie i ona robiła ten zastrzyk. Ja wtedy zemdlałem. W trakcie omdlenia widziałem siebie siedzącego koło matki i matka głaskała mnie po głowie. Ja się budzę z tego omdlenia, a ta pielęgniarka mnie głaszcze po głowie i mówi: „Nie przejmuj się, te zastrzyki są zawsze bardzo bolesne. Wszystko będzie dobrze”. Natomiast sanitariusz Francuz oszukał mnie w tym szpitaliku, wyłudził ode mnie zegarek czy buty. Ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, przetrwałem. Gorączka się zmniejszyła i wypisano mnie stamtąd. Wróciłem z powrotem do tego normalnego obozu, który mi się wydał wtedy bardzo łagodny i miły. Byłem już wśród ludzi, których znałem. Wprawdzie na pierwszy apel przed wyjściem do pracy przyszedł nadzorca i nas kijem nawet porządnie potłukł, przez jakiś czas nawet ręką nie mogłem ruszać, ale właściwie na tym skończyły się represje. On wyraził w ten sposób swoją dezaprobatę wobec naszej ucieczki.

13 grudnia dostaję pierwszy list od matki z informacją, że matka żyje. Ja do matki pisałem, bo tam wolno było napisać raz w miesiącu i podać adres zwrotny, którym był: Weimar, Postfach 500.

Na jaki adres Pan napisał?

Na adres mojego stryja w Ursusie. Tam podałem adres. Oni byli dobrze znani w okolicy, bo drugi stryj był wójtem Ursusa i przewodniczącym Straży Ogniowej, więc wystarczyło tylko napisać „Kosiński, Ursus” i doszło. Ten list dotarł do matki i ona natychmiast odpisała. Była wielka radość z faktu, że mama żyje. Wkrótce potem, gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia, przychodzi depesza do mnie podpisana przez niemieckiego komendanta miasta i od lekarza rejonowego. Był opis stempli ze swastyką i z napisem takim i takim. W tej depeszy jest napisane, że powinni mnie zwolnić z obozu i wysłać do Ursusa. Podane było takie uzasadnienie, że Trzecia Rzesza nie może się troszczyć o moją chorą mamę. Ja czytam tę depeszę i nie wiem, co mam z nią zrobić. Idę do takiego naszego brygadzisty, który znał trochę bardziej niemiecki i był tłumaczem. To był starszy pan. On mówi: „Chłopcze, schowaj to głęboko, albo wyrzuć i w ogóle się do tego nie przyznawaj”. Ja się pytam: „Dlaczego?”, a on na to: „Będziesz miał kłopoty”. Ja na to: „Jakie kłopoty? Przecież mnie nie aresztują, bo już jestem aresztowany. Do obozu mnie nie wyślą, bo już siedzę w obozie. Jedyne co mogą zrobić, to mnie rozstrzelać, ale przecież nie rozstrzelają mnie za otrzymanie depeszy od władz niemieckich”. On mi na to: „Nie bądź taki przemądrzały i schowaj to”. Idę do drugiej osoby, trzeciej i wszyscy radzą to samo. A ja mimo tego się upieram i idę do obozowego biura personalnego. Siedziała sekretarka – Ukrainka, która mówi: „Siadaj, za chwilę szef przyjdzie”. Przychodzi druga pani – Polka z pięknie napisanym listem na firmowym papierze fabryki zbrojeniowej, fabryki amunicji, że proszą o zwolnienie jej jako specjalistki od robienia amunicji. Ona mruga do mnie, że to brat jej załatwił. Ja porównuje tę swoją depeszę na dość nędznym papierze gazetowym z tym jej pięknym listem na formularzu i ze stemplami. Tak się trochę rozczulam nad sobą. Mnie pierwszego wzywają do gabinetu. Tam siedzi ten sam Niemiec, który mnie przesłuchiwał po powrocie z obozu w pięknie wyczyszczonych długich butach i czarnym mundurze SS-mańskim. On patrzy na mnie i patrzy na tę depeszę. Woła sekretarkę i mówi: „Zwolnić, wydać mu takie a takie papiery”. Ja poszedłem do sekretariatu i czekam na dokumenty. W tym czasie słyszę straszny krzyk tej kobiety. Oglądam się za siebie i widzę, że ta kobieta leży na ziemi w gabinecie szefa, a on ją kopie, wrzeszczy i maltretuje. Mnie zwolnił, a ją pobił – widzenie skończone. Ja dostaję plik dokumentów. Wracam do siebie i szykuję się do wyjazdu.

Pamiętam, że ja ostatecznie wyjechałem stamtąd 7 stycznia 1945 roku. Zabrałem co miałem, pożegnałem się z Michałem. Poszedłem na dworzec. Kupiłem bilet, choć oni coś wspominali o bezpłatnym bilecie, ale ja nie chciałem ryzykować i kupiłem bilet do Lipska, choć to przekraczało te 100 kilometrów. W pociągu pokazałem papiery. W Lipsku musiałem być jakoś późnym rankiem, bo w nocy Lipsk był bombardowany i było pełno gruzu przed dworcem. Część dworca była uszkodzona i widziałem jeńców wojennych jak sprzątali te gruzy. Z wielką sympatią patrzyłem na jeńców, a z jeszcze większą satysfakcją na te gruzy dookoła. Idę kupić bilet do Ursusa. Kolejni bileterzy mówią mi, że nie sprzedadzą, bo to jest więcej niż 100 kilometrów. Nie obchodziło ich nic, że ja tu już przyjechałem ponad 100 kilometrów. Mówię: „Przecież mam dokumenty!”, a oni na to, że one nie są dobre. W drugim i trzecim okienku powiedzieli mi to samo. No widzę, że nie dobrze, więc idę na policję. Melduję się na policji z tymi dokumentami, że chcę jechać, że mam skierowanie, a tu mi nie chcą biletu sprzedać.

Policja zrozumiała sytuację i powiedziała mi, że powinienem dostać dokument z miasta powiatowego Stadtroda i że daje mi pozwolenie na wyjazd do Stadtroda. Przyjeżdżam tam wieczorem. Myślę sobie, że przenocuję na stacji. Położyłem się na jakiejś ławce i koło północy budzą mnie: „Stację zamykamy. Wynocha!”. Był mróz. Pamiętam, że było bardzo zimno. Miasto było nad rzeką, potem był jakiś taki stok i stacja była na górze. Ja biegłem z góry na dół, żeby się rozgrzać bo byłem zmarznięty. Podchodzę do miasta i rozglądam się. Jest napis „Polizei” i stukam tam. Po jakimś czasie otwierają się drzwi i starszy policjant pyta się o co chodzi, więc ja mu tłumaczę całą sytuację. Pytam się go, czy mógłby mnie zamknąć w areszcie. On się dziwi oczywiście, bo takich próśb się nie spotyka. Ja mu tłumaczę, że na hotel mnie nie stać, znajomych tu nie mam, ze stacji mnie wyrzucili, do rana jeszcze parę godzin. On najwyraźniej chciał się pozbyć intruza, bo za nim w biurze była jakaś kobieta mimo późnej pory, i zamyka mnie w areszcie miejskim. Ja go tylko proszę, żeby mnie rano nie zapomniał wypuścić. On dał mi jakiś koc i gazety, bo areszt był nieogrzewany. Włożyłem między koc gazety i oczywiście nie rozbierając się, położyłem się spać. Rano mnie wypuścił i poszedłem do tego urzędu. Gdzieś po drodze jakąś kawę wypiłem, tam w restauracjach można było bez kartek kawę zbożową wypić, jakąś zupę dostać. Zresztą w obozie dali jedzenie na dwa dni, które ja zjadłem w jeden dzień.

Urzędnik woła jakąś sekretarkę. Uzgadniają, co mają mi dać. Dostaję te dokumenty, wyruszam i przyjeżdżam do Lipska, żeby wziąć bilet bezpłatny do Ursusa. Pociągi na wschód są puste i jest ich mało, ciągle utykają gdzieś po drodze. Czyli, jednym słowem, podróż zaczyna się przeciągać. Żywię się w ten sposób, że stałem się coraz bardziej bezczelny. Wsiadałem do pociągu i mówiłem, że niemiecka organizacja jest do chrzanu. I to wszystkich oburzało. Mówili: „Jak to? Niemiecka organizacja jest najlepsza na świecie!”. Ja im na to: „Mam tutaj dokument, że mogę jechać, a nie dali mi nic do jedzenia na drogę. To co ja mam robić? Kraść?”. Oni na to, że to musiało być przeoczenie i dawali mi kanapki, żeby bronić honoru niemieckiej organizacji. Ja tak jechałem bez właściwie żadnych trudności aż do granicy.

Przejście między III Rzeszą a Generalnym Gubernatorstwem było traktowane na serio. Trzeba było pokazać dokumenty. Pociąg stanął. Nie wpuszczają mnie, bo nie mam dokumentów odpowiednich. Mówią mi, że powinienem mieć jeszcze jakieś inne zaświadczenie i muszę wracać do Stadtroda. Jadę do Stadtroda. Tym razem upewniłem się, że przyjeżdżam rano, a nie wieczorem. Dali mi w końcu ten właściwy dokument „Durchlaßschein”[16]. Znowu jadę. Dojechałem na przedmieścia Częstochowy. Wysiadam i pokazuję im z dumą dokumenty, a strażnicy mi mówią, że nie mogę wjechać na teren GG, bo nie mam jeszcze jednego dokumentu „Grenzübertrittsschein”[17]. Okazuje się, że muszę jechać do Katowic do komendy wojskowej. Wracam do Katowic. Znajduję to biuro. Siedzi jakiś dyżurny podoficer, starszy pan i pyta: „Jak daleko jest Ursus od Wisły”. Ja mówię, że może z 10 kilometrów. Na to on, że mi nie wyda tego dokumentu, bo to jest wojskowa strefa wojenna. Ja na to, że może się pomyliłem, że to może jest z 30 kilometrów. On na to, że w takim razie to dobrze i wystawia mi dokument „Ursus, Polen”. Słowo „Polen” było wówczas absolutnie zakazane, bo było GG. Tymczasem ten wojskowy w komendzie wojskowej daje mi dokument z bardzo nieprawidłowym tekstem. Niemniej, tytuł tego dokumentu jest taki, jaki powinien być. Jadę z powrotem. Dojeżdżam rano do Częstochowy i tym razem przekraczam granicę. Idę na Jasną Górę pomodlić się za szczęśliwe zakończenie całej tej peregrynacji. Potem idę na stację, żeby jechać dalej. Pociąg zatrzymują w Koluszkach, bo partyzanci wysadzili w powietrze linię kolejową i pociągi dalej nie jadą. Spędzam noc w Koluszkach. Znowu tam jest sprawa, że tylko jedna poczekalnia jest ogrzewana, jednak widnieje na niej napis „Nur für Deutsche”[18].

Pociąg dojechał do Pruszkowa. W Pruszkowie była łapanka. Wszyscy mieli wysiadać i była kontrola. Z jednej strony miałem dokumenty wszystkie, jakie potrzebowałem, ale z drugiej strony myślę sobie, że nie wolno licha kusić, jeszcze gdzieś mnie tu mogą cupnąć. Przez kontrolę przeszedłem gładko, ale już do pociągu nie wsiadałem, tylko poszedłem pieszo do Ursusa i w południe zjawiłem się w mieszkaniu stryja. Stryj z żoną i córką siedzieli razem z różnymi rozbitkami z Warszawy, w tym dwóch moich stryjów. Ojciec miał siedmiu braci, tak że było ich sporo. Dojechałem 13 stycznia 1945 roku, a więc po siedmiu dobach podróży.

Czy Pana mama też tam była?

Nie, matki tam nie było. Okazało się, że matka jest u innego stryja, we Włochach. W Ursusie mnie nakarmili i potem poszedłem do matki do Włoch. Zjawiłem się u niej po południu. Mama była w łóżku, jak zwykle. Oczywiście radość była wielka. Ja się pytam po jakimś czasie, gdzie jest nasza ukochana wiewióreczka „Rudziunia”. Okazało się, że moja dzielna i przedsiębiorcza mama przeszmuglowała tą wiewiórkę, która u nas była przed wojną parę lat, całą wojnę z nami przeżyła i, gdzieś za pazuchą u mamy przeżyła ewakuację, wysiedlenie i wylądowała ostatecznie we Włochach. „Rudziunia” siedzi na karniszu i cmoka na mnie, bo się zawsze wspinała po firankach z góry i na dół, ku zgrozie ciotek, bo ona jednak trochę te firanki niszczyła. I tak żeśmy się wszyscy spotkali 13 stycznia.

Wszyscy ci uciekinierzy warszawscy chcieli oczywiście wracać do Warszawy, żeby zobaczyć co słychać z ich mieszkaniami. Ja też. Stryj nam dał wóz zaprzężony w konia, którym dojechaliśmy do rogatek gdzieś na Woli. Po drodze złapali nas już Sowieci i dobrego konia wymienili na jakąś chabetę. Myśmy się rozpierzchli po Warszawie i mieliśmy się spotkać wieczorem tego dnia. Ja pomaszerowałem na Mokotów. To był kawałek drogi z Woli, pamiętam, że szedłem nie Puławską, a dołem poniżej skarpy i tam był taki przykry widok. Mianowicie, leżały tam zamarznięte trupy dwóch kobiet. Musiały tam leżeć długo, bo zaspy się porobiły ze śniegu koło tych ciał. Doszedłem do kolonii lotniczej, która była całkowicie pusta. Tam były dwa rzędy domów. Okazało się, że Niemcy kazali wykopać, bo jednak wozili ludzi do pracy w Warszawie, rów przeciwczołgowy. Czyli między dwoma liniami domów był rów na głębokość około 4 metrów, w każdym razie do poziomu kanalizacji i wodociągów, bo aż rury były widoczne. Ziemia wysypana dochodziła do wysokości okien na parterze, także można było wejść przez okno, w którym nie było szyb. Widok tych nieboszczek cały czas mnie trochę prześladował. Wszedłem do piwnicy, a tam, jak to w obrabowanych domach, dużo pierzy było wszędzie. Wszyscy rabusie szukali pieniędzy w pierzynach i w poduszkach jako, że to była wiejska metoda chowania kosztowności. Zacząłem grzebać, stale mając na uwadze, że może tam być jakiś nieboszczyk pod spodem. Znalazłem parę albumów rodzinnych w tych śmieciach, bo tego nikt nie ukradł, jakieś zdjęcia, parę dokumentów. Właściwie to żadnych wartościowych rzeczy tam nie było.

Jak zapamiętał Pan Warszawę?

Największe wrażenie robiła pustka. Jak ja wówczas szedłem to naprawdę jeszcze ludzi nie było. Oderwane częściowo rynny stukały na wietrze. To były takie upiorne dźwięki. Wszędzie trzeba było przez te gruzy przełazić. Wówczas jeszcze nie było tych napisów „min niet”, bo potem sowieccy saperzy jednak przeglądali ruiny, nie wiem jak dokładnie, ale na tych domach, które były już sprawdzone pojawiał się napis czarną farbą „min niet”. To było pierwsze wrażenie – pustka i dźwięki upiorne tych brzękających blach, kominów, rynien i te gruzy wszechobecne. Właściwie do końca tego dnia mało ludzi spotkałem. To był chyba drugi lub trzeci dzień po wejściu Sowietów. Byłem tam chyba jeszcze raz po paru dniach. Ten pierwszy raz pamiętam doskonale, bo to było takie szokujące pod wieloma względami.

Ponieważ myśmy nasz dom opuścili z matką w 1939 roku i potem w gruncie rzeczy nie mogliśmy w pełni do niego wrócić przez całą wojnę, tym razem ja chciałem ten dom chronić. Poprosiłem stryjów, żeby mi dali worek mąki, kaszy i jaką połeć słoniny. Ja tam zamieszkam, będę się tym żywił i będę pilnował tego domu. Oni mówią do mnie: „Czyś ty zwariował? Po pierwsze cię pobiją, wyrzucą i mogą cię nawet zabić rabusie”. Bo przecież zaczyna się rabunek tych resztek przez element kryminalny, sowieckich dezerterów, ale przede wszystkim lud warszawski będzie się za to zabierał. Mówili, że już wojna wkrótce się skończy i nie ma mowy, żebym ja tam sam zamieszkał. Wracamy znów do tej idei, że się wojna skończy, a to jest styczeń 1945 i wojna nadal trwa. Mówili, że ojciec wróci i sobie z tym da radę, a ja miałem siedzieć cicho. Tak się skończyło, że ja tam nie wróciłem. Następnym razem jak ja tam poszedłem, to już ktoś tam koczował w jednym pokoju. Później aż siedem rodzin tam zamieszkało. Do tego domu już nigdy w życiu nie wróciliśmy. Ostatecznie dom przepadł.

Przez najbliższy rok mieszkaliśmy u ciotek i stryjów. Ja małą maturę zdałem we Włochach w szkole. Potem mama dopięła swego, żebyśmy znowu zamieszkali w Warszawie. Tym razem mieszkaliśmy u krewnych, dzieląc z nimi ich zachowane mieszkanie. Chodziłem do Liceum Poniatowskiego na Żoliborzu i tam zdałem maturę. Po maturze na porządku dziennym były studia. Marzyłem o tym, żeby pracować w handlu zagranicznym, jakoś to wydawało mi się bardzo atrakcyjne, ukończyłem studia ekonomiczne na SGH[19]. Pamiętam, że trzeba było wypełnić formularz przy rejestracji, po czym następował egzamin wstępny. W tym formularzu były różne pytania, w tym te najgorsze: o pochodzenie społeczne i czy ma się kogoś za granicą, gdzie są twoi rodzice. Były też pytania o wojnę, konspirację czy udział w Powstaniu. Ja po prostu nie przyznawałem się do tego całego epizodu Powstania i obozów, ponieważ w momencie wyzwolenia byłem przecież na terenie Generalnej Guberni. Przez długi czas siedziałem cicho na ten temat, co mi bardzo dobrze służyło. W tym formularzu napisałem, że ojciec był w wojsku i że jest w Anglii. Wtedy trafiłem na życzliwą osobę. Ona zapytała: „Czy pan chce się dostać na uczelnię?”, ja odpowiadam: „Oczywiście, przecież po to tutaj przyszedłem”, a ona na to: „To po co pan te głupstwa pisze, że ojciec oficer i że jest w Anglii?”, a to był już rok 1947. Odpowiadam jej, że to wszystko prawda przecież. Ona mi powiedziała, że jak tak napiszę, to z góry mam odpowiedź odmowną. Pytam się jej, co ja mam w takim razie tam napisać. Ona mi radzi, że skoro ojciec był oficerem, to tak naprawdę był zatrudniony przez państwo i był urzędnikiem. No niby tak. Pyta się, czy miałem z nim jakiś kontakt w czasie wojny. Ja na to, że przez jakiś czas nie mieliśmy kontaktu. Ona znów sugeruje, że skoro zaginął, to może nadal nie mam z nim kontaktu. Ja aluzję zrozumiałem i wziąłem nowy formularz. Wypełniłem go jak trzeba.


[1]  KL Sachsenhausen – niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny założony w 1936 r. w miejscowości Sachsenhausen, około 30 km na północ od Berlina. Wyzwolony w IV 1945 r. przez Armię Czerwoną.

[2]  Jego wojenne losy w tamtym okresie (i nie tylko) zostały opisane w książce „Turysta Sikorskiego”, wydanej w 2016 r. – przyp. autora.

[3]  Wieś w gminie Ożarów Mazowiecki, na trasie do Sochaczewa.

[4]  Szare Szeregi było kryptonimem Związku Harcerstwa Polskiego działającego w konspiracji od IX 1939 r. Najmłodszą grupą zrzeszającą chłopców i dziewczynki w wieku od 12 do 14 lat byli Zawiszacy. Do Bojowych Szkół należeli harcerze w wieku od 15 do 17 lat. Najstarsi należeli do Grup Szturmowych, podporządkowanych Kierownictwu Dywersji KG Armii Krajowej (Kedyw).

[5]  Jego prawdziwe nazwisko to Włodzimierz Józefowicz.

[6]  Karpiński Jacek Rafał pseud. Mały Jacek (1927–2010) – polski inżynier elektronik i informatyk, żołnierz Szarych Szeregów w batalionie „Zośka”, 2 VIII 1944 r. w czasie przedzierania się z transportem broni z dolnego Mokotowa na plac Zawiszy został ciężko ranny. Sparaliżowany, po kapitulacji Powstania został ewakuowany z miasta. Przeżył dzięki lekarzom, którzy wystawili mu fałszywą kartę choroby, a następnie przewieźli do Pruszkowa. Trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych.

[7]  Harcerska Poczta Polowa została zorganizowana w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Główny Urząd Pocztowy mieścił się przy ulicy Świętokrzyskiej 28. Istniało jeszcze siedem urzędów pocztowych w różnych dzielnicach miasta. Na Mokotowie urząd mieścił się przy ul. Tynieckiej 26.

[8]  Zob. browar haberbusch i schiele, str. 291.

[9]  Bank Gospodarstwa Krajowego znajdujący się przy Alejach Jerozolimskich 7.

[10] Zob. warsztaty kolejowe, str. 309.

[11] Z niem. W lewo, w prawo.

[12] Właśc. Generalne Gubernatorstwo. Zob. generalne gubernatorstwo, str. 292, transporty z obozu, str. 307.

[13] Obozy w Łambinowicach, obecnie w woj. opolskim, należały do największych niemieckich kompleksów obozowych dla szeregowców i podoficerów w Europie. W Stalagu 344 Lamsdorf izolowano żołnierzy armii walczących z III Rzeszą: brytyjskiej, francuskiej, belgijskiej, jugosłowiańskiej, greckiej, amerykańskiej, radzieckiej. Przywieziono tu również Powstańców Warszawskich i cywili.

[14] Mowa o podziemnej fabryce REIMAHG, mającej produkować myśliwce Messerschmitt Me 262.

[15] Były to luźne zwoje cienkiego, elastycznego drutu w formie spirali, łączone specjalnymi łącznikami, rozwieszanego pomiędzy wbitymi w ziemię palikami lub rozrzucanego w terenie, zazwyczaj w połączeniu z zasiekami.

[16] Z niem. przepustka.

[17] Z niem. zezwolenie na przekroczenie granicy.

[18] Z niem. Tylko dla Niemców.

[19] Szkoła Główna Handlowa.

Powiązane hasła

”None

Skip to content