Lewandowska Wanda – Wspomnienia z Powstania Warszawskiego
Wanda Lewandowska z. d. Radziejewska, ur. w 1935 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała z rodzicami, Janiną i Janem, oraz rodzeństwem, Jadwigą i Januszem, przy ul. Karolkowej na bliskiej Woli. Kiedy z dalekiej Woli zaczęły napływać wiadomości o mordach ludności cywilnej, rodzina próbowała przedostać się do Śródmieścia. Zdołali dotrzeć jedynie do ul. Wroniej, skąd po kilku dniach zostali wygnani do punku zbornego w kościele św. Stanisława parafii św. Wojciecha przy ul. Wolskiej. Tam odłączony od rodziny został Jan Radziejewski, którego wysłano następnie do KL Buchenwald. Janinę Radziejewską z dziećmi pognano natomiast do obozu przejściowego Dulag 121, a po kilkudniowym pobycie w Pruszkowie – przewieziono w kierunku Łowicza. Z rodziną w obozie przebywała także siostra Janiny, Zofia Wójcik, która została wysłana do KL Auschwitz, gdzie zmarła. Swoje wspomnienia z czasu II wojny światowej Pani Wanda Lewandowska przekazała w 2021 r. Publikujemy fragment dotyczący Powstania Warszawskiego, popowstańczej tułaczki, a także pierwszych miesięcy spędzonych w powojennej Warszawie. Zachowujemy pisownię zgodną z oryginałem.
W dniu wybuchu Powstania Warszawskiego, 1 sierpnia 1944 roku, siedziałam z bratem i siostrą oraz z innymi dziećmi przed domem. Był piękny sierpniowy dzień. Ojciec był w pracy, a mama poszła zanieść mu obiad. Z nami została ciotka. Ulica, przy której mieszkałam, była cicha i mało ruchliwa, a nagle zaroiło się od młodych ludzi w płaszczach i długich butach. Śpieszyli się gdzieś, byli spięci, ale radośni. Przechodząca koło nas sąsiadka powiedziała: „dzieci, nie siedźcie tutaj, idźcie do domu!”. Zdziwiłam się, przecież był bardzo ładny dzień, wakacje. Posłuchaliśmy się jednak sąsiadki i wróciliśmy do domu.
Niedługo potem przyszedł ojciec i bardzo się zmartwił, że mojej mamy jeszcze nie ma. A już się coś zaczęło dziać. Panowała dziwna atmosfera. Na tej spokojnej ulicy pojawiali się młodzi ludzie w panterkach z biało-czerwonymi opaskami. Zaczęto budowę barykady. Ludzie znosili stare meble, worki wypełnione piaskiem. Wizerunek Hitlera, podarty na strzępy, leżał na ziemi, a biało-czerwone flagi zawisły wysoko nad barykadami. Warszawiacy chętnie pomagali Powstańcom.
Mama wróciła dopiero rano. Uspokojeni jej powrotem, mimo że było bardzo niebezpiecznie, przyglądaliśmy się temu, co się działo. Zaczęła się walka. Powstańcy walczyli z Niemcami, z tym okrutnym okupantem. Ludność cywilna dzielnie im pomagała. Po pierwszych dniach odnoszono sukcesy. Zdobyto nawet czołg niemiecki i wzięto Niemców do niewoli.
Nagle zaczęły przychodzić złe wieści z dalekiej Woli, że Niemcy wyparli Powstańców i okrutnie mordują ludność cywilną, dorosłych i dzieci. W obawie przed najgorszym, rodzice moi wraz z sąsiadami postanowili ewakuować się do Śródmieścia, tam, gdzie jeszcze walczyli Powstańcy. Pod osłoną nocy przedzieraliśmy się przez podwórka w kierunku Śródmieścia. Daremnie. Nagle wybiegł z ciemności i dobiegł do naszej grupy jakiś wystraszony mężczyzna. W ręku trzymał długi nóż. Ludzie zaczęli go uspokajać. Okazało się, że również jest uciekinierem. Doszło do wymiany zdań. Dowiedzieliśmy się, że do Śródmieścia już się nie dostaniemy, dlatego zatrzymaliśmy w miejscu, do którego dotarliśmy, a była to ulica Wronia.
Po drodze miały miejsce jeszcze inne zdarzenia. Kiedy przedzieraliśmy się przez podwórko i przechodziliśmy przez jakąś stróżówkę – odbywało to się wszystko w ciemnościach – zatrzymał nas przeraźliwy krzyk mojej siostry, który nagle ucichł. Moja mama, przerażona, krzyczy „ratujcie moje dziecko!” i wyjmuje zapałki, żeby oświetlić wnętrze. Okazało się, że w takich stróżówkach były piwniczki z drewnianą klapą. W tym przypadku klapy ochraniającej nie było i moja siostra, która kroczyła przodem, wpadła do tej piwniczki mającej ok. 1 m, a że jej się nic nie stało, to ucichła i zajęła się szukaniem sandałka, który spadł jej z nogi. Moja mama strasznie to wszystko przeżyła.
Na ulicy Wroniej, do której dotarliśmy, zatrzymaliśmy się w nieuszkodzonym domu. Było już w nim dużo takich ludzi jak my. Wszyscy dla bezpieczeństwa przebywaliśmy w dużej, dobrze utrzymanej piwnicy. Mężczyźni zajęli się zdobywaniem pożywienia i wody. Kobiety zajmowały się dziećmi i gotowaniem. Nie obyło się bez śmierci. Sąsiadki mąż, z zawodu fryzjer, został zabity strzałem z karabinu, kiedy wyszedł nieopacznie przed klatkę schodową. Następnie zastrzelono ojca moich koleżanek z naszego domu. Poszedł po wodę do studni, która znajdowała się nieopodal. Zawisnął nad nią, zabity, jak się okazało, przez własowców. Opowiedziała nam o tym córka zabitego, 11-letnia Krysia, która wraz ze starszą Krystyną – 18-letnią sąsiadką z naszego domu – udała się na poszukiwanie swojego ojca. Starsza Krystyna wróciła prawie natychmiast, postrzelona w ramię, na którym miała czarną opaskę żałobną po śmierci swojej matki. Młodą Krysię, zapłakaną, po dwóch czy trzech godzinach podprowadzono pod dom, w którym przebywaliśmy.
Własowcy wkrótce po nas przyszli. Pamiętam, jak wszystkich wypędzono z domu przy ul. Wroniej i dołączono do stojących pod murem naprzeciwko domu. Było tam bardzo dużo ludzi. Dochodziły krzyki i płacz. Kobietom ściągano z rąk biżuterię. Mojego ojca zatrzymano, bo miał butelki w kieszeniach. Po stwierdzeniu, że zawierały tylko olej, pozwolono dołączyć mu do nas tzn. do mamy, siostry, brata i mnie. I tak staliśmy ze wszystkimi pod murem w oczekiwaniu na najgorsze. Myśleliśmy, że będziemy rozstrzelani, bo wymierzone były w nas karabiny.
W pewnym momencie podjechał na motocyklu oficer niemiecki i wydał jakieś rozkazy. Wtedy kazano nam uformować się w kierunku odejścia. Eskortowani przez żołnierzy szliśmy ulicami Okopową, Wolską, aż do Dworca Zachodniego. Przy kościele św. Wojciecha odłączono wszystkich mężczyzn. Po drodze mijaliśmy straszne widoki. Zwęglone ciała ludzi, zwęglone zwłoki koni z wnętrznościami jak balony. Patrzyliśmy na zburzone domy, na pełne ulice gruzu, wszędzie unosił się zapach spalenizny z dogasających domów. Niebo było szare od unoszącego się dymu. Na jednym z balkonów domu przy ul. Okopowej siedzieli młodzi żołnierze niemieccy. Z patefonu puszczali wesołą muzykę na cały regulator. I przy tych okropnych dźwiękach, w tak okropnej scenerii, my, warszawiacy, opuszczaliśmy swoje miasto. Co chwila było słychać strzały. Strzelano do tych, którzy już nie mieli siły iść. Ja w tym okropnym „pochodzie” szłam od brzegu. Przy mnie szedł starszy Niemiec, który należał do eskorty, z zawieszonym na ramieniu karabinem. W pewnym momencie wyjął cukierki i chciał mi je dać. W pierwszym odruchu odmówiłam, nie chciałam tych cukierków, ale pod wpływem ludzi kroczących obok mnie, którzy zaczęli straszyć, że za odmowę może zabić mnie i innych, wzięłam te cukierki, ale nie pamiętam, co z nimi zrobiłam. Do Dworca Zachodniego dotarliśmy późnym popołudniem. Następnie wagonami osobowymi zawieziono nas do Pruszkowa. Zdaje się, że było to 10 albo 11 sierpnia 1944 roku.
Tak więc, znalazłam się z moją mamą i moim rodzeństwem – siostrą Jadwigą (11 lat) i moim bratem Januszem (5 lat) – w obozie pruszkowskim. Wraz z nami moja ciotka Zośka, sąsiadka Pani Mączka i jej córki Krysia (11 lat) i Danka (9 lat), oraz wdówka po fryzjerze z 17-letnim synem. Dopóki nas nie rozdzielono, trzymaliśmy się razem. Przydzielono nas do jednej z hal. Zapamiętałam dwie duże hale, znajdujące się naprzeciwko siebie. Dalej się nie oddalałam, żeby się nie zgubić. Pamiętam, że teren był ogrodzony murem. Było tam bardzo dużo ludzi, panował zaduch, słychać było jęki chorych oraz nawoływania szukających się ludzi. Właściwie to nie było tam kawałka wolnej przestrzeni, a w miejscach, które wydawały się puste, siedzieli po prostu ludzie zawszeni. Wszyscy starali się takie miejsca omijać. Nasza grupa zdecydowała się więc na pozostanie na zewnątrz hali. Pogoda była przepiękna, słoneczna, było bardzo ciepło i bezdeszczowo. Z Warszawy wyszliśmy jednak ubrani jak na zimę. Moja mama była osobą bardzo zaradną i zapobiegliwą. Niosła więc na plecach prowiant (mąkę, cukier, sól, słoninę) i pościel. Pomagał jej w tym mój ojciec, ale jak go zabrali przy kościele św. Wojciecha, cały ciężar przejęła moja mama. A była osobą niedużą i drobną. Ulokowaliśmy się pod ścianą na zewnątrz hali. Tam nam mama rozłożyła posłanie i karmiła nas tym co miała, bo Niemcy żadnego jedzenia nam nie dali.
Dopiero na drugi dzień przyjechały z RGO ciężarówki pod plandeką. Z ciepłymi posiłkami, a właściwie z gorącą zupą i chlebem. Ja z siostrą pobiegłyśmy więc z naczyniami po zupę dla nas i dla rodziny, tzn. mamy i brata. Dlatego znalazłyśmy się w hali naprzeciw nas, trochę właściwie i przez ciekawość. Spotkałyśmy tam sąsiadkę z dzieckiem na ręku, szukała swojego męża. Ponieważ widziałyśmy go w hali, przy której się ulokowaliśmy, powiedziałyśmy jej o tym. Bardzo nam dziękowała i szybko pobiegła na spotkanie swojego męża.
W obozie pruszkowskim przebywałam wraz z rodziną około 3 lub 4 dni. Po kilku dniach naszego pobytu nastąpiła selekcja znajdujących się tam ludzi – zdaje się, że przeprowadzono ją etapami. Kobiety z małymi dziećmi przeznaczono do wywózki na wieś. Natomiast kobiety samotne lub z dorosłymi dziećmi wywieziono do Oświęcimia – Auschwitz, gdzie znajdował się straszny niemiecki obóz. Tak więc, moja ciotka i wdowa po fryzjerze z 17-letnim synem znaleźli się w tym okropnym obozie, z którego moja ciotka już nie wróciła. W czasie selekcji samotne kobiety usiłowały kraść dzieci, żeby tylko nie dostać się do obozu śmierci. Moja mama bardzo nas pilnowała! Tak więc, moją rodzinę i rodzinę Pani Mączki przewieziono wagonami towarowymi do Łowicza. Umieszczono nas wszystkich na rynku, skąd chłopi według „przydziału” zabierali przydzielone im rodziny do swoich gospodarstw. Pamiętam, że jechałam tam drabiniastym wozem.
Moją rodzinę przydzielono do bogatych gospodarzy. Gospodyni, starsza już osoba, okazała się dobrą kobietą. Pobyt u niej wspominam bardzo dobrze. Prace w gospodarstwie były głównie wykonywane przez służącą i parobka, a moja mama przejęła funkcję zarządzającej, gdyż gospodyni i jej synowie bardzo ją polubili i zaufali jej. Zyskała sobie szacunek i poważanie. Ja i moja siostra pasłyśmy krowy lub pomagałyśmy w drobnych pracach gospodarskich. Według „przydziału” z mojej rodziny jedna osoba miała stołować się u innego gospodarza. Zdecydowałam, że to będę ja. Byłam zadowolona, że mogę uczyć dzieci mojego „żywiciela” alfabetu i pisania.
Wkroczenie wojsk radzieckich ludność miejscowa przyjęła z rezerwą. Pamiętam, była bardzo ostra zima. Nagle zobaczyłam skośnookich, dziwnie ubranych żołnierzy. Zachowywali się nie najlepiej. Młode kobiety uciekały i chowały się przed nimi. Gospodarze jak mogli chronili swój dobytek, ale prawa wojenne były srogie. Bogatym gospodarzom zabrano na podwody konie, które nigdy już do nich nie wróciły. O ile chodzi o zachowanie żołnierzy, to poprawnie zachowywali się tylko oficerowie. U naszych gospodarzy na kwaterze był major wraz z zazdrosną o niego żołnierką. Moja mama była więc w miarę bezpieczna. Następnie przyszli nasi – Polacy w polskich mundurach. Dla nich właściwie nic już nie pozostało; widać było w nich żal, czuli się zawiedzeni. Ale przecież nie była to wina gospodarzy, tylko tych tzw. „wyzwolicieli”.
W końcu wojna skończyła się. Moja mama postanowiła zobaczyć, co się dzieje w Warszawie. Zostawiła nas pod opieką gospodyni. Jechała tym, czym się dało. W Warszawie zastała doszczętnie spalony dom, w którym mieszkaliśmy, a z piwnicy wszystko zrabowano, między innymi cały majątek ciotki. Niedaleko Karolkowej, przy ulicy Długosza, mieszkał mój stryjek z dziećmi. Żona jego w 1939 roku została raniona odłamkiem w pierś, w ranę wdała się gangrena i ciocia umarła, pozostawiając małe dzieci. Moja mama poszła więc do brata mojego ojca. Okazało się, że stryj żyje i jest już z dziećmi w swoim domu. Powrócił niedawno z Mszczonowa, gdzie przebywał w czasie Powstania Warszawskiego. Poradził mojej mamie, żeby zajęła jakieś mieszkanie w tym domu, w którym i on mieszkał. Moja mama wybrała więc mieszkanie na I piętrze. Zabezpieczyła je jak mogła i przyjechała po nas.
Pierwsze lata w wyzwolonej Polsce nie były łatwe. Nasze mieszkanie wymagało całkowitego remontu i mama sama, jak mogła, przystosowała je do zamieszkania. Drzwi wejściowe, których nie było, przyniosła na plecach z Placu Napoleona [obecnie Plac Powstańców Warszawy – przyp. red.]. Nie mogło to nie zaważyć na jej zdrowiu. Zatrudniła się przy odbudowie Warszawy. Była to dzielna kobieta.
W roku 1946 powrócił mój ojciec, który był więźniem w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. W dniu wyzwolenia obozu przez Amerykanów ojciec mój ważył 36 kg! Co prawda, był niewysokim człowiekiem, ale jak na mężczyznę 40-letniego, to ważył dużo i to dużo za mało! Trafił więc do szpitala i dlatego wrócił do nas dopiero na początku 1946 roku. Nie od razu też mógł pójść do pracy. Ciężar utrzymania rodziny spoczywał więc na mojej mamie. Zajmowała się wtedy handlem: sprzedawała lody, pierogi, drożdżówki, które piekła. Pomagał jej w tym mój ojciec, dopóki nie poszedł do pracy w piekarni. Ja z moim rodzeństwem kontynuowaliśmy naukę w szkole. Najmłodszy brat, Janusz, zaczął chodzić do szkoły od 1946 roku. W roku 1947 nasza rodzina powiększyła się o brata Zygmusia.
Moja mama zaczęła podupadać na zdrowiu. Nigdy nie myślała o sobie. Nie narzekała, była oddana rodzinie. Bardzo o nas dbała, nie żądając nic w zamian. Śmierć jej była dla nas wielkim zaskoczeniem, mimo że chorowała. Nie mogliśmy pojąć tego wszystkiego. Jednocześnie – przynajmniej ja tak odczuwałam – tę bezradność, bezsilność i ogromny żal, że nie można niczego już odwrócić! Myślałam, że zawsze będzie z nami i że nigdy nas nie opuści. Nawet wtedy, kiedy leżała nieuleczalnie chora, ja wciąż miałam nadzieję, że wyzdrowieje, gdyż nie może być inaczej! Niestety, umarła na raka w 1952 roku. Miałam wówczas 17 lat, moja siostra Jadwiga 19, mój brat Janusz 13 i brat Zygmuś 5! Całym domem zajęła się moja starsza siostra! Dla brata Zygmusia stała się prawdziwą matką, dopóki mój ojciec nie ożenił się ponownie, 3 lata po śmierci mojej mamy.
Nie sposób nie wspomnieć o tym, co się działo zaraz po zakończeniu wojny. A więc warszawiacy wracali do swojego miejsca zamieszkania. Szukali swoich bliskich. Na domach wieszano kartki. Było ich tam bardzo dużo. Ludzie się odnajdywali, opowiadali swoje historie. Spotkaliśmy Panią Marię z synem. W czasie okupacji mieszkała u nas przez pewien czas, opowiedziała nam, jak byli postawieni wraz z innymi do rozstrzelania. Zanim padły strzały, pociągnęła swego syna za rękę i wcześniej upadli. Na nich padały ciała rozstrzeliwanych ludzi. Tam wraz z synem przeleżeli całą noc, zanim wydobyli się spod ciał. Tak się uratowali. Były jeszcze różne historie tych, co uszli z życiem. Ludzie cieszyli się, byli szczęśliwi, że żyją, że odnaleźli rodzinę czy dawnych sąsiadów. Pamiętam również powrót mojej stryjecznej siostry, która wraz z koleżankami wróciła z Niemiec z tzw. „robót”. Były to młode dziewczyny. Szczęśliwe tańczyły przed domem do piosenki, z której trochę słów zapamiętałam, a brzmiały tak: „To jest Ameryka, to słynne USA, ach Boże, co za kraj, na ziemi raj”, i ref. – „Jeśli czegoś ci potrzeba, pod ręką drapacz nieba, na drapacza możesz wdrapać się”. Tańce też były nowoczesne. Nie mogłam się napatrzeć i nasłuchać. To było coś wspaniałego. Nastały nowe czasy, nowe zwyczaje, nowe życie. Po tym okropnym koszmarze, jakim była okupacja niemiecka, ludzie patrzyli z nadzieją w przyszłość.